Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-04-2011, 00:42   #24
traveller
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Obrzeża Carson City.

Chevrolet model Astro Dayvan Starflight Safari z 1995 roku radośnie podskakiwał na wybojach wyjeżdżając z miasta ku wielkiej uldze jego trójki pasażerów. Zostawiali za sobą dawne życie, ale tak naprawdę to serce biło im mocniej przez krótki pościg, który rozegrał się parę minut wcześniej.

-Patrzcie!

Obaj mężczyźni spojrzeli w kierunku w którym wskazywała dziewczyna. Krótka kolumna pojazdów wśród których znajdował się kolejno Ford Mondeo, dwa motory i zamykający pochód Chrysler Grand Voyager właśnie wyjechali zza zakrętu i minęli ich zwalniając na tyle by ocenić z kim mają do czynienia. Nikt się nie zatrzymał i wkrótce każdy szanując interes drugiej strony jechał na spotkanie własnego przeznaczenia.

-Może powinniśmy...

-Nie, nie możemy nikomu ufać chłopcze. Trzeba trzymać się razem. Świat nie jest już tak przyjaznym miejscem o ile kiedykolwiek nim był.


Druga grupa wjechała do miasta bez żadnych problemów. Kierując się znakami wskazującymi na centrum Ford z Alanem za kierownicą i Tommym w charakterze pilota sunął 40 km stosunkowo nowo remontowaną nawierzchnią miasta. Reszta podążała za nimi zdając się na ich umiejętności nawigacji. Na tylnym siedzeniu Forda, uradowany rozwojem sytuacji Kid mówił do swojego przybranego ojca przekonując go i samego siebie, że już niedługo wszystko będzie dobrze. Chory nie wyglądał jakby rozumiał słowa chłopaka, ale wciąż pozostawała nadzieja. Fred klął w myślach na to, że wplątali się w coś co ich nie dotyczyło. Wciąż wahał się w słuszność tej decyzji. Bobby przyglądał mu się z rezygnacją widząc bezcelowość wyrażania swojego zdania. W ostatnim samochodzie prowadzonym przez młodą Francuzkę trwała zaciekła wojna o zapięte pasy między córką, wnuczką i babcią. W końcu jednak koalicja “starych wapniaków” jak określiła to Juliette osiągnęła przewagę nad “młodymi gniewnymi”

Zjechali w North Carson Street. Tu i tam błysnęła im w oknie jakaś ciekawa twarz odprowadzająca ich spojrzeniem przez lekko uchylone firanki, ale poza tym miasto było pogrążone w drzemce. Takie przynajmniej mieli wrażenie przez następne kilkaset metrów. Kiedy Genevieve przejechała znak stopu z uliczki nieopodal wyskoczył młody kilkunastoletni Latynos ciągnąc za sobą coś co nie mogło wróżyć nic dobrego.



-Mamo patrz tam jest jakiś chłopak!

-Co do...


Francuzka na sekundę spojrzała w lusterko po czym zapominała zupełnie o tym co działo się z tyłu gdyż ważniejsze rzeczy miały się rozegrać z przodu. Alan nawet nie zwolnił widząc przed sobą żółto-czarny pas mający zapewne za zadanie ograniczać zapędy piratów drogowych. Kolce z tego automatycznego urządzenia wysunęły się w ostatniej chwili. Zapewne wcześniej należało do wyposażenia biura szeryfa Carson City, teraz miało zupełnie inne zastosowanie. Huk przebitych opon kiedy Ford Mondeo przejechał po kolczatce był na tyle donośny, że Bobby i Fred momentalnie zwolnili. Nie udało im się jednak w pełni wyhamować i ze względu na nagły charakter całej sytuacji oboje “położyli” swoje maszyny na ziemi. Fred widząc co jest grane uskoczył w porę i przeturlał się w bok wyjmując pistolet zza pasa nie odzyskawszy nawet w pełni równowagi. Bobby nie miał takiego szczęścia rama motoru po zderzeniu z chodnikowym słupem wbiła mu się w żołądek zabierając na długi czas dech w piersiach. Największych szkód doznał pierwszy samochód. Alan spanikował wciskając zbyt nagle hamulec i nie zdoławszy wyprostować kół wpadł w poślizg, który skończył się spektakularnym wjechaniem przez szybę do ogołoconego supermarketu. Tommy wyleciał przez przednią przednią szybę zatrzymując się na jednej ze sklepowych półek pokiereszowany odłamkami szkła. Zachował jednak świadomość na tyle by w miarę szybko chociaż półprzytomnie odczołgać się w głąb sklepu. Natomiast Alan stracił świadomość po zderzeniu z kierownicą cały czas wciskając klakson. Kid i Jake zarobili jedynie drobne siniaki. Genevieve widząc co dzieje się przed nią w porę wcisnęła hamulec w podłogę tak mocno, że Vanem aż lekko zarzuciło do przodu. Ann wrzasnęła w panice po czym obie kobiety momentalnie odwróciły się i z ulgą przyjęły fakt, że Juliette posłuchała ich wcześniej w sprawie zasad bezpieczeństwa na drodze i teraz tylko spoglądała na nie jakby były z innej planety. Wkrótce mieli inne zmartwienia kiedy lufy karabinów spoglądały na prawie wszystkich członków grupy nakazując by wysiadali ze swoich samochodów albo zmuszając ich do tego siłą. Naliczyć można było około 6-7 uzbrojonych bandytów meksykańskiego pochodzenia zaopatrzonych w automatyczne pistolety, jedną strzelbę, dwa AK-47 a nawet co było raczej widokiem codziennym dla krajów trzeciego świata 12-latka z szybkostrzelnym uzi.

