Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-03-2011, 18:47   #21
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Kamery o dziwo działały, ale póki co na ekranach nie było widać nic ciekawego. Nie licząc kilku rozjechanych zombiaków przy bramie lotniska i ich nie-martwych martwych koleżków nieudolnie próbujących dostać się na ogrodzony teren.
Rozejrzała się uważnie po sercu monitoringu lotniska. Poza wieloma ekranami było tu kilka rzeczy od szafek począwszy na łazience skończywszy, które warto było przejrzeć.
Genevieve podpaliła papierosa, zaciągnęła się głęboko i zaczęła szperać. Papieros uspokajał. Jak zwykle. Dawał obłudne poczucie bezpieczeństwa i pewności siebie. Młoda Francuska jeździła na kręconym krześle od szafki do szafki próbując znaleźć coś użytecznego. Bez większego powodzenia. W końcu przyszła kolej na dużą, stojącą przy wejściu do łazienki szafę. Służbowe kurtki, jakieś buty, kolka wieszaków, opakowanie po czipsach. Nic, co mogłoby się w jakimkolwiek stopniu przydać. Zaczęła grzebać po kieszeniach znalezionych w szacie ciuchów. Zużyte chusteczki, gumy do żucia, fajki - na to znalezisko uśmiechnęła się kącikiem ust - śmieci, rachunki, składany nóż - "biorę" - setka czystej - "to też".
papierosy i wódkę wrzuciła do torby, nóż znalazł miejsce w tylnej kieszeni dżinsów.
Weszła do łazienki, wrzuciła do muszli papierosa, spuściła wodę. W tym czasie ktoś wszedł do pomieszczenie. Stanęła w bezruchu nasłuchując. Za chwilę usłyszał głos motocyklisty i odetchnęła z ulgą. Nie odpowiedziała.
"A kto inny mógłby to być, chyba jesteś przewrażliwiona" - pomyślała zaglądając do małej szafki pod zlewem. Nie było w niej nic poza zapasem papieru toaletowego i mydła w płynie.

- Jest ich ze czterdziestu albo i więcej. – skomentował na głos – Musieli mieć krwawe lądowanie.

Na te słowa wyszła z łazienki.
- O ja pierdole - szepnęła zerkając na jeden z monitorów. I Zawiesiła się na chwilę. Freddy zaczął biec. Zrobiła to samo, by po chwili wyprzedzić mężczyznę. Bardzo szybko znalazła się w w wieży kontroli lotów. Wpadła tam otwierając drzwi z wielkim hukiem, co nie mogło ujść uwadze zebranych tam ludzi.

- Mama! - krzyknęła wesoło Juliette, po czym podbiegła do matki i objęła ją mocno.

- Co się stało? - w głosie Ann słychać było strach.

Genevieve nie odpowiedziała od razu, musiała złapać oddech. Obejrzała się za siebie, żeby zobaczyć, czy motocyklista jest już na miejscu.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"

Ostatnio edytowane przez Vivianne : 30-03-2011 o 22:25.
Vivianne jest offline  
Stary 08-04-2011, 15:44   #22
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Słowa Alana zawisły w powietrzu, nikt ze zgromadzonych nie zdecydował się na zabranie głosu w tej sprawie, być może wciąż się jeszcze wahali albo też postanowili zostawić to komuś innemu. W każdym razie Lisbon oczekiwał, iż ktoś zareaguje na jego propozycję. Pilot potrzebował lekarstw, tego był pewien, każda chwila zwłoki, ich brak zdecydowania i wątpliwości przybliżały tego człowieka do stanu, w którym nie mógłby go już uratowć bez specjalnego wyposażenia. Był lekarzem, składał przysięgę Hipokratesa i zawsze pomagał ludziom, nie był może człowiekiem szczerozłotym, lecz nie porzuciłby tutaj tego mężczyzny na pastwę losu. Czy to właśnie rozważali pozostali? Spojrzał na Tommyego, jego nieobecne spojrzenie i nerwową minę znał już doskonale, on pewnie zostawiłby tutaj pilota i spróbował na własną rękę uciec z miasta, wiedział jednak, iż nie zrobi tego dopóki on będzie chciał ratować chorego.

Ciężką ciszę przerwała Genevieve, która błyskawicznie wpadła do pomieszczenia, wystarczyło na nią spojrzeć by wiedzieć, iż wydarzyło się coś złego. Kobieta złapała haust powietrza, wszystkie oczy były teraz wlepione prosto w nią.

- Co się stało? - spytał Alan podnosząc się od pacjenta.

Drzwi otworzyły się z hukiem, nim Lesage zdążyła w ogóle otworzyć usta by odrzec coś, wśród nich znalazł się również Freddy, oddychał ciężko i chyba starał się coś powiedzieć, jednak z trudem łapiąc oddech nie był do tego zdolny. Widząc, iż jeszcze przez moment nie wykrztusi z siebie ani słowa, machnął jedynie ręką i oparł się o jedną z konsol. Alan bacznie mu się przyjrzał, na pierwszy rzut oka na szczęście nie widział żadnych ran, co oznaczało, iż po drodze nic ich nie dopadło.

- Co się stało? - Alan powtórzył pytanie tym razem bardziej zdenerwowanym tonem, nie za bardzo wiedział w końcu czego może się spodziewać.

- Dlaczego mam złe przeczucia? - wtrącił Tommy podnosząc go góry swoją broń, wyglądał jakby lada moment chciał jej użyć.

- Nie machaj nam tym przed nosem z łaski swojej - skarciła go Genevieve między jednym głębokim oddechem a drugim - No i - zrobiła krótką pauzę i spojrzała na Freddyego - chyba mamy spory problem.

- Cała... masa... zombie... -
wydusił motocyklista z pewnym trudem - Zmierzają w kierunku... lotniska... i mogą nas odciąć.

- Zombie... -
wolno powtórzył za nim Alan na moment się zamyślając - W takim razie chyba już przesądzone, musimy się wydostać zanim będzie za późno. Mamy chorego, który potrzebuje leków, więc powinniśmy skierować się do apteki. Potem ratusz, może ktoś tam się schronił. - Przerwał na moment. - Oczywiście ja to tak widzę, nie narzucam niczego, ale chyba nie powinniśmy się rozdzielać.

- Wspaniale, więc wracamy do miasta
- burknęła Lesage z wyraźnym niezadowoleniem - Jakieś inne propozycje? - spytała, chyba mając nadzieję, że ktoś wymyślił lepszy plan.

- Wycieczka do piekła moje Słoneczka - wypalił bez zastanowienia Tommy - Nikt was do niczego nie zmusza, możecie spytać tamtych "Móóózg" cwaniaczków.

- Pieprzyć ratusz - rzucił Freddy najwyraźniej wracający już do poprzedniej kondycji - Równie dobrze można tutaj zostać, na jedno wyjdzie. Proponuję uciekać poza miasto i to jak najszybciej.

- Bez leków ten człowiek nie wytrzyma długo -
twardo tkwił przy swoim Lisbon - Poza tym my też potrzebujemy zapasów, co jeśli nie tylko Carson jest zagrożone? Na jak długo wystarczy ci naboi i benzyny?

- Jak już mam o kogoś się troszczyć, to nie o człowieka, który już jedną nogą jest w grobie. - Jasno postawił sprawę Freddy, Alan nie mógł się z nim zgodzić, szczególnie, iż pilot wciąż miał spore szanse na przeżycie, potrzebowali jedynie odpowiednich środków.

- Nie bardzo uśmiecha mi się powrót do miasta. Ale jego - Genevieve wskazała na chorego - nie możemy chyba tak zostawić. No i jest pilotem. I faktycznie przydałyby się nam jakieś zapasy. Swoją drogą czy na całym cholernym lotnisku nie ma żadnej apteki?

Tommy spojrzał najpierw na Lesage, która najwyraźniej nie była zachwycona jego towarzystwem, a następnie na Kida. Wydawało się, że chłopak lada moment może wybuchnąć, rozważanie dalszych losów ojca, w tym zakładanie również jego porzucenia, mocno się na nim odbiły. Dzielnie starał się skrywać swoje zdenerwowanie, ale ściskał pięści już tak mocno, że zaczynały pojawiać się zaczerwienienia.

- Nie ma żadnej apteki - stwierdził najspokojniejszym tonem na jaki mógł się teraz zdobyć Kid - Jestem pewny, przeszukiwałem całe lotnisko w poszukiwaniu jedzenia i... różnych drobiazgów. Nie możecie zostawić Jakea... Po prostu nie możecie... Proszę weźcie nas ze sobą!

W jego głosie dało się słyszeć zbliżającą się wielkimi krokami panikę, desperacko błagał ich o to, by zaufali swemu sercu, a nie instynktowi. Starał się zachować przy tym twarz, jednak uważny obserwator na pewno dostrzegłby zbierające się w jego oczach łzy. Należało podjąć decyzję, Alan nie miał zamiaru ich zostawić, jednak pozostali mogli mieć swoje zdanie na ten temat. W razie potrzeby zajmie się sprawą sam.

- Freddy nie zgrywaj się na większego skurwiela niż jesteś - przemówił Duży Bob podchodząc do Kida i klepiąc go pokrzepiająco po ramieniu - Nie bój się mały, zrobimy co w naszej mocy żeby uratować twojego tatę, prawda?

- Niech będzie, ale pośpieszmy się do cholery -
zgodził się wreszcie Crown, choć wyraźnie nie był z tego powodu zadowolony - Ale zatrzymujemy się tylko przy najbliższej aptece i stacji benzynowej. Jeśli chcecie pakować się do miejskiego ratusza to na własną rękę.

- Zbieraj się młody.
- Geneieve uśmiechnęła się do Kida.

- Skoro póki co mamy tę kwestię za sobą - zaczął niepewnie Alan - Przydałaby mi się pomoc, będziemy musieli przenieść go do auta jak najszybciej. Kid nie martw się, nie zostawimy was. - Nachylił się nad chorym mężczyzną, a następnie spojrzał na Dużego Boba. - Pomożesz?

Chwilę później razem z motocyklistą zmagał się z bezwładnym pilotem, musieli działać szybko, Freddy i Tommy bacznie się rozglądali i osłaniali ich podczas opuszczania lotniska. Błyskawicznie dotarli do swoich pojazdów, Alan z pomocą Dużego Boba położył chorego na tylnym siedzeniu swojego auta, Kid również jakoś się tam zmieścił upierając się, iż pozostanie przy ojcu. Następnie Freddy ze swym przyjacielem zajął się motocyklami, zaś Genevieve zapakowała swoją rodzinę do samochodu. Byli niemal gotowi do odjazdu, a cała akcja zajęła im ledwie kilka minut.

