Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-04-2011, 15:49   #111
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=aepBpZ3kXek[/media]
Zaczerpnęłam zachłannie tchu jakbym wynurzyła się zbyt późno z ciemnej lodowatej wody. Powieki otwarły się na całą szerokość. Zewsząd zalało mnie jaskrawe kujące światło. Musiałam zmrużyć oczy.

Otaczały mnie miękkie, nieskazitelnie białe ściany. Klatka przyjazna świrom aby ich chronić i odgradzać od zagrożeń zewnętrznego świata. A może odgradzać świat od nich? Ha ha. Mnie od nich. Zabawne nawet. Claire Goodman. Pierdolnięta policjantka, która strzela do cywili. Groźna dla otoczenia.

Spojrzałam po sobie aby odnotować czy nie wbili mnie w jakieś eleganckie wdzianko dla świrów. Szpitalna koszula. Ale chociaż ręce miałam wolne.

Przetarłam zdrętwiałą twarz i zaśmiałam się z niedowierzaniem. Powoli docierał do mnie sens niedawnych słów Strepsilsa, sens pustych spojrzeń Muldera i Scully. Kurwa mać. Jestem szalona. Nie ma innego wyjaśnienia. I tak długo się trzymałam... Moje zdrowie psychiczne jawiło mi się jako stalowa konstrukcja nie do zdarcia. Tymczasem runęła niczym domek z kart w kolorowej spektakularnej feerii barw. Ja pierdole... Przez ostatnie dni żyłam pośród wytworów własnej wyobraźni. Jesteś chora na umyśle Goodman. Powinnaś się leczyć...

Ale może nie? Może oni chcieli żebym tak myślała? Może Strepsils tkwi w tym po uszy i wcale nie jest „tym dobrym”? W tym pierdolniku jakim jest nasz obecny świat nikt już nie jest dobry. Ale skoro istnieją demony to powinny także anioły? Dlaczego kurwa ja doznałam zaszczytu zapoznania tylko tych pierwszych...
Z demonami? Goodman, posłuchaj samą siebie. Masz zryty beret jak przydrożne kretowisko.

Nie. Niemożliwe. Strepsils jest w tym umoczony. Chce żebym myślała, że mi odbiło. Jest jednym z piekielnych strażników i kiedy zorientował się, że widziałam zbyt wiele po prostu zadbał abym dyskretnie zniknęła nim zacznę rozpowiadać bzdury. Wiedziałam, że cała siatka istot jest zaangażowanych w pilnowanie ładu. Dbanie by ludzie nie wyściubiali nosa poza kraty Iluzji. Strepsils piastował stanowisko, które musiało być łakomym kąskiem dla takich jak oni. Miał piecze nad całym świadkiem przestępczym, mordercami, sekciarzami, tajemniczymi zniknięciami albo atakami szaleństwa. Miał sprawozdania z krwawych i wynaturzonych akcji jakie miały miejsce w całym Nowym Yorku! Głupi sprzedajny skurwiel!


Spokojnie Claire, spokojnie... Przerażasz mnie. Gadasz jakbyś istotnie była szalona... Może więc jestem? Ja pierdole... Niby Alicja w krainie czarów biegałam przez ostatnie dni w miejscu które nie istnieje pośród osób których już nie ma albo nigdy nie było. Schizofrenia jak się patrzy...

Czułam jak złość buzuje tuż pod skórą.

Podeszłam do drzwi i zaczęłam walić rękami w grubą warstwę gąbki, która została niewzruszona na akty agresji.
- Halo? - krzyknęłam. - To jakieś nieporozumienie! Czy mogę z kimś porozmawiać?
- Mów - głos dobywał się z ukrytego gdzieś głośnika. - widzimy cię i słyszymy. Nazywam się doktor Lychter i będę prowadził twój przypadek.
- Będziemy rozmawiać przez pieprzony głośnik? - wrzasnęłam i wściekle kopnęłam drzwi ale noga tylko zapadła się w miękkim flauszu. Poczułam się głupio. Jakbym chciała skrzywdzić pluszowego misia.

- Póki się pani nie uspokoi na pewno. Pani ataki i halucynacje, jak się wszyscy przekonaliśmy, mogą stanowić poważne zagrożenie dla postronnych.
Musiałam coś wymyślić. Inaczej nigdy nie wydostanę się z tego pluszowego piekła. Gadaj rozsądnie Goodman! Gadaj to co chcą usłyszeć!

