On chce cię widzieć TAM! [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=v2H4l9RpkwM[/MEDIA]
Prosty, jasny komunikat. "Tam" oznaczało zaułek w którym wszystko się zaczęło, za klubem Pojutrze, w Mieście które nigdy nie śpi, na granicy Brooklinu i Soho.
Patrick Cohen leżał w brudnej zaspie śniegu i spoglądał w niebo. Na kamiennej twarzy zaczęła się rodzić emocja. Nieruchome od dawna kąciki ust drgnęły. Zastane mięśnie twarzy zaczęły się poruszać.
Na twarzy patologa pojawił się szeroki uśmiech.
- Astaroth! - rzekł wyszczerzony patrząc w szare niebo ogrodzone gzymsami brzydkich ścian zaułka. Miał w dupie czy usłyszy go ktoś przypadkowy. - Skoro mnie widzisz, to zakładam, że również słyszysz. Słuchaj i słuchaj uważnie, bo chcę żebyś rozumiał, co się teraz stanie. Nie dałeś mi ŻADNEGO powodu, żeby interesowało mnie to, czego chcesz. Rozumiesz? Ż-a-d-n-e-g-o. Żadnej wiążącej obietnicy, groźby, umowy. Nic. Jestem zdany na siebie i muszę polegać na swoim instynkcie. A ten podsuwa mi jedno rozwiązanie: twoje mojo zostawiam do odbioru u przemiłej Szczurzycy imieniem Unkath. Myślę że obaj zyskujemy. Odrobina dyplomacji i ją odzyskasz, a ja pozbędę się twojej łapy z dupska. Proste i sprawiedliwe. Jeśli uważasz inaczej - zapraszam, przeszkodź mi i przedstaw kontrpropozycję. Jeśli nie - żegnaj. Bycie twoją pacynką może nie było przyjemnością, ale na pewno rozwijającym doświadczeniem
***
Wybuch jądrowy na razie po prostu przyjął do wiadomości. Zapamiętał i zostawił do przemyślenia na później. Teraz musiał skupić się na tym co było w danej chwili najważniejsze.
Musiał wrócić do Miasta Miast. Teraz. Już. Natychmiast. Po Granda, Kalinsky, by wywiązać się z umowy z Unkath i znaleźć Wieżę.
- Pacjentki zostały wczoraj... przeniesione. - ogłosiła recepcjonistka w szpitalu na Bronksie. Brama do Metropolis została zdemontowana. To coś oznaczało. Coś, czego nie rozumiał, a co chwilowo nie miało znaczenia. Po prostu przeszkoda na drodze.
Stosunkowo prosta do pokonania.
Cohen usiadł w poczekalni i odczekał dziesięć minut. Dokładnie tyle trwało, zanim stanęła przed nim przysłana przez Unkath pielęgniarka.
***
Metro. Potem krótki spacer. Pielęgniarka zaprowadziła Cohena do najnędzniejszej części Queens.
Bezdomni grzejący się przy koksownikach, pijący, śpiący i załatwiający swoje potrzeby w bramach opuszczonych kamienic. Zamurowane okna, kiepskie grafitti, cały kwartał zabudowy sprawiał wrażenie, jakby miał się zaraz rozlecieć i niewiele różnił się od krajobrazu Metropolis.
Namiot do której go przyprowadzono przypominał cygańską jurtę. Cohen podziękował przewodniczce i wszedł do środka.
Półmrok. Graciarnia pełna bezużytecznych szpargałów. Rozpadająca się kanapa, zaśniedziała klatka z monstrualnym, zdechłym gryzoniem, butelki, puszki pełne szpargałów... po namiocie nie dało się poruszać nie patrząc pod nogi. Do tego zapach. Zaduch, smród sierści i odchodów, do złudzenia przypominający zapach w szczurzym leżu po drugiej stronie lustra.
Pośrodku siedziała stara, bezzębna, zasuszona baba. Znajome, przenikliwe oczy staruchy świdrowały nowoprzybyłego, a usta rozciągnęły się w bezzębnym uśmiechu.
- Udało sie wam? - głos Unkath w ludzkiej formie niewiele się różnił od postaci z drugiej stronie lustra.
- Nie. - doparł krótko. - Zaszły pewne... komplikacje.
Streścił wydarzenia poprzedzające wyrzucenie go z Metropolis.
- Więc jesteś mi coś winien - rzekła nie przestając się uśmiechać.
- Oczywiście. Nasza umowa była w tym punkcie jasna. - rzekł siadając naprzeciw niej i odwzajemniając uśmiech. Był o uśmiech człowieka który wie gdzie i dlaczego jest. To co miało się wydarzyć za chwilę rozstrzygnie, czy była to uzasadniona pewność siebie, czy zwykła arogancja.
Bo granica jest kurewsko płynna, wiesz staruszku? Wiem, że wiesz.