- Wiesz co robisz? - spytał Tommy opierając się o maskę auta.

- Taką mam nadzieję - odparł Alan idąc w kierunku drzwi - Wiesz jak się tym posługiwać?

- Tym? - Tomble podniósł do góry m14. - Parę razy byłem z takim jednym bogaczem na polowaniu. Poza tym - przyłożył karabin do policzka i udał, iż poszukuje celu - szybko się uczę stary.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=anl8t2ZYluk[/MEDIA]

Lisbon zajął miejsce za kierownicą, chwilę później obok niego usiadł również Tommy, silnik odpalił i ruszyli jako pierwsi. Lotnisko wyglądało całkiem spokojnie, nic nie zapowiadało zagrożenia, przez chwilę myśleli nawet, że Freddy i Genevieve się pomylili. Potem jednak Tomble zobaczył po prawej pierwszą grupkę zmarłych, udało im się poradzić z ogrodzeniem i teraz zaczęli się gromadzić na jednym z pasów startowych. Przed samą bramą również nie było za dobrze, banda była mniejsza, lecz mimo wszystko niebezpieczna. Szczególnie dlatego, iż brama wciąż była zamknięta. Alan zahamował ostro. Dwa motocykle wyprzedziły jego auto, Freddy i Duży Bob poderwali się błyskawicznie i naparli mocno by otworzyć przejście. Zombie szybko zorientowały się w sytuacji i zaczęły zbliżać się w ich kierunku. Udało im się otworzyć bramę na tyle, by przejazd aut był już możliwy, ponownie wskoczyli na swoje maszyny.

- Trzymaj się Kid! - krzyknął Alan i dodał gazu.

Opony zapiszczały, a po chwili samochód ruszył i po przejechaniu przez bramę wbił się w grupkę trupów siejąc popłoch w jej szeregach i odrzucając część z nich na boki. Freddy i Duży Bob od razu postanowili to wykorzystać i wyjechali następni, ostatnia była Genevieve. Pędem ruszyli w kierunku miasta.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 11-04-2011, 17:31   #23
 
Shooty's Avatar
 
Reputacja: 1 Shooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodze
- Jak ty się tu właściwie dostałeś? – zapytał zaciekawiony Drake, spoglądając na Ricka. Pędzili właśnie samochodem po drodze, zmierzając ku granicy miasta. Atmosfera była luźna, obecność mężczyzny w dziwny sposób uspokajała nastolatka.

- No… Tak ogólnie to opowiem kiedy indziej, ale faktem jest, że nie miałem się gdzie udać i byłem zmuszony wędrować po ulicach miasta.

- A co na to rodzice? Nie próbowali cię zatrzymać?

- Proszę nie naciskać… Naprawdę, o tym opowiem przy innej okazji – odparł zniecierpliwiony Rick, rumieniąc się lekko. Nie zamierzał zwierzać się osobie, którą ledwo co poznał.

Drake fuknął ze złością. Widać było, że nie znosił odmów. Mimo to nie zamierzał dać za wygraną. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, gdy uprzedziła go jego córka.

- Tato, daj spokój. Rick nie chce o tym mówić i ma do tego prawo.

- Nie wtrącaj się, mała – mruknął dryblas, poprawiając lusterko. – Już pomijając to, że niepełnoletni chłopak chodzi sam po ulicach niebezpiecznej dzielnicy, to jak udało ci się przeżyć? Wątpię, że nie słyszałeś o rozróbach, które ostatnio się u nas dzieją. Latynosi normalnie nie liczą się z ofiarami, byleby wreszcie dopiąć swego.

- No cóż… Bezbronny nie jestem – odpowiedział zwięźle Rick i wyciągnął z plecaka swojego wiernego Beretta 92. Używał go podczas ćwiczeń na strzelnicy, kiedy jeszcze na nie uczęszczał. Co prawda, dawno się nim nie posługiwał, ale podstawy pamiętał. A to, że nigdy w życiu nie odważyłby się strzelić do innego człowieka, mógł przecież zachować dla siebie.


Niestety, Drake to zauważył.

- Chłopie, wierz mi, że widziałem w swoim życiu mnóstwo chłopaków w twoim wieku, ale ty jesteś spośród nich zdecydowanie najmniej skory do bitki – zaśmiał się mężczyzna, wyszczerzając swoje perłowo białe zęby.

Rick również odpowiedział mu uśmiechem, samemu jednak pozostając przy lekkim wykrzywieniu warg ku górze. Kolor zębów nie był jego najmocniejszą stroną, a nie zamierzał odsłaniać wszystkich swoich słabości już na początku znajomości. Nagle jego uwagę przykuł widok z prawego lusterka. To co tam zobaczył nie należało do najprzyjemniejszych. Gonił ich jakiś samochód. I jeśli wzrok go nie mylił, na fotelach siedzieli Latynosi.

Pierwsza odezwała się Megan.

- Gaz do dechy, tato, mamy kogoś na ogonie – odparła, jakby od niechcenia dziewczyna, wychylając głowę do tyłu. Rain od zawsze zazdrościł jej odwagi i pewności siebie.

Mężczyźnie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Przycisnął gaz, tym samym wprowadzając pojazd w lekkie wibracje, po czym skręcił na pierwszym lepszym skrzyżowaniu w prawo. Niestety goniący ich samochód ruszył za nimi. Drake z szaleńczą maską na twarzy kręcił kierownicą to w jedną, to w drugą stronę, starając się omijać porozkładane na drodze wraki samochodów. Niestety Latynosi nie dawali za wygraną i starali się za wszelką cenę dopaść ich, zanim uciekną z miasta. A do tego ostatniego nie mogli za nic w świecie dopuścić. Rick z natury był tchórzem i wolał już szybko i bezboleśnie dać pożreć się zombiakom niż przeżywać męczarnię w torturach u czarnych. Zresztą, kto by nie wolał? W tej samej chwili samochodem potężnie zadygotało, kiedy Drake w ostatniej chwili wyminął ustawione wyjątkowo blisko jezdni kosze na śmieci. Jasne. Drake.

- Trzymaj kierownicę, młody – mruknął mężczyzna, samemu chwytając za leżącą przy skrzynce rozdzielczej broń.

- Zwariowałeś? – prawie krzyknął Rick. – My tu pędzimy kilkadziesiąt kilosów na godzinę, a ty zamierzasz bawić się w policjantów i złodziei? To nie jest żaden pieprzony film akcji!

- Stul dziób i utrzymuj nas przy życiu – odszczeknął się Drake, po czym wychylił rękę zza szyby i koordynując jej pracę za pomocą lewego lusterka, starał się trafić jednego z doganiających ich kierowców.

Udało mu się wystrzelić kilka naboi, kiedy Rick musiał gwałtownie skręcić w lewo z powodu zbytnio wysuniętego samochodu. Niestety, nie był to dobry pomysł, gdyż Drake, uderzając głową o ramę drzwi, wypuścił z ręki trzymanego gnata. Ten kilka razy odbił się od ziemi, z każdym uderzeniem tracąc część modelu, aż w końcu eksplodował plastikiem, nadziewając się na opony wrogich samochodów.

- Coś ty do jasnej cholery zrobił? – wydarł się wściekły dryblas, wciągając głowę z powrotem do środka pojazdu i zabierając chłopakowi kierownicę. Rick zauważył, że w środku wesołego i sympatycznego mężczyzna czai się takie alter ego, ciemna strona mocy.

- To nie moja wina – próbował się bronić Rain. Kłótnia z postawnym i umięśnionym mężczyzną zdecydowanie mu nie leżała. – Musiałem skręcić, inaczej zostałaby z nas krwawa miazga. Wątpię, czy przy tak wysokiej prędkości mielibyśmy jakiekolwiek szanse przeżycia tego uderzenia.

Na szczęście pędzący za nimi agresorzy źle wymierzyli odległość i ich pojazd nadział się na wystający przód wraku. Samochód bezwładnie zaczął kręcić się wokół własnej osi. Rick zauważył, że kierowca próbuje jeszcze zapanować nad rozkołysanym wehikułem, jednak nieudolnie. W końcu samochód zatrzymał się gwałtownie, trafiając na betonowy mur działki z supermarketem. Uderzył w nią idealnie bokiem, więc Rain wątpił czy któremukolwiek z pasażerów udało się przeżyć. Mimo to woleli nie ryzykować, toteż Drake wyrównał tor jazdy i przycisnął pedał gazu do spodu. Po kilkuset przejechanych metrach odetchnęli z ulgą.

- Udało się – Megan wysapała to, co wszystkim chodziło po głowie.

Udało się. Wyjechali z miasta.

 
Shooty jest offline  
Stary 19-04-2011, 00:42   #24
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Obrzeża Carson City.

Chevrolet model Astro Dayvan Starflight Safari z 1995 roku radośnie podskakiwał na wybojach wyjeżdżając z miasta ku wielkiej uldze jego trójki pasażerów. Zostawiali za sobą dawne życie, ale tak naprawdę to serce biło im mocniej przez krótki pościg, który rozegrał się parę minut wcześniej.

-Patrzcie!

Obaj mężczyźni spojrzeli w kierunku w którym wskazywała dziewczyna. Krótka kolumna pojazdów wśród których znajdował się kolejno Ford Mondeo, dwa motory i zamykający pochód Chrysler Grand Voyager właśnie wyjechali zza zakrętu i minęli ich zwalniając na tyle by ocenić z kim mają do czynienia. Nikt się nie zatrzymał i wkrótce każdy szanując interes drugiej strony jechał na spotkanie własnego przeznaczenia.

-Może powinniśmy...

-Nie, nie możemy nikomu ufać chłopcze. Trzeba trzymać się razem. Świat nie jest już tak przyjaznym miejscem o ile kiedykolwiek nim był.


Druga grupa wjechała do miasta bez żadnych problemów. Kierując się znakami wskazującymi na centrum Ford z Alanem za kierownicą i Tommym w charakterze pilota sunął 40 km stosunkowo nowo remontowaną nawierzchnią miasta. Reszta podążała za nimi zdając się na ich umiejętności nawigacji. Na tylnym siedzeniu Forda, uradowany rozwojem sytuacji Kid mówił do swojego przybranego ojca przekonując go i samego siebie, że już niedługo wszystko będzie dobrze. Chory nie wyglądał jakby rozumiał słowa chłopaka, ale wciąż pozostawała nadzieja. Fred klął w myślach na to, że wplątali się w coś co ich nie dotyczyło. Wciąż wahał się w słuszność tej decyzji. Bobby przyglądał mu się z rezygnacją widząc bezcelowość wyrażania swojego zdania. W ostatnim samochodzie prowadzonym przez młodą Francuzkę trwała zaciekła wojna o zapięte pasy między córką, wnuczką i babcią. W końcu jednak koalicja “starych wapniaków” jak określiła to Juliette osiągnęła przewagę nad “młodymi gniewnymi”

Zjechali w North Carson Street. Tu i tam błysnęła im w oknie jakaś ciekawa twarz odprowadzająca ich spojrzeniem przez lekko uchylone firanki, ale poza tym miasto było pogrążone w drzemce. Takie przynajmniej mieli wrażenie przez następne kilkaset metrów. Kiedy Genevieve przejechała znak stopu z uliczki nieopodal wyskoczył młody kilkunastoletni Latynos ciągnąc za sobą coś co nie mogło wróżyć nic dobrego.