- Nie mam żadnych halucynacji... - usiadłam zdyszana i zerknęłam prosto w oko kamery. - To nieporozumienie... Podczas przesłuchania z wewnętrznymi byłam na silnych lekach, zmieszałam je z alkoholem. Zgadzam się - to nie było odpowiedzialne. Ale byłam w szoku bo nie dalej jak kilka godzin wcześniej postrzeliłam bogu ducha winną kobietę. Nie myślałam, że wejdę po tym miksie na wyższy stopień świadomości. Język zaczął płatać figle... Wymyśliłam na bani jakąś historyjkę, nie wiem o co robicie aferę? Ja nie zwariowałam... Wiem, że oni nie żyją. Po prostu stres plus leki... Uznałam gdzieś w środku, że nie tak powinno być... że oni nie zasłużyli na śmierć. No i przesadziłam jakoś z gadką. Ale to nie powód żeby mnie zamykać w pokoju bez klamek do jasnej cholery...
- Pozwoli pan, że ja o tym zdecyduję. Musi pani pozostać kilka dni na obserwacji.

Wzruszyłam bezradnie ramionami i usiadłam w kącie pokoju. Myśli nadal kotłowały się pod czaszką. Boże co za szaleństwo... Boże? Goodman daruj sobie. Boga tu nie ma. Nie obchodzisz go. Nikogo nie obchodzisz... Zgnijesz tutaj jak infantylna nastolatka w pluszowym domku dla lalek, bez klamek i okien. Nawet się kurwa zabić nie można... Brak alternatyw wydawał się gorszy niż fakt, że istotnie postradałam rozum.
- Należy mi się rozmowa telefoniczna – bardziej stwierdziłam niż zapytałam.

Nie minęła chwila jak drzwi uchyliły się bezszelestnie i pojawił się w nich wielki jak góra pielęgniarz. Wrzuciłam monetę do automatu w korytarzu i przez moment zastanawiałam się jaki wybrać numer.
- Witam tu Baldrick... - znajomy głos zabrzmiał jak echo zza grobu. Rozłączyłam się nim nagrana formułka dobiegła końca. Czy o czymś to świadczy? O tym, że nie żyje i jeszcze nie zlikwidowano jego numeru. Lub po prostu nie może odebrać. Dalej ślizgałam się po własnych omamach i nie mogłam zdecydować w co wierzyć.

Poprosiłam pielęgniarza o kolejną monetę, tłumacząc awarią sprzętu. W końcu z nikim nadal nie zamieniłam słowa. Użyczył mi jej bez zbędnych pouczeń.

- „GlobalTech. Pomagamy ci dogonić przyszłość” - miły kobiecy głos wygłosił dobrze znaną mi wizytówkę. - W czym mogę pomóc?
- Mówi Claire Goodman – zaczęłam. - Czy mogę mówić z Robertem?
- Obawiam się, że nie. Pan Goodman wyleciał niezwłocznie do Sam Francisco. Wie pani, po tej aferze z wybuchem.
- Wybuchem? - zapytałam zaskoczona.
- Nie słyszała pani? W San Francisko zdetonowano ładunek nuklearny. W całym kraju szaleje panika...
- Rozumiem – przerwałam jej choć kobieta najwyraźniej dopiero się rozkręcała. Ja miałam swoje przydziałowe trzy minuty i wolałam je spożytkować na coś co mogło mi ocalić dupę. - Wobec tego proszę się skontaktować z głównym prezesem. Proszę powiedzieć Francowi, że jego córka jest w Nowojorskim Szpitalu Psychiatrycznym dla Służb Mundurowych. Proszę zapisać.
- Notuję...
- Proszę mu powiedzieć, że bezpodstawnie mnie tu umieszczono i naprawdę potrzebuję jego pomocy. Niech mnie, choć ten jeden raz, kurwa nie zawiedzie.
Przy końcu mój głos zabrzmiał ostro i wrogo i pani po drugiej stronie linii lekko osłupiała.
- Ale pan prezes ma teraz zebranie zarządu...
- Gówno mnie obchodzi jego zebranie zarządu. Liczę na pani kreatywność. Jeśli ojciec się po mnie pofatyguję pani gest nie zostanie zapomniany. Potrafię się odwdzięczyć. Powiedzmy... czterema zerami?
- Ależ ja...
- Po prostu z nim pomów. I to jak najszybciej.
Odwiesiłam słuchawkę i uśmiechnęłam się promiennie do pielęgniarza w białym uniformie. Biorąc pod uwagę natężenie bieli mogłabym obstawić, że trafiłam do nieba...
Bezczynność. Wróciłam do swojej celi i dla zabicia czasu wracałam pamięcią do każdego momentu sprawy Tarociarza. Do każdej sceny z udziałem domniemanych martwych detektywów. Choć w środku wszystko się kotłowało moja twarz pozostała niewzruszona i spokojna. Gapiłam się wprost w kamerę jakbym odbywała pojedynek woli z osobą po drugiej stronie szkiełka. Albo wczuła się w rolę gwiazdy pieprzonego Big Brothera.