-Ej Hector to wszyscy?

-Jeden nawiał Eddie. Motocyklista.

-Tu mamy ślad następnego, krwawi. Może jeszcze być w sklepie.

-Miguel, Eduardo idźcie tropem tego w sklepie, znaleźć i dobić jak psy. Spotkamy się w hacjendzie Marcelo. Musimy złożyć raport.

-Co z motocyklistą Eddie? Merda... Nie wiem, wątpię żebyśmy go znaleźli. Ser una tum! Niech mi się któryś waży odewać przy Marcelo. Nigdy nie było drugiego motocyklisty wtedy nie będzie żadnych problemów.


---

20 minut później.

-Marcelo to właśnie ci gringos panoszą się po naszym mieście. Chyba zapomnieli czyje one teraz jest co nie chłopaki?


Odpowiedziało mu kilka głosów, które najprawdopodobniej dostarczyło wcześniej objaw niechęci ze strony białej większości. Za to mężczyzna w białym garniturze i nienagannie przystrzyżonym zaroście rzucił im tylko przelotne, zniecierpliwione spojrzenie. Na pierwszy rzut oka wydawał się tu kimś choć pod markowymi ciuchami i złotą biżuterią krył się kolejny cwaniak, który skorzystał na zamieszaniu jakie działo się teraz na świecie. To wystarczyło, żeby zostać przywódcą stada. Widać było, że nie jest zadowolony z tego, że ktoś zabiera trochę jego cennego czasu.

-Josefino porozmawiamy później o tej drobnej przysłudze... Którą mi jesteś winna.

-Dobrze Patron.


Kobieta ukłoniła się nisko i odeszła na dziedziniec by zniknąć w tłumie nie wpuszczanych do środka ludzi, którzy chcąc nie chcąc akceptowali panującą tu hierarchię. Byli wśród nich zarówno kobiety, dzieci jak i starsi. Można było zauważyć białych, ci jednak krzątali się ubrani jednakowo jak więźniowie. Ubrani w jaskrawe kombinezony od razu odróżniali się od reszty. Stanowili tu najniższą ze wszystkich kastę zajmując się sprzątaniem, służbą i pracami fizycznymi. Mimo to z zaciekawieniem wypatrywali co jest przyczyną całego zamieszania do momentu aż któryś ze strażników zmęczył się upominaniem i nie szturchnął jednego mężczyzny lufą karabinu w plecy. Z pozoru wyglądało to jak jakaś uboga dzielnica. Jedyną zamożną część tej społeczności stanowiła siedziba tego lokalnego dyktatora.



Mężczyzna odprawił ją gestem dłoni jakby leniwie odganiał komary. Po czym odchylił się na krześle i pytająco rozłożył ręce co zbiło trochę z tropu przywódcę bandy Latynosów, która schwytała grupę.

-O co chodzi tym razem Eddie?