-Mamo patrz tam jest jakiś chłopak!

-Co do...


Francuzka na sekundę spojrzała w lusterko po czym zapominała zupełnie o tym co działo się z tyłu gdyż ważniejsze rzeczy miały się rozegrać z przodu. Alan nawet nie zwolnił widząc przed sobą żółto-czarny pas mający zapewne za zadanie ograniczać zapędy piratów drogowych. Kolce z tego automatycznego urządzenia wysunęły się w ostatniej chwili. Zapewne wcześniej należało do wyposażenia biura szeryfa Carson City, teraz miało zupełnie inne zastosowanie. Huk przebitych opon kiedy Ford Mondeo przejechał po kolczatce był na tyle donośny, że Bobby i Fred momentalnie zwolnili. Nie udało im się jednak w pełni wyhamować i ze względu na nagły charakter całej sytuacji oboje “położyli” swoje maszyny na ziemi. Fred widząc co jest grane uskoczył w porę i przeturlał się w bok wyjmując pistolet zza pasa nie odzyskawszy nawet w pełni równowagi. Bobby nie miał takiego szczęścia rama motoru po zderzeniu z chodnikowym słupem wbiła mu się w żołądek zabierając na długi czas dech w piersiach. Największych szkód doznał pierwszy samochód. Alan spanikował wciskając zbyt nagle hamulec i nie zdoławszy wyprostować kół wpadł w poślizg, który skończył się spektakularnym wjechaniem przez szybę do ogołoconego supermarketu. Tommy wyleciał przez przednią przednią szybę zatrzymując się na jednej ze sklepowych półek pokiereszowany odłamkami szkła. Zachował jednak świadomość na tyle by w miarę szybko chociaż półprzytomnie odczołgać się w głąb sklepu. Natomiast Alan stracił świadomość po zderzeniu z kierownicą cały czas wciskając klakson. Kid i Jake zarobili jedynie drobne siniaki. Genevieve widząc co dzieje się przed nią w porę wcisnęła hamulec w podłogę tak mocno, że Vanem aż lekko zarzuciło do przodu. Ann wrzasnęła w panice po czym obie kobiety momentalnie odwróciły się i z ulgą przyjęły fakt, że Juliette posłuchała ich wcześniej w sprawie zasad bezpieczeństwa na drodze i teraz tylko spoglądała na nie jakby były z innej planety. Wkrótce mieli inne zmartwienia kiedy lufy karabinów spoglądały na prawie wszystkich członków grupy nakazując by wysiadali ze swoich samochodów albo zmuszając ich do tego siłą. Naliczyć można było około 6-7 uzbrojonych bandytów meksykańskiego pochodzenia zaopatrzonych w automatyczne pistolety, jedną strzelbę, dwa AK-47 a nawet co było raczej widokiem codziennym dla krajów trzeciego świata 12-latka z szybkostrzelnym uzi.

-Ej Hector to wszyscy?

-Jeden nawiał Eddie. Motocyklista.

-Tu mamy ślad następnego, krwawi. Może jeszcze być w sklepie.

-Miguel, Eduardo idźcie tropem tego w sklepie, znaleźć i dobić jak psy. Spotkamy się w hacjendzie Marcelo. Musimy złożyć raport.

-Co z motocyklistą Eddie? Merda... Nie wiem, wątpię żebyśmy go znaleźli. Ser una tum! Niech mi się któryś waży odewać przy Marcelo. Nigdy nie było drugiego motocyklisty wtedy nie będzie żadnych problemów.


---

20 minut później.

-Marcelo to właśnie ci gringos panoszą się po naszym mieście. Chyba zapomnieli czyje one teraz jest co nie chłopaki?


Odpowiedziało mu kilka głosów, które najprawdopodobniej dostarczyło wcześniej objaw niechęci ze strony białej większości. Za to mężczyzna w białym garniturze i nienagannie przystrzyżonym zaroście rzucił im tylko przelotne, zniecierpliwione spojrzenie. Na pierwszy rzut oka wydawał się tu kimś choć pod markowymi ciuchami i złotą biżuterią krył się kolejny cwaniak, który skorzystał na zamieszaniu jakie działo się teraz na świecie. To wystarczyło, żeby zostać przywódcą stada. Widać było, że nie jest zadowolony z tego, że ktoś zabiera trochę jego cennego czasu.

-Josefino porozmawiamy później o tej drobnej przysłudze... Którą mi jesteś winna.

-Dobrze Patron.


Kobieta ukłoniła się nisko i odeszła na dziedziniec by zniknąć w tłumie nie wpuszczanych do środka ludzi, którzy chcąc nie chcąc akceptowali panującą tu hierarchię. Byli wśród nich zarówno kobiety, dzieci jak i starsi. Można było zauważyć białych, ci jednak krzątali się ubrani jednakowo jak więźniowie. Ubrani w jaskrawe kombinezony od razu odróżniali się od reszty. Stanowili tu najniższą ze wszystkich kastę zajmując się sprzątaniem, służbą i pracami fizycznymi. Mimo to z zaciekawieniem wypatrywali co jest przyczyną całego zamieszania do momentu aż któryś ze strażników zmęczył się upominaniem i nie szturchnął jednego mężczyzny lufą karabinu w plecy. Z pozoru wyglądało to jak jakaś uboga dzielnica. Jedyną zamożną część tej społeczności stanowiła siedziba tego lokalnego dyktatora.



Mężczyzna odprawił ją gestem dłoni jakby leniwie odganiał komary. Po czym odchylił się na krześle i pytająco rozłożył ręce co zbiło trochę z tropu przywódcę bandy Latynosów, która schwytała grupę.

-O co chodzi tym razem Eddie?

Wyraźnie było widać zniecierpliwienie i irytację mimo czarnych okularów skrywających jego spojrzenie. Eddie poczuł, że to może nie być jego najszczęśliwszy dzień.

-Ależ senior ci Gringos...

-Ile razy mówiłem Ci żeby nie przeszkadzać mi podczas interesów Eddie? Pięć, dziesięć razy?

-Jeny przecież nie stało się nic wielkiego. Dziwka poczeka hehe.

Grubiański śmiech dodałby mu pewnie pewności siebie gdyby nie to, że odpowiedziała mu cisza i śmiech urwał się tak nagle jak się pojawił wraz ze słowami. Jego towarzysze mogliby i się śmiać z tej uwagi gdyby nie przeraźliwie chłodna postawa ich szefa. Nikt nie był aż tak głupi. Przez dobrą minutę słychać było jedynie jeden z latynoskich przebojów lecący z głośników prywatnej wieży Marcelo.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=-LRbCAQIJzk&feature=related[/MEDIA]

-Dziwka Eddie? Uważałbym na takie słowa w mojej obecności. Jeżeli to jedyne co masz do powiedzenia to może po prostu nie odzywaj się niepytany?


-Posłuchaj jeśli myślisz, że pozwolę się poniżać to... To...

-To co Eddie? Odjęło ci mowę?

-Flocci non facio! Zamknij ten swój


Eddie błyskawicznie wyjął swoje 9 mm, które jak dotąd nigdy go nie zawiodło. Mimo tego, że pozostawał bezbronny to mężczyzna w białym garniturze nie wyglądał na zbyt przejętego ani zaskoczonego. Ta jego pewność siebie sprawiła, że Eddiemu zaczęła drżeć ręka. Lekko i prawie niedostrzegalnie, ale wystarczająco by spowodować moment zawahania w krytycznym momencie.

-Doprawdy? I myślisz, że masz jaja na taki numer Eddie? Myślisz, że twoje Cohones są wystarczając duże? Coś czuję, że ta myśl chodziła Ci już po głowie od jakiegoś czasu co Eddie? Myślisz, że ci ludzie pójdą za tobą? Rozejrzyj się, jesteś zwykłym Lugarteniente. Ja jestem El General! Oni codziennie skandują moje imię. Myślisz że pójdą za kimś takim jak ty? Masz ambicje to dobrze, ale...

Wyczekiwał odpowiedniego momentu, czekał aż Eddie zacznie się zastanawiać jak ucieknie na sekundę wzrokiem gdzieś w bok. W końcu ten nadszedł a on był wystarczająco blisko by z niego skorzystać. Zamachnął się uderzając Eddiego w policzek otwartą dłonią, drugą zaś położył na lufie Stara 30M szarpiąc ją do dołu. Broń wystrzeliła w podłogę wbijając się w drewnianą deskę jak w masło. .Po czym podciął mu nogi kiedy ten zdezorientowany odruchowo chciał zasłonić twarz przed kolejnym uderzeniem. Wyjął z marynarki srebrny rewolwer i wycelował w bandziora, który wciąż nie bardzo wiedział co się dzieje i czemu to akurat on leży na ziemi.


-Powiedz diabłu, żeby nie czekał na mnie z kolacją
.

Od lat wyprawiał tak swoje ofiary w ostatnią podróż traktując to powiedzenie jak coś w rodzaju błogosławieństwa dla nieszczęśników. Stąd też niektórzy z jego ludzi po cichu nazywali go el diablo. Marcelo wiedział, że nic nie trzyma w ryzach ludzi jak strach. Leżący na ziemi mężczyzna jedynie splunął i rzucił na koniec swojego życia jedno małocenzuralne słowo.

-Irrumator.

Huk pojedynczego wystrzału spłoszył siedzące na dachu gołębie a krew rozprysnęła się drewnianym tarasie.

-Merde co za bordello... Ty i ty.

Skinął bronią na dwóch najbliższych osiłków.

-Posprzątajcie to. Tylko dokładnie nie chcę nawet czuć zapachu tego śmiecia jak skończycie... Czekaj... Jak ci na imię?

-Valdez senior.

-To twój szczęśliwy dzień synu właśnie dostałeś awans na dowódcę drugiego oddziału.


Chłopak ledwo po dwudziestce nie bardzo wiedział czy cieszyć się czy obawiać, wybełkotał więc tylko coś o tym, że to dla niego zaszczyt. Równie dobrze mógłby nic nie mówić bo Marcelo przywykł bardziej do słuchania własnego głosu aniżeli innych.