Nagle mój wzrok zogniskował się na jednym kolorowym punkcie pośród wszędobylskiej bieli. Na ścianie perliła się ciężka czerwona czerwona kropla która spłynęła pozostawiając rdzawy naciek. A później dostrzegłam wokoło setki mikroskopijnych nacięć. Zza warstwy gąbki, okaleczonej jak ludzkie ciało, przeciskały się strugi krwawych łez.
Jarzeniówka świeciła raz mocniej raz przygasła prawie całkowicie. Bzyczała jak rozzłoszczony owad. I dźwięki... Piskliwe, metaliczne odgłosy kłębiące się gdzieś za ścianami.


Nie... Tylko nie to. Prawda czy omamy? Szaleństwo czy przebudzenie?

Zacisnęłam powieki w całych sił.
Ignorować. Nie widzieć. Nie słyszeć.
- Nie wypuszczą cię stąd, wiesz o tym – usłyszałam głos tuż przy moim uchu. Chrapliwy i dziwnie ponury.

Milczałam uparcie nie otwierając oczu. Wiedziałam, że jeśli zacznę gadać do siebie albo dam poznać, że widzę rzeczy, które nie powinny istnieć to już nigdy nie opuszczę tego pokoju. Skrzyżowałam nogi, wyprostowałam kręgosłup, otwarte dłonie ułożyłam na kolanach... Znaleźć spokój... Mój instruktor jogi byłby ze mnie kurewsko dumny.

Skupiłam się na oddechu. Medytacja ma tą zaletę, że pozwala nie myśleć o tym co nas otacza. Zabiera nas w niebyt. A tam w tej chwili chciałam się najmocniej znaleźć. Wiedziałam, że jeśli dam im pretekst już mnie nie wypuszczą. A ja musiałam wyjść. Fakt czy zwariowałam czy nie stał się na razie drugoplanowy.

- Nie wypuszczą cię stąd, wiesz o tym - powtórzył głos spokojnie. Czułam na karku miarowy oddech intruza. - Naszprycują cię chemikaliami aż zwariujesz lub zapomnisz. Zobaczysz.

Wystarczyło otworzyć oczy. Przekonać się kto jest mi na tyle życzliwy, że pofatygował się do mojego więzienia. Ale nie zrobiłam tego. Pieprzę cię. Pieprzę ciebie i cały ten piekielny cyrk.
Nie-ob-cho-dzi-mnie-to-nic-kur-wa-a-nic.

- Nie wypuszczą cię stąd, wiesz o tym – był tak blisko mojego ucha, że niemal czułam jak muska je wargami. - Twoi towarzysze byli chronieni częścią tego co dostali pod Red Hook. Ty nie. Twój umysł nie był przygotowany na Prawdę. Nie miał też tarczy. Oszalałaś. Wiesz o tym, prawda?

Aż się o to prosił. Aby otworzyć oczy i krzyknąć „Ty kurwa nie istniejesz! Nie ma cię tu. Tak samo jak tych płaczących krwią ścian, szczurzych pisków i przerw w dostępie prądu. Mam się przyznać? Dobrze przyznam się! Odjebało mi! Zapnijcie mnie w kaftan i załadujcie coś dożylnie żebym przestała dostrzegać. Mam już dość. Nie powinnam stąd wyjść. Nie powinnam. Bo jeśli wyjdę to zrobię coś tak głupiego, że grzyb nad San Franncisko wyda wam się malutkim gównianym problemem!”