Wyraźnie było widać zniecierpliwienie i irytację mimo czarnych okularów skrywających jego spojrzenie. Eddie poczuł, że to może nie być jego najszczęśliwszy dzień.

-Ależ senior ci Gringos...

-Ile razy mówiłem Ci żeby nie przeszkadzać mi podczas interesów Eddie? Pięć, dziesięć razy?

-Jeny przecież nie stało się nic wielkiego. Dziwka poczeka hehe.

Grubiański śmiech dodałby mu pewnie pewności siebie gdyby nie to, że odpowiedziała mu cisza i śmiech urwał się tak nagle jak się pojawił wraz ze słowami. Jego towarzysze mogliby i się śmiać z tej uwagi gdyby nie przeraźliwie chłodna postawa ich szefa. Nikt nie był aż tak głupi. Przez dobrą minutę słychać było jedynie jeden z latynoskich przebojów lecący z głośników prywatnej wieży Marcelo.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=-LRbCAQIJzk&feature=related[/MEDIA]

-Dziwka Eddie? Uważałbym na takie słowa w mojej obecności. Jeżeli to jedyne co masz do powiedzenia to może po prostu nie odzywaj się niepytany?


-Posłuchaj jeśli myślisz, że pozwolę się poniżać to... To...

-To co Eddie? Odjęło ci mowę?

-Flocci non facio! Zamknij ten swój


Eddie błyskawicznie wyjął swoje 9 mm, które jak dotąd nigdy go nie zawiodło. Mimo tego, że pozostawał bezbronny to mężczyzna w białym garniturze nie wyglądał na zbyt przejętego ani zaskoczonego. Ta jego pewność siebie sprawiła, że Eddiemu zaczęła drżeć ręka. Lekko i prawie niedostrzegalnie, ale wystarczająco by spowodować moment zawahania w krytycznym momencie.

-Doprawdy? I myślisz, że masz jaja na taki numer Eddie? Myślisz, że twoje Cohones są wystarczając duże? Coś czuję, że ta myśl chodziła Ci już po głowie od jakiegoś czasu co Eddie? Myślisz, że ci ludzie pójdą za tobą? Rozejrzyj się, jesteś zwykłym Lugarteniente. Ja jestem El General! Oni codziennie skandują moje imię. Myślisz że pójdą za kimś takim jak ty? Masz ambicje to dobrze, ale...

Wyczekiwał odpowiedniego momentu, czekał aż Eddie zacznie się zastanawiać jak ucieknie na sekundę wzrokiem gdzieś w bok. W końcu ten nadszedł a on był wystarczająco blisko by z niego skorzystać. Zamachnął się uderzając Eddiego w policzek otwartą dłonią, drugą zaś położył na lufie Stara 30M szarpiąc ją do dołu. Broń wystrzeliła w podłogę wbijając się w drewnianą deskę jak w masło. .Po czym podciął mu nogi kiedy ten zdezorientowany odruchowo chciał zasłonić twarz przed kolejnym uderzeniem. Wyjął z marynarki srebrny rewolwer i wycelował w bandziora, który wciąż nie bardzo wiedział co się dzieje i czemu to akurat on leży na ziemi.


-Powiedz diabłu, żeby nie czekał na mnie z kolacją
.

Od lat wyprawiał tak swoje ofiary w ostatnią podróż traktując to powiedzenie jak coś w rodzaju błogosławieństwa dla nieszczęśników. Stąd też niektórzy z jego ludzi po cichu nazywali go el diablo. Marcelo wiedział, że nic nie trzyma w ryzach ludzi jak strach. Leżący na ziemi mężczyzna jedynie splunął i rzucił na koniec swojego życia jedno małocenzuralne słowo.

-Irrumator.

Huk pojedynczego wystrzału spłoszył siedzące na dachu gołębie a krew rozprysnęła się drewnianym tarasie.

-Merde co za bordello... Ty i ty.

Skinął bronią na dwóch najbliższych osiłków.

-Posprzątajcie to. Tylko dokładnie nie chcę nawet czuć zapachu tego śmiecia jak skończycie... Czekaj... Jak ci na imię?

-Valdez senior.

-To twój szczęśliwy dzień synu właśnie dostałeś awans na dowódcę drugiego oddziału.