-A teraz wracając do naszych gości... Załadujcie ich wszystkich na wóz. Może wcale nie okażą się tacy bezwartościowi.


---

Kilka minut później.


-Nie dotykaj mnie ty brudny...

-Morda.

Uderzenie w twarz zostawiło siniec pod okiem Genevieve.
-Mamo! Nie bij mojej mamy.

Niewiele brakowało a Latynos niechybnie uderzyłby też małą Juliette. Jedynie interwencja jej babci, która zasłoniła ją własnym ciałem powstrzymała mężczyznę.

-To tylko dziecko proszę.


Oprych ze strzelbą w ręku zawahał się chwilę, ale jednak odpuścił ku widocznej uldze Ann.

-Dziękuję panu.

-Nie gadać. Z wozu. Szybko.


Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Kid i Alan, który miał sporą szramę na czole po uderzeniu w kierownicę i nie czuł się jeszcze zbytnio na siłach nieśli Jake’a. Eskortowani przez ośmiu mężczyzn na czele z Marcelo po chwili stanęli naprzeciwko siedziby rady miejskiej.



-Dajcie mi megafon, tylko pronto.

Włączył urządzenie i wyregulował je na maksymalną głośność.

-Ej wy tam. Mamy waszych ludzi. Chcecie żebym ich oszczędził? No to wyjdźcie i porozmawiajmy.

Odpowiedziała mu jedynie cisza.

-Czyżby wśród was białych były same Hembras? Ce(Ke)?

Powiedział te słowa bardziej do siebie niż do kogoś z obecnych po czym zdjął okulary polerując je o materiał swojej koszuli.

-Senior Marcelo? Szefie?


Wśród rzezimieszków rozległy się pomruki. Najwyraźniej część z nich wątpiła w słuszność jego postępowania. Zbyt dobrze pamiętali jednak to co stało się z Eddim by podważyć jego autorytet. Wyróżniał się na ich tle zarówno wyglądem jak i umiejętnością myślenia. Przejrzał szkła pod słońce ii usatysfakcjonowany założył z powrotem na nos. Podniósł megafon do ust i przemówił ponownie

-Moja cierpliwość też ma swoje granice. Bardzo nie lubię być ignorowany. Jeśli nie otrzymam odpowiedzi w ciągu godziny to inni zapłacą za waszą głupotę zaczynając od....

Podszedł do więźniów zaczynając sadystyczną wyliczankę od Kida. Przeniósł broń kolejno na Jake’a, trzymającego się za brzuch dużego Boba, Alana, nie opuszczając nawet małej Julette i trzymającej jej w ramionach Ann.

-Entliczek pentliczek czerwony stoliczek...

Zatrzymał się na Genevieve dotykając kosmyka jej włosów. Przysunął swoją twarz bliżej wdychając jej zapach i wypuszczając głośno powietrze. Ta tylko zacisnęła zęby powstrzymując się przed jakąkolwiek reakcją.

-Na kogo wypadnie... Na tego bęc.

Wrócił ponownie do Jake’a, który wciąż nie odzyskał przytomności a jego stan od kraksy na ulicy jedynie się pogorszył. Kid zasłonił go swoim ciałem, ale kolana tak mu się trzęsły, że przy swojej chudej posturze robił raczej marne wrażenie obrońcy.

-Nie! Zostaw go!


Chłopak był bliski płaczu, ale początkowo mężczyzna niewiele się nim przejmował a z jego ust płynęły słowa, które nijak nie miały sensu. Może wydawało mu się, że każda śmierć ma w sobie coś poetyckiego a on sam jest artystą, który informuje o tym ignoranckich prostaków albo po prostu był jeszcze tylko jednym świrem.

-Los jest ślepy. To twój czas starcze. Powiedz diabłu, żeby nie czekał na mnie z kolacją.

-Czekaj! Weź mnie a nie jego!

-Nie bądź głupi mały.


Bobby mimo wyraźnie słabej kondycji choć z trudem to jednak powstrzymał chłopaka przed ślepym zaszarżowaniem na szefa uzbrojonej po zęby bandy.

-Chcesz wymienić swoje życie za niego? Aż tyle znaczy dla ciebie ten Hombre? Szlachetne muszę przyznać, że w innych czasach byłbym pod wrażeniem. Wiedz jednak, że wyświęcam wam przysługę. Nie bez powodu padło właśnie na niego. On i tak nie pożyje już zbyt długo, ale jak tak bardzo chcesz dołączysz do niego za godzinę Amigo.

-Chico, Javier dawajcie go tutaj.

Wywołani mężczyźni natychmiast chwycili nieprzytomnego za ręce i wywlekli go tak by był bardziej widoczny od strony ratusza. Marcelo ukłonił się głęboko w tamtą stronę po czym wyciągnął swój rewolwer i przyłożył do głowy ofiary. W powietrzu rozległ się jeden pojedynczy strzał do którego po chwili dołączył przeraźliwie załamujący się krzyk. Twarz mordercy nie wyrażała niczego.



Ann zakrywała twarz i uszy Julliete, która i tak płakała domyślając się tego co się stało. Alan i Genevieve spuścili taktowanie wzrok. Bob nie przestawał mówić do Kida, ciągle próbując go uspokoić ten jednak na przemian szlochał, krzyczał i wbijał paznokcie w ziemię wyładowując złość.

-Macie godzinę. Do następnej części przedstawię...

Zaczął mówić przez megafon, ale nie dokończył zdania gdyż z jednego okna ratusza coś błysnęło. Odruchowo zasłonił się najbliższym kompanem i wystrzelony pocisk zamiast w niego trafił w niejakiego Javiera, który umarł zanim jeszcze dotknął ziemi.

-To wasza odpowiedź wy brudni Ratas?! Zobaczymy kto dzisiaj zaśmieje się ostatni! Wycofać się za zasięg strzału. Zostawić ciała. Idziemy tam.

Wskazał sklep z antykami Hanfifna i po chwili wszyscy łącznie z więźniami o własnych siłach lub (jak w przypadku Kida) zaciągnięci siłą znaleźli się w środku.

----

5 km na północ od Carson City. Droga krajowa numer 395.


-Nie chcę was martwić, ale nie wygląda to dobrze.


Nawet dziecko wyczułoby kłopoty w głosie Drake’a. Pytające spojrzenie jakie wbili w niego Rick i Megan świadczyło o tym, że im także chodzą po głowie nieciekawe myśli. Van zatrzymał się na poboczu a kierowca stukał chwilę palcami w kierownicę. Przed nimi widoczna była jedynie droga. Krajobraz powoli, ale zauważalie zmieniał się na ich oczach. Miejska dżungla zaczęła ustępować tu naturze, która wyciągała swoje wpływy na te sporne z ludźmi tereny. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów ekspansja ludzi miała ustać a matka ziemia odetchnąć z ulgą. Po lewej widoczne były niewielkie góry i coraz częściej występujące drzewa zaś po prawej rozciągało się nieogarnięte wzrokiem jezioro Washoe. Była zima i jezioro pokrywała cienka warstwa lodu. Na szczęście zimy nie były przeraźliwie mroźne.

-Tato? Co się dzieje? Czemu stoimy?

-Któraś z kul tych facetów musiała trafić w przewód paliwowy. Tracimy benzynę i to cholernie szybko. Mam co prawda z tyłu zapasowy kanister, ale nie ujedziemy daleką takim tempem. Mapa... Mapa potrzebuję mapy... Megan zobacz powinna być w schowku.


Po krótkich poszukiwań dziewczyna triumfalnie wyciągnęła ze środka mapę drogową stanu Nevada.

-Mam.

Megan rozłożyła ją do połowy w powietrzu szukając odpowiedniej części.

-Daj mi ją skarbie. Pomyślmy jesteśmy tu. Na drodze numer 395. Prawie prosto do Reno. Hmm... Ale nie zajedziemy daleko jeśli czegoś nie wykombinujemy.

-Czy czasem kilometr wcześniej nie minęliśmy zjazdu na warsztat?

-Możliwe. Spostrzegawczy jesteś synu. Paliwa powinno starczyć, żeby zawrócić. Teraz trzeba się tylko modlić, żebyśmy kogoś tam zastali.


Odpalił silnik i zawrócił z piskiem opon na drogę powrotną.

 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 22-04-2011 o 23:16.
traveller jest offline  
Stary 29-04-2011, 10:38   #25
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Miguel, Eduardo

Dwaj meksykańscy posłusznie zabrali się za wykonanie rozkazu. Nie mieli zresztą wiele do gadania. Byli jedynie bezwartościowymi pionkami w rękach szefa. Niewiele myśleli, a jeśli już to tylko o panienkach i alkoholu. Jakikolwiek sprzeciw był jednoczesnym wyrokiem śmierci, a oni jak to młodzi ludzie chcieli cieszyć się swoim marnym życiem jak najdłużej.

Wnętrze sklepu było duże i nie licząc zniszczeń, jakie dokonał samochód stanowiło przyzwoity labirynt. Gdzieś w jego wnętrzu krył się ranny Tommy.

Miguel, starszy z napastników, był wielkim kawałem chodzących mięśni. Szczycił się swoją muskulaturą, nad którą pracował przez wiele miesięcy. Jego całe ciało pokrywały tatuaże przedstawiające różnego rodzaju straszydła. Był też tym głupszym, ale stał wyżej w hierarchii niż Eduardo, jego młodszy brat. Ten miał zaledwie siedemnaście lat i na swoje nieszczęście był zapatrzony ślepo w swojego krewniaka.

- Idź na tyły i odetnij mu drogę ucieczki. – mięśniak wskazał ręką przybliżony kierunek. – Ja go wykurzę.

Uśmiechnęli się tylko do siebie nie zdając sobie sprawy, że było to ich pożegnanie.

Gówniarz uzbrojony w berette szedł powoli czujnie omiatając sklepowe zakamarki. Posiadał dużą wiarę w swoje znikome umiejętności jak również w swojego brata. Ten opiekował się nim odkąd tylko pamiętał i nigdy nie pozwolił żeby stała mu się jakakolwiek krzywda. Razem byli niepokonani… prawie niepokonani. Wszedł powoli za ladę i mimochodem spojrzał na kasę fiskalną, w której z pewnością znajdowała się pokaźna ilość banknotów. Szkoda, że pieniądze w tym momencie nie miały żadnej wartości. Pchnął czubkiem buta drzwi prowadzące na zaplecze. Cicho skrzypnęły ukazując meksykaninowi magazyn. Trzymając automatyczny pistolet na wyciągnięcie ręki przeszedł przez próg.