Ale milczałam.

Spierdalaj. Nie dam ci tej satysfakcji ty demoniczny kutafonie. Żadnemu z was jej nie dam.

Wdech.
Wydech.
Wdech.
Wydech...

Mój gość mamrotał jeszcze chwilę. A później przestałam słyszeć cokolwiek prócz własnego regularnego oddechu.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 21-04-2011 o 16:16.
liliel jest offline  
Stary 26-04-2011, 00:56   #112
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
post by Armiel & Sam_u_raju

Mt 21, 19-22

"A widząc drzewo figowe przy drodze, podszedł ku niemu, lecz nic na nim nie znalazł oprócz liści. I rzekł do niego: Niechże już nigdy nie rodzi się z ciebie owoc! I drzewo figowe natychmiast uschło. A uczniowie, widząc to, pytali ze zdumieniem: Jak mogło drzewo figowe tak od razu uschnąć? Jezus im odpowiedział: Zaprawdę, powiadam wam: jeśli będziecie mieć wiarę, a nie zwątpicie, to nie tylko z figowym drzewem to uczynicie, ale nawet jeśli powiecie tej górze: Podnieś się i rzuć się w morze!, stanie się. I otrzymacie wszystko, o co na modlitwie z wiarą prosić będziecie."


Alvaro długo jeszcze miał przed oczyma nuklearny wybuch jaki zobaczył na ekranie telewizora schodząc do metra. Myslał, że nic już nie jest w stanie go zaskoczyć a jednak. Zastanawiał się na ile to zdarzenie było ważną kartą w grze aniołów śmierci, w grze w której on był pionkiem.

„Czy ten wybuch naruszył tylko Iluzje? Czy może sięgnał głebiej ku Metropolis?” – dumał wsłuchujac się w rozmowy współtowarzyszy z podróży metrem. Dodatkowo zastanawiał go widok jaki przemknał bramy Iluzji i ukazał ciała ludzi, niewyraźne sylwetki wytarzane w czymś zbliżonym do popiołu, trzymające się za głowy, jakby nie radzące sobie z bólem które je przenikał… może z dźwiękiem wbijającym się pod ich czaszki….
Wszystko było dla niego tajemnicą. Wszystko rodziło pytania…. Nie dawało nadziei

Zdradzony odezwał się dość szybko. Wskazał miejsce spotkania i czas kiedy będzie czekał na Alvara. W głowie Rafaela pojawiła się od razu trasa podróży wraz z liniami metra z których musiał skorzystać by dostać się na spotkanie. Pozdróżowanie przez taki długo czas jedynie za pomocą tej podziemnej sieci komunikacyjnej wbiło mu do głowy mapę nowojorskiego metra..

Wchodząc do wagonu złapał się na tym, że ponownie zerka na wyświetlacz komórki szukajać niesłyszanego przez gwar, nieodebranego połączenia od Claire. Nic z tego. Co prawda dopiero jakąś godzinę temu rozstał się z nią nieopodal szpitala nowojorskiej policji ale już jego myśli krążyły wokół tej dziewczyny. Poza tym chciał wiedzieć czy się udało przywrócić Jessicę na nowo Iluzji. Czy udało się wlać w naczynię Iskrę Demiurga połączoną z fragmentem jestestwa Astarotha.

Cholera jasna. Miała zadzwonić zaraz po tym jak dostanie się do Jess.

„Usokój się koleś. Może coś ją zatrzymało, może nic się nie dzieje, a może po prostu nie ma ochoty zadzwonić do martwego paskudnego wampirzego kolegi…” – Rafael marudził w myślach rozmawiając sam ze sobą.
Ostatnimi czasy wydarzyło się tak wiele rzeczy. Przez głupi przypadek trafili w sam środek planów jednego z aniołów śmierci by potem wplątać się w jego wojne z innymi jego braćmi. Przez głupią pomyłke człowieka doznali objawienia i przekroczyli bramy Iluzji wkraczając do miejsca w którym Alvaro nigdy nie chciałby żyć, do Metropolis, Miasta Miast.
Potem ich decyzję a w szczególności jego samego odmieniło wiele rzeczy. Rafael stał się kim się stał. Przeklęty? Oszukany? Zdradzony? Czy po prostu głupi i łatwowierny? Z drugiej strony miał to co chciał możliwość pomocy ludziom którzy stali się mu tak bliscy, miał możliwość stąpania, stawiania kroku za krokiem, poruszania całym swoim ciałem a nie lezenie tylko na zimnym szpitalnym łóżku w otoczeniu małego świata, który znał już po 10 minutach.
Rafael nie wiedział czy dokonałby jeszcze raz takiej samej decyzji. Czy zrobiłby to co zrobił wiedząc to co teraz wie? Może nie… Może pozwoliłby umrzeć temu naczyniu by oczekiwać na kolejne i oddać się nałożonemu przez okowy Iluzji, przez Boga, cyklowi życia.
Może znowu Iluzja stałaby się jego domem?

