Carver już zapomniał jak nieznośne może być oczekiwanie. Jak każda chwila przed wymarszem jednocześnie ciągnie się w nieskończoność, by nagle czas po prostu nadszedł.
Spojrzał krzywo na „kwatermistrza” i przez moment zamarzył, żeby poszedł z nimi – przynajmniej to by mu starło ten durny uśmieszek z twarzy.
- Nie szkoda marnować dobrego sprzętu na takich patałachów? – powiedział z przekąsem – Daj mi Kałacha z podwieszanym granatnikiem, granat ręczny M67 i EMP… a i Glocka. W razie kłopotów nie chcę zostać tam z gołą dupą. No i tyle amunicji ile zdołam umieść. Zrozumiałeś wszystko?
Do tego weźmie jeszcze podstawowe wyposażenie każdego żołnierza – bagnet US Army. Że głupota, że z nożem na Molocha? Może… ale nie ma lepszego narzędzia, żeby otworzyć konserwę.
Wbrew temu jak wygląda, doktorek – „dowódca” ma rację w pewnych sprawach. Nie ma co obładowywać się zbędnym złomem. Jasne, pancerzownica się przydaje – w okopie, na linii frontu, kiedy pędzi na ciebie mobsprzęt, a nie przy forsownym marszu przez pustynię. Carver westchnął przypominając sobie dawne czasy – czasy kiedy wojna to były wyrzutnie pocisków balistycznych i profesjonalna, wyposażona w nowoczesny sprzęt grupa prawdziwych twardzieli. Dzisiaj zostali sami twardziele, a ze sprzętu zostało tylko to, co każdy ma między uszami…
Poza tym, to w końcu misja ratunkowa. Ciekawe czy za nimi wyślą następną bandę idiotów, żeby ich „ratować?”
- Prędzej zginę niż dam się załatwić kilku maszynom – mruknął trochę bez sensu, sam do siebie.
***
Statford narzucił ostre tempo. Całe szczęście, bo tylko tego by brakowało, żeby przez ślamazarność od razu na początku dopadły ich maszyny. W końcu zobaczyli miasto. Jezu… Carver chyba nigdy się do tego nie przyzwyczai. Świat umarł 30 lat temu, a ruiny miast sterczą na pustkowiach jak jakieś nagrobki. Robina dawno nie nawiedzały takie myśli. Na południu wydaje się, że jest dobrze – że ludzie wstają z kolan, odradzają się. Jakby nie zwracali uwagi na zagrożenie na północy. „Kurwa, Carver – nie pierdol.”
Splunął siarczyście i ruszył w dół, do miasta.
Zaczęło robić się nerwowo. Karabiny w pogotowiu, palce na spustach – to było coś co Carver znał i rozumiał. Lustrował wzrokiem ruiny miasta.
Nagle jakieś poruszenie. „Która łajza się potknęła?!” zdążył pomyśleć Robin zanim rozpętało się piekło. Chmura czarnych… czegoś – bo to nie mogą być ptaki! – przysłoniła resztki światła wpadającego do miasta. Może dzięki temu łatwiej zauważyli czerwony blask.
Carver chwycił mocniej karabin i pobiegł w kierunku najbliższego chodnika. Skryje się za odpadłymi od budynków gruzami, albo w ostateczności wewnątrz jednego z budynków – o ile naprawdę są opuszczone. A potem rozejrzy się i może pozna odpowiedź na najważniejsze pytanie nurtujące ludzkość: „Co tu się dzieje, do diabła?” |