- Hola przyjacielu. – tuż za drzwiami stał przytulony do ściany drugi motocyklista. Część skóry na jego łysiejącym czerepie była zdarta. Krew pokrywała połowę jego twarzy. Było coś niepokojącego w jego zimnym niczym stal spojrzeniu. Było równie przerażające jak spluwa wymierzona w jego głowę.

muzyczka


- Grzecznie odłóż broń i nie waż się alarmować swojego kolegi. – kurdupel mówiąc to dał znać bronią żeby młodzian wszedł do środka. Ten nie miał zresztą wyboru, lecz zamiast posłuchać instrukcji spróbował swojego szczęścia. Płynnym ruchem rzucił się przed siebie, licząc, że mały skurwiel nie zdąży z reakcją. Mylił się.

Pocisk przebił jego dłoń, w której trzymał własny pistolet. Zamiast filmowego manewru Eduardo upadł na kolana, parę metrów od swojej broni.

- Miguel uważ… - młodszy z braci zdążył poczuć silne uderzenie, po czym stracił przytomność.


***

Miguel zbliżał się do swojego celu. Dziwił się jak długo ten człowiek był w stanie bawić się z nim w kotka i myszkę. Ślady krwi były jednak wystarczającym tropem. Jeszcze tylko parę kroków dzieliło go od jego zdobyczy…

Wtedy usłyszał huk wystrzału i urwany krzyk swojego braciszka. W jednej chwili jego priorytety uległy diametralnej zmianie. Zaczął biec w kierunku zaplecza, nie bacząc na nic. Tylko szczęście głupiego uchroniło go od kolejnej kuli, jaką posłał motocyklista. Drań był już ukryty za ladą. Meksykanin przyklęknął za jedną z półek i wystawił za winkla jedynie swojego kałacha. Krótka seria poszła po podłodze, ścianie i suficie.

- Jak zrobiłeś coś mojemu bratu to zajebie cię słyszysz! Jesteś już martwy, słyszysz gnoju?! – krzyknął nie mogąc opanować gniewu. Posłał kolejne trzy kulki na oślep. Przeciwnik nie odpowiadał ogniem. Nie słyszał też jego jęków. Było za cicho. Mógł być albo martwy albo…

Za późno zauważył jak dwie sąsiednie półki w jednej chwili zaczęły składać się jak domek z kart. Próbował uskoczyć. Bez powodzenia. Jego tymczasowa zasłona przygniotła go przyciskając do ziemi. Karabin upadł zaledwie metr od niego. Ryknął i poderwał się z meblem na swoich barkach. Zdołał chwycić za broń, ale zanim ją podniósł, obcas kowbojskiego buta wbił mu się w dłoń. Rozwścieczony podniósł wzrok. Łysy, stary i niewielki motocyklista stał tuż nad nim celując w niego swoim pistoletem. Rzucił się próbując zbić tamtego z nóg.

Kula była szybsza.

Czaszka Miguela eksplodowała na setki kolorowych kawałków.

- Ścierwo. Naucz się synku w następnym życiu myśleć. – Freddy splunął na trupa z obrzydzeniem. – Tomy już jest bezpiecznie! Możesz wyjść! Mamy więźnia do przesłuchania.
 
mataichi jest offline  
Stary 29-04-2011, 21:06   #26
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
TOMMY TOMBLE

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=T7H2nW4V7LI[/MEDIA]

Adrenalina połączona z instynktem samozachowawczym robiła swoje, nawet pokrwawiony, obolały i na wpółprzytomny Tommy zdołał wczołgać się wgłąb marketu i ukryć się miedzy półkami. Oparł się ciężko o jedną z nich. Serce niemalże wyrywało się z jego piersi, pot spływał po plecach. Szybko sprawdził czy niczego sobie nie złamał, a następnie zaczął badać swoją twarz powtarzając sobie w myślach: Nie jest dobrze... Nie jest dobrze... Nie mógł widzieć jak dokładnie to wygląda, ale jako chirurg znał się na rzeczy i szybko zdał sobie sprawę z ran, miał przynajmniej dwa zadrapania na lewym policzku, kolejne pod brodą i przy uchu, wreszcie przecięty łuk brwiowy, kilka milimetrów różnicy i pewnie nie mógł by się już pochwalić parą oczu.

Przyszła kolej na dalsze badania, dłonie i przedramiona miał zadrapane, lecz nie było to nic poważnego, najgorzej wyglądała jego lewa ręka na wysokości ramienia, wciąż tkwił w niej spory odłamek szkła. Nie był przyzwyczajony do takich widoków, nie od czasów akademii medycznej, jako chirurg plastyczny zawsze zjawiał się dopiero wtedy, gdy jego bogata pacjentka była już przygotowana, a on jedynie miał dokonać kilku kunsztownych poprawek, zebrać gratulacje i powitać kolejną córkę wpływowego prominenta, której nosek nie jest tak idealny jak być powinien. Teraz widział to z innej perspektywy i wcale nie podobała mu się ta zmiana. Potrzebował lepszego wyposażenia, nie był przystosowany do używania jakichkolwiek tanich zamienników, zawsze zapewniano mu produkty najwyższej klasy, a na ogołoconych półkach nie widział nawet jednej rzeczy, która mogłaby chociaż uchodzić za substytut. Nie mógł pozostać w jednym miejscu, zaczął się czołgać w stronę męskiej ubikacji, było to o tyleż trudniejsze, iż początkowa dawka adrenaliny przestała blokować ból i nagły atak ze zdwojoną siłą uderzył w jego członki. Pierwsze odezwało się ramię, a następnie również lewa noga, zacisnął jednak zęby i zdołał dotrzeć na miejsce. Zaparł się mocno rękoma by nieco się podnieść, a następnie wykorzystał je by wdrapać się po półkach. Koniec końców udało mu się podciągnąć i utrzymać się na nogach, naparł całym ciałem na drzwi i wpadł do środka.

Od razu cofnął się jak oparzony, między pisuarami, a kabinami rozciągnięte było ciało, było to starszy mężczyzna w mundurze policjanta. Ciało jeszcze nie zaczęło się rozkładać, więc nie mogło leżeć tu zbyt długo, ktoś zadbał już jednak o to by ograbić go z pistoletu, zostawił jednak pałkę, która znajdowała się u stóp Tommyego. Chirurg chwycił ją, zrobił kilka kroków, przez moment się zawahał, lecz w końcu użył jej by przewrócić mężczyznę na plecy. Policjant zginął od mocnego uderzenia w głowę, napastnik musiał kilka razy powtórzyć cios, bo nos i kości policzkowe ofiary wyglądały na kompletnie strzaskane. Rozwiązanie zagadki nie było trudne, wystarczyło spojrzeć na jeden z pisuarów by zauważyć na nim ślady krwi. Hałas w supermarkecie szybko przypomniał mu w jakiej sytuacji się znajduje, natychmiast doskoczył do drzwi i uzbrojony w pałkę zaczaił się za nimi. Liczył, że element zaskoczenia oraz kurs samoobrony, który odbębnił w zeszłym roku, wystarczą by pozbyć się napastnika. Czekał z podniesioną ręką, pierwsza osoba, która przekroczyłaby próg dostałaby zapewne mocny cios prosto w potylicę, a na jednym uderzeniu na pewno by się nie skończyło. Nikt jednak nie nadchodził. Prędzej czy później ktoś jednak musiał tu wparować, jeśli chcieli go dopaść musieli dobrze sprawdzić wszystkie pomieszczenia.

Wstrzymał oddech, doskonale słyszał czyjeś kroki, jego przeciwnik był tuż tuż. Zmysły zaczęły mu się wyostrzać, miał wrażenie, iż każdy szmer, który powodował najmniejszym ruchem, z każdą chwilą zdradzał coraz dokładniej jego pozycję. Drzwi lekko się uchyliły, pot spływał Tommyemu po twarzy, rany zaczynały go piec, lecz teraz to nie było ważne. Dłoń czekała aż wreszcie mózg wyśle wiadomość, aż dotrze rozkaz, który umożliwi wyzwolenie całej agresji i atak na potwora, który chciał go dostać. Nagle rozległ się strzał, który sprawił, że Tomble prawie podskoczył, już wiedział, że ta chwila będzie jego ostatnią, był na to przygotowany. Ręka zaczęła mu się trząść, zrobiło mu się sucho w ustach, na szczęście lęk nie pozwolił mu wyrzec choćby słowa, bo zacząłby wrzeszczeć jak oszalały. W markecie zrobiło się głośno, napastnik puścił drzwi i odbiegł gdzieś, a chwilę później rozległy się kolejne strzały.

- Jak zrobiłeś coś mojemu bratu to zajebie cię słyszysz! Jesteś już martwy, słyszysz gnoju?! – Usłyszał czyjś krzyk, meksykański akcent, aż dziw, iż w takiej chwili potrafił go odróżnić.

Dobiegł go kolejny rumor jakby przewróciło się coś ciężkiego, zebrał w sobie całą odwagę i powoli otworzył drzwi, tym razem odgłos wystrzału nie podziałał na niego jak wcześniej, już bardziej bać się w końcu nie mógł, wiele ryzykując postanowił wyjrzeć by się rozejrzeć.

– Tommy już jest bezpiecznie! Możesz wyjść! Mamy więźnia do przesłuchania. -
Był to znajomy głos, dałby głową, że to jeden z motocyklistów, z którymi jechali.

Wyszedł z toalety, nie do opisania jest ulga jaką poczuł, gdy na własne oczy ujrzał Freddyego, jednak była szansa na to by przeżyć. Pomachał mu dłonią i jeszcze na moment wrócił do ubikacji, z żalem rozdarł rękaw swojej koszuli i namoczył go wodą, a następnie przygryzł zębami policyjną pałkę i wyciągnął sobie z ramienia odłamek szkła. Przewrócił oczami, gdy ból uderzył mocniej. Przemył ranę, a następnie obandażował ją własnym rękawem. Na jakiś czas to powinno wystarczyć, gorzej było z raną na nodze, nie tkwił w niej żaden odłamek, ani też nie była zbyt głęboka, ale ciągnęła się od kolana aż po kostkę i powinien nie tylko czymś ją odkazić, lecz również postarać się o szycie. Wlokąc za sobą nogę powoli doczłapał się do mężczyzny, niski motocyklista poradził sobie z Latynosami, jego również nie udało się im dorwać. Tommy podniósł leżący na podłodze pistolet należący do jednego napastników, bez słowa wymierzył dwa kopniaki w żebra trupa, a następnie spojrzał na Freddyego.