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=AS3p05KX9L0[/MEDIA]

Może

Teraz jednak jechał na spotkanie ze Zdradzonym, kolejną tajemnicza osobą. Nie wiedział o nim, o niej nic poza tym, że znał jej cel, działanie w jakim potrzebny był mu Alvaro. Zemstę… Zemstę na Jacoobie, stwórcy, opiekunie Silenta….
Zdradzony dawał iluzoryczną wiedzę, wyjaśniał to co sam chciał ale przynajmniej nie ukrywał swoich potrzeb, tak jak robił to każdy inny „mieszkaniec” tamtej strony lustra.



Światło skąpo padało na bramę przy której stanął Alvaro. Minęło jakieś 2 godziny od momentu kiedy rozstał się z Claire. Dzwonił do niej kilka razy, jednak nikt nie odbierał słuchawki. Może akurat gdzieś pędziła swoją maszyną po ulicach Wielkiego Jabłka. Może tłumaczyła się Strepsilsowi ze swojej nieobecności… a może po prostu nie miała ochoty odebrać.

- Zaczęło się – powiedział cicho Zdradzony wynurzając się z plamy cienia tuż przy jednym z filarów bramy wejściowej Central Parku.
Rafael był pewien, że mówi o wydarzeniach z San Francisko

- Dobry wieczór – zaczął rozmowę Rafael wpatrujac się w płonące zimnym błekitem oczy przybysza.

Zdradzony odpowiedział dziwnym spojrzeniem. Nieobecnym wzrokiem.

- Raczej nie jest dobry. Zaczęło się szybciej niż sądziliśmy.

- Wiem, że nie jest dobry. Jest beznadziejny, jednak nie mogę się pozbyć tego co ludzie nazywają wychowaniem i szukam choc odrobinę normalności z jaką miałem do czynienia podczas swojego życia….- Rafael w sumie nie musiał się tłumaczyć ze swojego postepku ale w sumie chyba chciał - Czy to co widziałem dzisiaj w telewizji odbiło się również w Metropolis czy dotknęło tylko Iluzji? I co to było dokładnie? Kto tym razem się bawi? - Alvaro czuł się zmęczony psychicznie ale jak dotychczas każdego napotkanego mieszkańca Miasta Miast, bombardował pytaniami.

- Togarini – powiedział spokojnie przybyły - rozpoczął plan eksterminacji ludzkości. Apokryfy nazywają to Armagedonem lub Apokalipsą. Zawsze do tego dążył. Do unicestwienia iluzji i zniewolenia ludzi poprzez śmierć. Teraz, kiedy wszystkie oczy zwróciły się w inną stronę. uderzył. Jak widziałeś skutecznie.

- Inną stronę? Chodzi tobie o Astarotha? - przykucnął na ławce nieopodal ale zaraz wstał i ruszył za Zdradzonym, który najwyraźniej nie pragnął zostawać w jednym miejscu

- Nie. Nie sądzę - odpowiedział po dłuższej chwili wahania.

- Czuję się już zmęczony tymi gierkami Panów Metropolis. Najlepiej by było dla wszystkich gdyby się powybijali nawzajem i dali reszcie spokój. Co nam teraz przyjdzie zrobić? Jedynie chyba tylko obserwować i mieć nadzieję, że kolejny podmuch bomby nie zmiecie i nas – opłoki pary wypływały z ust Rafaela kiedy kierował swoje słowa do Zdradzonego.

- Szukałeś mnie – rozmówcy Silenta chyba znudził się temat wojen aniołów. - Czemu? Czego ode mnie chcesz?