Chłopak ledwo po dwudziestce nie bardzo wiedział czy cieszyć się czy obawiać, wybełkotał więc tylko coś o tym, że to dla niego zaszczyt. Równie dobrze mógłby nic nie mówić bo Marcelo przywykł bardziej do słuchania własnego głosu aniżeli innych.


-A teraz wracając do naszych gości... Załadujcie ich wszystkich na wóz. Może wcale nie okażą się tacy bezwartościowi.


---

Kilka minut później.


-Nie dotykaj mnie ty brudny...

-Morda.

Uderzenie w twarz zostawiło siniec pod okiem Genevieve.
-Mamo! Nie bij mojej mamy.

Niewiele brakowało a Latynos niechybnie uderzyłby też małą Juliette. Jedynie interwencja jej babci, która zasłoniła ją własnym ciałem powstrzymała mężczyznę.

-To tylko dziecko proszę.


Oprych ze strzelbą w ręku zawahał się chwilę, ale jednak odpuścił ku widocznej uldze Ann.

-Dziękuję panu.

-Nie gadać. Z wozu. Szybko.


Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Kid i Alan, który miał sporą szramę na czole po uderzeniu w kierownicę i nie czuł się jeszcze zbytnio na siłach nieśli Jake’a. Eskortowani przez ośmiu mężczyzn na czele z Marcelo po chwili stanęli naprzeciwko siedziby rady miejskiej.



-Dajcie mi megafon, tylko pronto.

Włączył urządzenie i wyregulował je na maksymalną głośność.

-Ej wy tam. Mamy waszych ludzi. Chcecie żebym ich oszczędził? No to wyjdźcie i porozmawiajmy.

Odpowiedziała mu jedynie cisza.

-Czyżby wśród was białych były same Hembras? Ce(Ke)?

Powiedział te słowa bardziej do siebie niż do kogoś z obecnych po czym zdjął okulary polerując je o materiał swojej koszuli.

-Senior Marcelo? Szefie?


Wśród rzezimieszków rozległy się pomruki. Najwyraźniej część z nich wątpiła w słuszność jego postępowania. Zbyt dobrze pamiętali jednak to co stało się z Eddim by podważyć jego autorytet. Wyróżniał się na ich tle zarówno wyglądem jak i umiejętnością myślenia. Przejrzał szkła pod słońce ii usatysfakcjonowany założył z powrotem na nos. Podniósł megafon do ust i przemówił ponownie

-Moja cierpliwość też ma swoje granice. Bardzo nie lubię być ignorowany. Jeśli nie otrzymam odpowiedzi w ciągu godziny to inni zapłacą za waszą głupotę zaczynając od....

Podszedł do więźniów zaczynając sadystyczną wyliczankę od Kida. Przeniósł broń kolejno na Jake’a, trzymającego się za brzuch dużego Boba, Alana, nie opuszczając nawet małej Julette i trzymającej jej w ramionach Ann.

-Entliczek pentliczek czerwony stoliczek...

Zatrzymał się na Genevieve dotykając kosmyka jej włosów. Przysunął swoją twarz bliżej wdychając jej zapach i wypuszczając głośno powietrze. Ta tylko zacisnęła zęby powstrzymując się przed jakąkolwiek reakcją.

-Na kogo wypadnie... Na tego bęc.

Wrócił ponownie do Jake’a, który wciąż nie odzyskał przytomności a jego stan od kraksy na ulicy jedynie się pogorszył. Kid zasłonił go swoim ciałem, ale kolana tak mu się trzęsły, że przy swojej chudej posturze robił raczej marne wrażenie obrońcy.

-Nie! Zostaw go!


Chłopak był bliski płaczu, ale początkowo mężczyzna niewiele się nim przejmował a z jego ust płynęły słowa, które nijak nie miały sensu. Może wydawało mu się, że każda śmierć ma w sobie coś poetyckiego a on sam jest artystą, który informuje o tym ignoranckich prostaków albo po prostu był jeszcze tylko jednym świrem.

-Los jest ślepy. To twój czas starcze. Powiedz diabłu, żeby nie czekał na mnie z kolacją.

-Czekaj! Weź mnie a nie jego!

-Nie bądź głupi mały.


Bobby mimo wyraźnie słabej kondycji choć z trudem to jednak powstrzymał chłopaka przed ślepym zaszarżowaniem na szefa uzbrojonej po zęby bandy.