- Dobrze cie widzieć - powiedział po czym zerknął na drugiego z Latynosów - Wygląda na to, że się zabawimy amigo. Pożałujesz, że przestałeś strzyc trawniki. - Wymierzył mu cios w twarz. - Wetback!
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 06-05-2011, 16:29   #27
 
Shooty's Avatar
 
Reputacja: 1 Shooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodze
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=zuyupBmHfVQ[/MEDIA]

- Może pan skręcać, to chyba tutaj – rzekł Rick, wskazując na zjazd do warsztatu. Drake bez ociągania się, skręcił w jego stronę, po czym niemal idealnie wjechał do samego budynku. Wrota były otwarte, toteż pozwolili sobie zaparkować.

Wnętrze nie odstawało zbytnio od typowych, niechlujnych warsztatów samochodowych, których półki uginały się pod ciężarem dziesiątek narzędzi, tylko po to, aby na ziemi leżało ich kilka razy więcej. Do tego wszędzie zajeżdżało tu zgnilizną. Rick z reguły był czyścioszkiem, więc taki widok napawał go obrzydzeniem. Nie byłby w stanie żyć w krainie wiecznego brudu i bałaganu. Musiał mieć zawsze wszystko poukładane, inaczej po prostu gubił się w natłoku.

Drake, w przeciwieństwie do niego, nie zwracał aż tak dużej uwagi na wszechobecny brud. Przeszedł nad kilkoma porozrzucanymi wszędzie stołkami, po czym przyklęknął, rozpoczynając poszukiwania odpowiednich przedmiotów.

- Kiedyś interesowałem się samochodami, ale zdobyta wtedy wiedza zdążyła wyparować, więc muszę powiedzieć, że jesteśmy w czarnej dupie – burknął po kilku minutach bezowocnych łowów.

- Na pewno nic nie pamiętasz, tato? – zapytała z rezygnacją w głosie Megan. – Jeśli nie uda się naprawić samochodu, to utkniemy tu na dobre, a mi nie marzy się nocowanie w śmierdzącym garażu cuchnącym od potu.

Nagle dobiegł ich głos pochodzący jakby z lewej strony warsztatu.

- Może ja mógłbym pomóc? – Na progu drzwi, wycierając ręce ścierką, stał łysiejący mężczyzna średniego wzrostu ubrany w typowe dla mechaników ubrania robocze. – Pewnie potrafię naprawić wasz problem, ale słowa panienki lekko mnie zniechęciły do niesienia pomocy bliźnim. – Tutaj nieznajomy odrzucił szmatę na bok i ruszył ku pojazdowi. Nie pytając o zgodę, położył się na ziemi, wsuwając pod auto. Wszyscy byli tak zaskoczeni pojawieniem się nowego gościa, że nawet nie mrugnęli okiem, kiedy ten zaczął grzebać w obwodach. Po chwili wynurzył się i mruknął – Nie jest tak źle, na szczęście uszkodzeniu uległ tylko przewód paliwowy, ale ten mogę spokojnie wymienić. Myślę, że nawet mam jeden na stanie. Zaraz pójdę poszukać.

Nieznajomy wstał i zaczął iść w stronę wyjścia, ale drogę zagrodził mu Drake.

- A co pan tu właściwie robi?

- Ja? – zapytał zdziwiony mechanik. – Przecież to wy, jak gdyby nigdy nic wparowaliście na teren warsztatu, po czym bez pozwolenia wjechaliście do środka i zaczęliście grzebać w moich rzeczach.

Dryblas zarumienił się ze wstydu, speszony.

- Myśleliśmy, że to miejsce jest opuszczone. Światła neonu były wyłączone, a poza tym wszyscy i tak wybywają z miasta, aby ochronić się przed tym paskudztwem… No właśnie. Czemu pan został?

Rozmówca poklepał się po brzuchu i przejechał ręką po otoczeniu.

- To mój dom. Tutaj się urodziłem, tutaj żyłem i tutaj umrę czy to się komu podoba, czy nie. A tak w ogóle to Robert jestem. Mówię, bo nie lubię sztywnych dialogów – stwierdził Robert, wyciągając rękę.

- Drake – odwzajemnił uścisk mężczyzna. – A to są… Zresztą nieważne.

W czasie ich rozmowy Rick cały czas spacerował po warsztacie, oglądając wszystkie znajdujące się tutaj przedmioty. Kilka rzeczy zwróciło jego uwagę i nie zamierzał o tym zapomnieć.

- Warsztat jest nieczynny? Większość narzędzi jest zakurzona i sprawia wrażenie od dawna nieużywanych.

- Nie ma się co dziwić, młodzieńcze – zaśmiał się Robert. – W końcu panuje zombie-apokalipsa. Ludzie w tych czasach raczej nie odwiedzają mechaników.

Rain spojrzał zaintrygowany na brudasa. Niewątpliwie ten coś ukrywał, a na swoje nieszczęście nastolatek należał do bardzo dociekliwych ludzi.

- Tak? To jak pan wyjaśni fakt, że niektóre z nich zdążyły już przerdzewieć, a klucz francuski prawdopodobnie rozleciałby się przy próbie użycia? Nie sądzę, że jest to wina kiepskich wykonawców. Poza tym na podwórku widać ślady opon samochodów, które wjeżdżały do warsztatu. Ale śladów wyjeżdżających już brak. To też jest dość dziwne, prawda?

Mechanik przetarł czoło, które niespodziewanie zalało się potem.

- Nie wiem, co sugerujesz, chłopcze, ale lepiej już będzie, jak się stąd zabierzecie – mruknął, łapiąc za pierwszy z brzegu przewód i ruszając ku samochodowi. Po chwili pracy wyszedł spod niego i odrzucił narzędzia na bok. – To wszystko. Życzę miłego dnia.

Cała trójka, nie czekając na odejście mężczyzny, weszła do auta i usadowiła się na swoich miejscach.

- Coś mi tu śmierdzi – mruknął Rick. – Widzieliście, jaki był nerwowy, kiedy spytałem go o moje spostrzeżenia?

- Nie przesadzaj, chłopie – westchnął Drake. – Po prostu stary grzyb, który postanowił się na nas wyładować za wszystkie swoje dotychczasowe problemy, a założę się, że tych nie było mało. Może żona się z nim rozwiodła? Albo dzieci porzuciły? Chuj wie.

Dryblas przekręcił kluczyk w stacyjce, jednak stało się coś dziwnego. Silnik zamiast zamruczeć zwierzęco i umożliwić właścicielowi spokojną jazdę, burknął coś kilka razy i zdechł. Drake próbował zapalić jeszcze raz i jeszcze raz, ale za każdym razem nie wychodziło.

- Szlag – warknął, uderzając otwartą dłonią o kierownicę. – Megan, zawołaj tu tego mechanika, znowu coś nam padło.

Dziewczyna pokiwała głową i spokojnie wyszła z samochodu. Ruszyła tą samą drogą, z której przyszedł mężczyzna i po chwili znalazła się w czymś w rodzaju korytarza z mnóstwem pokoi. Odruchowo skierowała się przed siebie, zaglądając przez okno każdego pomieszczenia obok jakiego się znalazła. W końcu, dotarłszy do ostatniego, zatrzymała się i wzruszyła ramionami.

- Raz się żyje – odrzekła z uśmiechem i przekręciła klamkę. Znalazła się w małej komórce pełnej wszelakiej maści szczotek i past. Wygląda na to, że nawet taki dziwoląg może wieść choć po części normalne życie. Już miała wyjść, kiedy nagle straciła przytomność, przyjąwszy uderzenie na tył głowy.


*******



- Nie boi się pan jej tak samej tam wysyłać? – zapytał zaniepokojony Rick.

Drake wynurzył głowę z wnętrza samochodu, spoglądając ze zniecierpliwieniem na chłopaka.

- Po pierwsze – jestem Drake. A po drugie, to duża dziewczyna. Nie jest głupia, a poza tym znajduje się w tej chwili kilka metrów od nas, więc co się może jej stać? – Po tych słowach znów zanurkował w silniku pojazdu.

Mimo to Rain nadal był nieprzekonany. Martwił się o nią. Była tam sama, a zważywszy na dotychczasowe odpowiedzi mechanika, ten był jakimś obłąkanym szaleńcem, a do jego życiowych pasji należały efektowne kradzieże samochodów przyjeżdżających na warsztat w celach naprawczych. Świetny sposób na życie, naprawdę.

Nastolatek jeszcze raz spojrzał na swojego tymczasowego opiekuna, ale tego najwidoczniej pochłonęła jego obecna praca. Młodzieniec opanował lekki strach powoli piętrzący się w jego głowie i cichutko jak myszka podszedł do drzwi. Wyszedłszy na wewnętrzny korytarz, ruszył naprzód, sprawdzając każdy mijany pokój. Serce biło mu jak zegar, ale wiedział, że bezpieczeństwo dziewczyny jest ważniejsze niż jego stan psychiczny.

Jego uwagę zwróciło okno przy przedostatnim z pomieszczeń. A właściwie to, co znajdowało się za szybką tegoż okna. Powoli pchnął drzwi i na palcach wszedł do środka. Niestety, miał rację. Na podłodze leżało ciało. Ludzkie. I nawet wiedział do kogo ono należało, ale imię tej osoby nie mogło mu przejść przez gardło. Tylko nie to…

Nagle coś trafiło go w tył głowy, a jemu samemu lekko pociemniało przed oczami. Na szczęście zdołał się pozbierać i natychmiastowo odwrócił się do tyłu. Przed nim stał ów mechanik z furią w oczach, szykując się do kolejnego uderzenia. Rick zdołał chwycić za rurkę, kiedy ten próbował go trafić, ale od razu został przybity do ściany. Mężczyzna nie zamierzał marnować chwili, więc szybko przesunął metalowy przedmiot w stronę krtani chłopca, blokując mu drogi oddechowe. Rain powoli się dusił. Mglistym wzrokiem zobaczył przed sobą przycisk alarmowy, a nad nim lampę. Jeśli uda mu się dosięgnąć przełącznika, uruchomi alarm, a światło poinformuje Drake’a o pokoju, w jakim się znajdują. Rick, nie tracąc chwili, podniósł lewą nogę ku górze, ostatkiem sił starając się kliknąć. Świat stawał się dla niego coraz ciemniejszy, a głowa rozbolała od braku tlenu.


******



- Hmm, wygląda na to, że to tylko kabel z płynem hamulcowym nam się odłączył. Na szczęście to nic szkodliwego, już naprawione… Rick? – próbował odszukać słowami chłopaka Drake, wychylając głowę zza obwodów. – Przeklęty… - zaczął mężczyzna, nie znajdując nastolatka, ale wtem budynek zaniósł się alarmem.