- Chce... Nie chcę, proszę... byś powiedział mi jak maskować się przed Jacoobem i Togarinim

- Nie dasz rady. Coś jeszcze? – Zdradzony był zwolennikiem przekazów krótkich ale i zarazem treściwych

- Tobie jakoś się udaje. Czemu mi ma sie nie udac? – trafił jednak na trudnego rozmówcę, który chyba nie do końca wiedział kiedy przestać.

- Ja mam 370 lat. A ty jakies pół. Rozwijanie pewnych zdolności nieco trwa. Musisz pamiętać, ze teraz jesteś jedynie silniejszym i nieco bardziej wytrzymalszym człowiekiem. To wszystko – Zdradzony nadal szedł przed siebie kroczać scieżynkami Central Parku.



- Co zrobić kiedy potrzebowałbym znaleźć bliską mi osobę a rzeczy do komunikacji z Iluzji nie pomagają? – Alvaro znowu pomyślał bardziej o Claire niż o reszcie zespołu ale nie chciał by Zdradzony się dowiedział, że na kimś zależy mu szczególnie

- Piłeś z tej osoby?

- Nie - Silent pokiwał przecząco głową

- Któraś z nich jest twoim dziedzicem krwi? Piła twoją krew?

- Nie. Bron Boże – Rafael wzdrygnął się na samą myśl - Pytam jedynie po to, żeby w razie niebezpieczeństwa móc ją jak najszybciej zlokalizować

- Najpierw pójdź do mieszkania tej osoby.. Sprawdź miejsca w których bywała? To ponoć ty jesteś detektywem - w głosie jednak nie zabrzmiał sarkazm - Czy z tego powodu odciągnąłeś mnie od spraw ważnych?

- Komu teraz służysz Zdradzony? - Alvaro zapytał znienacka, zmieniając temat. Czuł się zmęczony, potwornie zmęczony jakby nie do końca wybudził się ze snu... z tego cholernego koszmaru jakim była rzeczywistość.

- Nikomu. Zemście – dodał po chwili Zdradzony

- Rozumiem, że nie mam żadnych szans dowiedzieć się co przyszło do głowy Togariniemy by rozpocząc swoją apokalipse teraz? A co z innymi siłami? Popierdolone to wszystko - Silent nie wytrzymał i zabluzgał. Szedł tuż przy boku drobnego wampira okutanego w szal. Rafael wpatrywał się w mijane cienie parku

- Gdzie chowałeś się przez ostanie kilkadziesiąt lat, Alvaro? - Zdradzony spojrzał dziwnie na Alvara - Wojny, katastrofy, upadek religii. Ten plan trwa od ponad stu lat. Dokładnie od 1914 roku, kiedy On zaginął. I kiedy zaczęła się wojna.

- Grzecznie siedziałem w Iluzji - odpowiedział krótko - Posłuchaj mnie proszę... Jacoob w jednej z rozmów ze mną wspomniał coś, że w mojej rodzinie był ktoś taki jak ja teraz. Jak to możliwe? – Rafael chciał wiedzieć jak najwięcej. Wiedzieć by móc działać. Wiedzieć by móc pomóc

- Krew. Dziecko wampira ze zwykłą kobietą. Zdarza się niezwykle rzadko, ale zdarza – Zdradzony powiedział to tak zwyczajnym tonem jakby własnie opowiadał, że fajnie pruszy śnieżek z nieba

- Nic mi ta wiedza nie da, ale dziękuje za odpowiedź. Męczyło mnie to... - przez chwilę były ksiądz patrzył tępo przed siebie - mówisz, że nie mam szans odciąć się do Jacooba i Togariniego. Pewnie niedługo upomni się o mnie, ale cóż to mój problem nie twój – wzruszył ramionami - Co Zdradzony? - rzucił zaczepnie - Pewnie już się nie zobaczymy... mimo wszystko dziękuje, choćby i za to przybycie dzisiaj

- Ty nie pojąłeś nic z tego, co próbowałem ci przekazać tak? Prawda? – Zdradzony przystanął a w jego nienaturalnych oczach Rafael zauważył błysk rozczarowania