-Chcesz wymienić swoje życie za niego? Aż tyle znaczy dla ciebie ten Hombre? Szlachetne muszę przyznać, że w innych czasach byłbym pod wrażeniem. Wiedz jednak, że wyświęcam wam przysługę. Nie bez powodu padło właśnie na niego. On i tak nie pożyje już zbyt długo, ale jak tak bardzo chcesz dołączysz do niego za godzinę Amigo.

-Chico, Javier dawajcie go tutaj.

Wywołani mężczyźni natychmiast chwycili nieprzytomnego za ręce i wywlekli go tak by był bardziej widoczny od strony ratusza. Marcelo ukłonił się głęboko w tamtą stronę po czym wyciągnął swój rewolwer i przyłożył do głowy ofiary. W powietrzu rozległ się jeden pojedynczy strzał do którego po chwili dołączył przeraźliwie załamujący się krzyk. Twarz mordercy nie wyrażała niczego.



Ann zakrywała twarz i uszy Julliete, która i tak płakała domyślając się tego co się stało. Alan i Genevieve spuścili taktowanie wzrok. Bob nie przestawał mówić do Kida, ciągle próbując go uspokoić ten jednak na przemian szlochał, krzyczał i wbijał paznokcie w ziemię wyładowując złość.

-Macie godzinę. Do następnej części przedstawię...

Zaczął mówić przez megafon, ale nie dokończył zdania gdyż z jednego okna ratusza coś błysnęło. Odruchowo zasłonił się najbliższym kompanem i wystrzelony pocisk zamiast w niego trafił w niejakiego Javiera, który umarł zanim jeszcze dotknął ziemi.

-To wasza odpowiedź wy brudni Ratas?! Zobaczymy kto dzisiaj zaśmieje się ostatni! Wycofać się za zasięg strzału. Zostawić ciała. Idziemy tam.

Wskazał sklep z antykami Hanfifna i po chwili wszyscy łącznie z więźniami o własnych siłach lub (jak w przypadku Kida) zaciągnięci siłą znaleźli się w środku.

----

5 km na północ od Carson City. Droga krajowa numer 395.


-Nie chcę was martwić, ale nie wygląda to dobrze.


Nawet dziecko wyczułoby kłopoty w głosie Drake’a. Pytające spojrzenie jakie wbili w niego Rick i Megan świadczyło o tym, że im także chodzą po głowie nieciekawe myśli. Van zatrzymał się na poboczu a kierowca stukał chwilę palcami w kierownicę. Przed nimi widoczna była jedynie droga. Krajobraz powoli, ale zauważalie zmieniał się na ich oczach. Miejska dżungla zaczęła ustępować tu naturze, która wyciągała swoje wpływy na te sporne z ludźmi tereny. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów ekspansja ludzi miała ustać a matka ziemia odetchnąć z ulgą. Po lewej widoczne były niewielkie góry i coraz częściej występujące drzewa zaś po prawej rozciągało się nieogarnięte wzrokiem jezioro Washoe. Była zima i jezioro pokrywała cienka warstwa lodu. Na szczęście zimy nie były przeraźliwie mroźne.

-Tato? Co się dzieje? Czemu stoimy?

-Któraś z kul tych facetów musiała trafić w przewód paliwowy. Tracimy benzynę i to cholernie szybko. Mam co prawda z tyłu zapasowy kanister, ale nie ujedziemy daleką takim tempem. Mapa... Mapa potrzebuję mapy... Megan zobacz powinna być w schowku.


Po krótkich poszukiwań dziewczyna triumfalnie wyciągnęła ze środka mapę drogową stanu Nevada.

-Mam.

Megan rozłożyła ją do połowy w powietrzu szukając odpowiedniej części.

-Daj mi ją skarbie. Pomyślmy jesteśmy tu. Na drodze numer 395. Prawie prosto do Reno. Hmm... Ale nie zajedziemy daleko jeśli czegoś nie wykombinujemy.

-Czy czasem kilometr wcześniej nie minęliśmy zjazdu na warsztat?

-Możliwe. Spostrzegawczy jesteś synu. Paliwa powinno starczyć, żeby zawrócić. Teraz trzeba się tylko modlić, żebyśmy kogoś tam zastali.


Odpalił silnik i zawrócił z piskiem opon na drogę powrotną.

 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 22-04-2011 o 23:16.
traveller jest offline