Ojciec Megan odruchowo wyskoczył spod samochodu i ruszył pędem w stronę, w której wcześniej zniknęło oboje dzieci. Wpadłszy na korytarz, zauważył światło bijące od jednego z pokoi. W kilku długich krokach doskoczył do niego, otwierając drzwi na oścież. Jego oczom ukazała się dość osobliwa scena – chłopak podduszany metalową rurką przez brzuchatego mężczyznę w średnim wieku.

Niewiele myśląc, Drake uderzył go pięścią w twarz. Na nieszczęście siła uderzenia nie zamroczyła mechanika, tylko lekko odrzuciła go w tył. Puszczony przez niego Rick upadł na kolana, zachłannie łapiąc powietrze w płuca, ale właściciel warsztat zamachnął się do kolejnego ciosu. Dryblas zdołał się uchylić, a w tym samym czasie Rain ostatkiem sił podniósł z ziemi pierwszą znalezioną puszkę i trafił nią agresora w kark. Drake wykorzystał moment wahania ze strony przeciwnika, wyszarpując z jego rąk rurkę i z całej siły uderzając go nią w twarz. Zęby wysypały się z ust wroga, a jego ciało bezwładnie opadło na podłogę. Sądząc po stanie, w jakim się znajdował, już nigdy się nie podniesie.

- Megan… Czy ona… - ledwo wydobywszy z siebie dźwięk, spytał nastolatek.

Dryblas potężnie wdychając powietrze, przystawił dłoń do jej szyi.

- Puls bije. Żyje.

Jakby na potwierdzenie jego słów Megan powoli otworzyła oczy, uśmiechnęła się i zarzuciła ojcu ręce na szyję.

- Trafił mnie, kiedy szukałam go w jednym z pomieszczeń. Nic nie mogłam zrobić, bo natychmiast straciłam przytomność – odparła zmęczona, ale radosna.

- Nikt cię nie wini, córeczko – pogłaskał ją po twarzy Drake. – Całe szczęście, że Rick ma łeb na karku, inaczej nie wiadomo, co by ci tu zrobił.

- Nie zależało mu na jej ciele – odparł na wydechu chłopak. Oboje spojrzeli na niego, jak na wariata, a on pospieszył z wyjaśnieniami. – Zależało mu tylko i wyłącznie na samochodzie. Jeśli zdecydowalibyśmy się poszukać, to prawdopodobnie znaleźlibyśmy w tym budynku przynajmniej kilka martwych ciał. Zabijał właścicieli samochodów, a te później rozbierał na części. Wiem, wydaje się to chore, ale mimo wszystko jest prawdziwe. Według mnie to coś w stylu kanibalizmu, tylko że na punkcie pojazdów.

- A ty skąd takie teorie spiskowe bierzesz? – zapytał zdziwiony dryblas.

- To proste – ślady opon, czerwona farba na ubraniu szaleńca, a do tego ten wszechobecny zapach zgnilizny. I nagle wszystko układa się w całość.

Megan wyglądała, jakby zaraz miała się porzygać.

- No nic… Najważniejsze, że mamy to już za sobą.

- Oby, córeczko, oby – westchnął ciężko Drake. – No dobra, pora ruszać, został nam jeszcze kawał drogi.
 
Shooty jest offline  
Stary 17-05-2011, 11:06   #28
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Niewiarygodne, jak beznadziejne położenie może zmieniać się z godziny na godzinę na jeszcze gorsze, choć po każdej takiej zmianie myśli się, że gorzej być nie może.
A jednak.
Banda uzbrojonych po zęby meksykańców, kontra dwie kobiety, dwaj mężczyźni, przerażony chłopak i dziecko. Wspaniała statystyka. A jeśli dodać do tego jeszcze bezmózgie, żądne krwi zoombie mamy piękny obraz pieprzonej apokalipsy.

Juliette, to ona była teraz najważniejsza dlatego wszystkie myśli Geneviev skierowane były na to jak się stąd wydostać, jak ją uratować. Gdzieś miała to, że przed chwilą zabito jednego z nich, tym, że Alan próbował przemówić do bandziorów jakoś po ludzku. Siedziała jak zahipnotyzowana kurczowo trzymając córkę a przed jej oczami pojawiały się kolejne pomysły na ucieczkę, z których każdy musiał skoczyć sie klęską.

- Mamusiu - cichutki głos dziewczynki nie dochodził do jej matki. - Mamusiu, puść mnie, to boli.

- Mówiłaś coś? - szepnęła przytomniejąc.

- Nie trzymaj nie tak mocno, to boli.

- Przepraszam skarbie.


Juliette wyswobodzona z objęć matki przysunęła się lekko do siedzącej obok Ann, która wyglądała tak, jakby miała ochotę zacząć wygłaszać jakąś umoralniającą przemowę, która mogłaby się zakończyć małą masakrą. Na szczęście nie miała odwagi na to, by zabrać głos.

Nie było wyjścia, trzeba było zacząć słuchać Alana, który jako jedyny zdawał się myśleć racjonalnie. Wielki motocyklista nie odzywał się w ogóle, Kid patrzył tępo w podłogę szlochając od czasu do czasu, drugi motocyklista i Tommy zniknęli nie wiedzieć kiedy i gdzie.

- Chyba tu czegoś nie rozumiem - ku przerażeniu matki głos zabrała Genevieve. - Dlaczego niby mielibyśmy być kartą przetargową w starciu Wy - Oni. Myślicie, że cokolwiek dla nich znaczymy. Mogę Was zapewnić, że nasze życie obchodzi ich tyle co Was, albo jeszcze mniej.

-Merde kobieto zamilcz póki...

Jeden z wartowników spostrzegł zbliżającego się przywódcę grupy i natychmiast przerwał w pół zdania i odsunął się zawstydzony, że w ogóle odpowiedział Genevieve.

- Co tu się dzieje, więźniowie nie mają głosu myślałem, że to jasne. Chociaż dla pani... Myślę, że mogę zrobić wyjątek. Marcelo Echuentes Trazon de Vega jestem oczarowany.

- Posłuchaj no panie Marcelo Eeee, nieważne - westchnęła głośno, na jej twarzy nie było widać strachu. - Po co właściwie jesteśmy wam potrzebni? Myślicie, że mamy jakiekolwiek znaczenie dla tych tam zabunkrowanych w ratuszu?

Mężczyzna przyglądał jej się przez chwilę muskając swoje wąsy palcami.
-Może nie macie, ale jaką mogę mieć pewność? To tylko wasze słowa, a ludzie powiedzą wszystko droga panno, żeby zachować swoją skórę. Poza tym nie jesteś zbyt kulturalną osobą, jak ktoś się ci przedstawia to zwyczaj wymaga, żeby odwdzięczyć się tym samym.

- Genevive Lesage - powiedziała natychmiast. - Hm, właściwie nie możesz mieć pewności. Nie wierzysz mi na słowo zapytaj ich, choć jak rozumiem nie są skłonni do rozmów. Poza tym gdybyśmy byli coś warci próbowaliby nas - prychnęła rozbawiona - odbić, a nie robią tego. Boją się i choćby nie wiem kto się tu pojawił zapewne nie wyściubią nosa ze swojego bunkra.

-Odbić? - tym razem to Marcel wydawał się rozbawiony. Chyba nie rozumiesz swojej sytuacji Genevive. Nie próbowaliby was odbić, bo po prostu nie mają dość cohones słonko. Poza tym jednego z moich ludzi dostali, więc na pewno ich wkurzyliśmy a jeśli chociaż wkurzę tych zafajdanych białych psich synów to osobiście zabiję każdego z was rozumiesz? Oczywiście mogłabyś wynegocjować dla siebie lepsze warunki od reszty. Wystarczy tylko...

- Nie dziękuję.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 04-06-2011, 17:26   #29
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
ALAN LISBON

Aż trudno uwierzyć jak jego życie mogło się w ciągu jednego dnia skomplikować. Oczywiście już wcześniej miał problemy, z czego największy, ten z rodziną, chciał naprawić przyjeżdżając właśnie w to miejsce. Teraz myślał już tylko o odnalezieniu swoich najbliższych, wszystkie złe chwile odchodziły w niepamięć, ulegały amnestii. Mogli być gdzieś w tym gettcie lub przebywać w ratuszu, miał szczerą nadzieję, że bliższa prawdzie jest opcja druga. Spojrzał na towarzyszących mu ludzi, za nich również był odpowiedzialny. Tkwili w tej pułapce razem i musiał o tym pamiętać. Postanowił nawiązać kontakt z porywaczami, wydobyć z nich jakieś informacje. Latynosi nie wyglądali zbyt przyjaźnie, czuł, że syndrom sztokholmski mu nie groził.

- Co planujecie? - spytał pierwszego lepszego strażnika, który stał dość blisko by usłyszeć jego słowa - Czego chce od nich wasz szef?

Latynosi wymienili się kilkoma zdaniami w języku hiszpańskim i głośno się roześmiali, Lisbon nie miał nawet wątpliwości. To, że w ogóle się odezwał musiało być dla nich nad wyraz zabawne.

- Cicho gringo, tylko mężczyźni mają prawo coś tutaj powiedzieć - odparł po chwili jeden z nich, co sprawiło, że rozległy się kolejne śmiechy.

- Jestem lekarzem, jeśli macie rannych lub chorych to mogę im pomóc - trwał przy swoim Alan - Proszę tylko o kilka informacji.

-Doctore, he? Okej pytaj póki mam cierpliwość Gringo.

Mężczyźni wyjrzeli na ulicę, podobnie zresztą zrobił również zaintrygowany Alan, choć on akurat nie miał za dobrego widoku. Ograniczone pole widzenia pozwalało mu jednak zobaczyć jak uprzednio zastrzelony mężczyzna wstaje nagle na równe nogi i zaczyna iść w ich stronę. W oczach Alana pojawiło się niekryte przerażenie. Trup jęczał coś i stawiał kroki niczym kaleka, ledwo trzymał się na nogach. Jeden z Latynosów ruszył na niego ze swoją strzelbą.

- Za późno doktorku - powiedział inny i wskazał palcem w tamtym kierunku - Patrz na to Gringo.

Mężczyzna z bronią starał się zachowywać spokój, udawał twardego przed swoimi towarzyszami, nie mógł okazać słabości. Mimo wszystko Alan dostrzegł jak nerwowo jego dłonie oplatały strzelbę, trząsł się, choć starał się nad tym zapanować. Kiedy wreszcie oddał strzał nie wiele zostało z trupa. Latynos podszedł do swojego byłego towarzysza i przeżegnał się, być może odmówił nawet krótką modlitwę, a następnie oddał kolejny strzał.

Alan z niepokojem przyglądał się całemu zajściu, grupa uzbrojonych Latynosów mogła im zapewnić ochronę przez trupami, jednak wcale nie czuł się dzięki temu bezpieczniej. Przełknął ślinę i spojrzał ponownie na jednego z nich.

- Więc o co tutaj chodzi? Czego chce wasz szef?

- Żartujesz sobie ze mnie Gringo?
- Mężczyzna zmrużył oczy, wyglądał na zaskoczonego. - Naprawdę nie wiecie o co tutaj chodzi? - Ściszył swój ton i podjął ponownie. - To jest wojna. My kontra wy. Biali, przynajmniej głównie biali, bo czarni i żółtki też się czasem trafią kontra Latynosi. Marcelo uważa, że za długo nas wyzyskiwaliście i ma rację... - Splunął sugestywnie pod nogi Alana. - Większość białasów, no przynajmniej tych którzy zostali i wciąż się stawia zabarykadowała się w ratuszu. Mają tam jakiś schron czy coś a my nie mamy dość środków żeby przepuścić atak. Przeklęci tchórze... To długo nie potrwa w końcu dobierzemy się także do nich i wtedy będziemy rządzić tym miastem.

- Próbowaliście z nimi pertraktować? To oczywiste, że nie wyjdą, jeśli będziecie im grozić. Moglibyście spróbować przekonać ich w inny sposób. Posłać kogoś kogo wysłuchają - starał się przekonać go Lisbon.

- Per.. Petra.. Perta.. Co? Nie wiem o czym do mnie mówisz Gringo. I nie będziemy tracić czasu na pogadanki, przez całe życie nikt nie chciał nas słuchać. To jedyny język jaki wy biali rozumiecie. - Poklepał się dłonią po małym pistolecie jaki znajdował się za jego paskiem. - Aaa nawet o tym nie myśl Gringo bo zastrzelę jak psa!

- Spokojnie, nie chcę sprawiać kłopotów. Tylko rozmawiamy. Dokądś nas zabieracie czy będziemy przetrzymywani tutaj? - spytał lekarz.

-Zabieramy? Pffff - mężczyzna prychnął z pogardą - Dość już ci powiedziałem Gringo. Nie chcesz kłopotów to nie odzywaj się więcej bo będę je miał przez ciebie.

- W porządku -
odrzekł jedynie.

Chwilę później jego towarzyszka rozpoczęła rozmowę z Latynosem.

***

TOMMY TOMBLE I FREDDY

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Ztr0J5KHiP4[/MEDIA]

Latynos był przywiązany do krzesła, nie wyglądał jakby miał zamiar cokolwiek im powiedzieć, ale chyba musiał się spodziewać tego, że przesłuchanie wcale nie będzie przyjemne. Freddy i Tommy stali obok niego w ciszy posyłając mu jedynie twarde spojrzenia. Wreszcie Tomble zrobił krok do przodu i przemówił.

- Dobra, nasz mały latino lover czeka na konwersację - zaczął Tommy, z jego twarzy nie schodziła poważna mina - Może łaskawie powiesz nam kim jesteście i czemu polujecie na ludzi, co? - Zaczął podwijać rękawy.

- Pierdol się... Nic wam nie powiem. Cholerni Gringos... - odparł zgodnie z oczekiwaniami mężczyzna.

Dla podkreślenia powagi swych słów splunął z pogardą pod nogi mężczyzn, najwyraźniej w ten sposób miał zamiar pokazać swoją odwagę i lojalność. Widać było jednak, że się denerwuje, na jego czole pojawiły się kropelki potu, nie okazywał tego, ale drżał teraz zapewne o własne życie. Takiego rozwiązania nie mógł się spodziewać, nie był przygotowany na odwrócenie ról.

- Gringos?! Jesteś w USA, spieprzaj do Meksyku jak chcesz gadać jak macho od kosiarki -
Tommy zrobił krok do przodu i po chwili jego pięść uderzyła w twarz Latynosa. Mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w niego oszołomiony, aż nagle zaśmiał się jakby cios był dla niego jednym wielkim żartem. Chirurga zamurowało, nagle jednak poczuł na ramieniu dłoń Freddyego.

- Pozwól - powiedział motocyklista, potężne uderzenie w brzuch, poprzedzone jeszcze silniejszym w szczękę, pokazało Latynosowi, kto tutaj rozdaje karty. Tym razem musiał poczuć prawdziwy ból. - Ja tak mogę cały dzień - dodał Freddy.

- Będę mówił jak mi się podoba krasnalu - rzekł Latynos spoglądając na nich spode łba, troszkę musiało mu zaszumieć w głowie, lecz wciąż wpatrywał się w nich gniewnie - Gdzie jest mój brat świnio? Gdzie jest Miguel? Miguel! Miguel!!!

Latynos napiął się jakby samą siłą swych mięśni chciał przerwać więzy, lekko kołysał przy tym krzesłem na prawo i lewo, lecz nie dawało to rezultatów. Wrzeszczał w dodatku niemiłosiernie nawołując wciąż Miguela, gdyby wiedział, że jego towarzysz już od dobrych kilku minut puka do nieba bram zapewne darowałby sobie ten marny występ.

Freddy spojrzał na swoją dłoń, zamknął ja w pięść i bez ostrzeżenia wymierzył kolejny cios Latynosowi. Tommy przyglądał się scenie z podziwem, aż wreszcie powiedział - Leży za rogiem, związany jak i ty, choć jeśli dalej będzie się stawiał pewnie ubytek krwi stanie się kłopotliwy. Tak się składa, że jestem lekarzem, ale nie ma nic za darmo hombre. Lepiej odpowiedz, bo będziesz miał na sumieniu życie braciszka.

Zapadła cisza, Tommy nie chciał w żaden sposób zdradzić się ze swoim blefem, a Latynos najwyraźniej trawił wszystkie informacje i rozważał kolejne posunięcie. Słowa chirurga dały mu do myślenia. Wpatrywał się z uporem w podłogę, aż wreszcie powiedział coś cicho, czując już, że musi się poddać by uratować życie brata.

- Niech to szlag Miguel... - zaklął - Powiem, powiem wszystko. Co chcecie wiedzieć?

- O co chodzi z tymi pułapkami? I dokąd zabraliście naszych?
- spytał Freddy.

- Andale, andale! Mało czasu - dodał jeszcze Tommy.

- To teraz nasze miasto świnio. Robimy co nam się podoba, żaden pieprzony białas nie będzie się kręcił tam, gdzie mu się podoba. Nowy świat nowe zasady comprende, karzełku?
- Uśmiechnął się wrednie. - Heh. Chyba nie jesteście stąd jak nie wiecie o cielo. Nie powiem nic dopóki nie zobaczę brata. Śmierdzi mi ta wasza gadka na kilometr.

Kolejne dwa mocarne ciosy uderzyły w żołądek Latynosa, Freddy nie miał zamiaru bawić się w grę przesłuchiwanego. Zresztą ten pokaz siły dawał mu sporo zabawy i postanowił maksymalnie wykorzystać ten czas.

- Lepiej mów - prychnął Mały.

- Uwierz mi, że twój brat będzie śmierdział bardziej i to już niedługo. Chcesz go zobaczyć? Wyobrażasz sobie jak wleczemy go tutaj? Prowizoryczny bandaż nie wytrzymuje i trach. Chwilę później wszyscy taplamy się w jego krwi. A może mamy ciebie do niego zaprowadzić? -
spytał Tommy po czym spojrzał na Freddyego - Nie wymagasz zbyt wiele? Nie jesteśmy typami morderców hombre, jeśli padnie to tylko z twojej winy.

- Comprende? - dodał jeszcze Freddy rozmasowując dłoń, najwyraźniej przygotowywał się do kolejnego ataku.

- Cholera... Cholera... - Obrazowość słów Tommyego najwyraźniej wreszcie do niego trafiła. - Zabiją mnie za to człowieku. Richmond Avenue, North Richmond Avenue. Tam mieszka Marcelo, największy z nas. Getto rozciąga się kilka ulic wcześniej i ciągle je poszerzamy. Ciężko będzie wam dostać się tam niepostrzeżenie. Musielibyście być obaj nieźle loco żeby spróbować. Teraz wypuśćcie mnie i brata. Spieprzymy stąd, wyjedziemy z miasta i nie usłyszycie o nas więcej przysięgam...

- Dwa pytania i was puścimy. Ilu ma ludzi? Która strona jest najsłabiej strzeżona? Tylko tyle - powiedział Tommy.

-Ludzi..? Phe.. Całe getto je mu z ręki. Bo ja wiem... To będzie około trzystu osób z czego około pięćdziesiąt jest coś warta i należy do armii Marcelo. Na waszym miejscu poczekałbym do wieczora, kiedy wyślą nowe patrole po mieście wtedy może jakimś cudem uda wam się dostać do środka. Marcelo większa uwagę przykłada do ochrony samego siebie niż getta, a wątpię żeby trzymali ich w hacjendzie. Właściwie to mogli ich chyba tylko zabić albo przydzielić do ciężkich robót w gettcie. To co wystarczy? Jesteśmy wolni?

- Twój brat nie żyje - powiedział Tommy nie patrząc na Latynosa - Nie miał szans przeżyć.

Latynos nagle zbladł, wybałuszył oczy i spojrzał na Tommyego. Łzy spłynęły po jego policzkach, a już w następnej sekundzie szarpał się dziko i wrzeszczał jeszcze zajadlej niż wcześniej. Potok hiszpańskich przekleństw wypływał z jego ust. Wykorzystał swój gniew by przesunąć krzesło o kilka centymetrów. Tommy i Freddy nie reagowali. Kolejne kilka centymetrów i był już przy drzwiach. Rozhuśtał się i wylądował na podłodze, teraz dopiero zdołał zauważyć plamę krwi jaka znajdowała się w następnym pomieszczeniu.

- Zabij mnie! - krzyknął błagalnie - Zabij...

Freddy bez wahania uniósł lufę pistoletu i posłał Latynosowi kulkę prosto w głowę. Dwaj bracia polegli.

- Tak będzie lepiej - powiedział motocyklista, a Tommy przełknął głośno ślinę - Prędzej czy później zaczną ich szukać, musimy ukryć ciała.

Wspólnymi siłami zabrali obu braci do chłodni i solidnie ją zatrzasnęli. Następnie zebrali broń i podzieli się nią. Zdecydowali się zaatakować nieco po nastaniu wieczora, wtedy mieli szansę na zostanie nie rozpoznanymi. Musieli przekraść się do getta i odnaleźć przyjaciół. Albo przesłuchać tam kolejnego Latynosa...

Wcześniej jednak udało im się jeszcze odnaleźć motocykl Freddyego, maszyna choć mocno obdarta wciąż była sprawna. Ukryli się w jednym z mniejszych sklepów, skutecznie już ograbionym i zniszczonym. Tam chcieli poczekać na odpowiedni czas.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:43.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172