“To chyba nie było takie trudne do odkrycia Zdradzony” - Rafael pozwolił sobie w myślach na sarkazm
- Przekazać? – odezwał się jednak na głos - Ostrzeżenie względem Jacooba? Twoje słowa teraz? Zdradzony za dużo dziwnych słów słyszałem przez ostatni czas by teraz mieć pewność o czym mówisz. Co mi usiłowałeś przekazać? W jakim bagnie siedzę? Mam dość tego skomplikowanego, tajemniczego języka wszystkich których spotykam

- Wiesz w czym tkwi twój problem, Alvaro? – Zradzony dalej stał oświetlany migającym światłem parkowej latarni - Za bardzo ich słuchasz. Za bardzo zwracasz na nie uwagę. A ucieka ci coś, co masz przed oczami co jest najważniejsze - w jego tonie pojawiła się nutka żalu. Teraz już nie szedł. Stanął spoglądając na wysokościowce okalające Central Park.



Wyjął ręce z kieszeni. Miał na nich ciemne rękawiczki o wąskich palcach. Teraz dopiero Rafael zwrócił uwagę, jaki jego rozmówca jest drobny. Gdyby nie męski głos mógłby go wziąć nawet za kobietę.

“Nie raz myślałem o tym jaka jest moja rola w tym wszystkim Zdradzony” - zaczął odpowiadać jemu w myślach licząc na to że ten nie ma do nich dostępu
“Szczególnie po rozmowie z Astarothem w Edenie o ile to było to miejsce. Dlaczego tamten tak zabiega bym opowiedział się po Jego stronie? Nie mam jego luminy, jestem mu potrzebny jedynie do tego, że mam choć minimalny wpływ na trójke z Red Hook. Nic więcej. Dlaczego zatem mam się opowiedzieć po jego stronie...?”
- Pewnie jest tak jak mówisz... - odpowiedział na głos - Astaroth, mistrz kłamstw, zgrabnie wszystko ułożył... jednak to co mówił było zgodne z tym co sam widziałem, z tym co sam doświadczyłem. Jacooba po prostu polubiłem niezależnie od tego jakie naczynie nosi... i jak je zdobył. Później pojawiłeś się ty ze swoimi ostrzeżeniami. Jest też Iluzja, ludzie których zacząłem pilnować, na których zaczęło mi zależeć. Co z tego, że łyknąłem z kielicha prawdy z wygrawerowanym napisem “Metropolis”. Nadal wiem, że nic nie wiem. Nie wiem nawet ile prawdy jest w tym, że pijąc krew zabieramy esencję innych ludzi? Że ciągniemy z jądra ich prawdziwego jestestwa? – Silent po tych słowach ruszył wolno dalej wkładajac ręce do kieszeni kurtki.

Zdradzony zaśmiał się cicho. Z nutką wesołości. Jakby usłyszał właśnie dobry żart. Ruszył jednak za rozmówcą

- Masz w domu notes? Jeśli tak, popracuj tak, jak uczono cię zapewne podczas szkolenia policyjnego. To ci pomoże, Alvaro. Strasznie przeskakujesz z tematu na temat, ze sprawy na sprawę i szukasz powiązań tam, gdzie nie ma prawa ich być. To ci nie ułatwia. Wręcz przeciwnie. W jakim momencie moich spotkań z tobą powiedziałem cokolwiek o Astarothcie, Togarinim czy innych aniołach? W jakim momencie okazałem nawet śladowe nimi zainteresowanie? Od samego początku kierowałem twoją uwagę w stronę Jacooba. Tylko w jego. Nie wiem, czemu nagle uczyniłeś ze mnie skrabnicę wiedzy wszelakiej. To miłe. Pochlebia mi. Ale obawiam się, że zacznie przeceniasz moje możliwości. I moją wiedzę.

- W żadnym – Rafael rzekł cicho, wiedział jednak że będzie słyszany - po prostu mam tyle pytań i szukam swojego profesora. Poza tym jak sam powiedziałeś żyjesz 370 lat jako wampir więc skoro się uchowałeś tak długo to coś zapewne wiesz. Widzisz, dla mnie teraz sprawa Jacooba jest po prostu mało istotna. Przynajmniej dopóki nie będę pewien, że już w niczym nie jestem w stanie pomóc moim przyjaciołom

- I byłeś gotów mi zawierzyć po jednym spotkaniu, kiedy nawet nie widziałeś mojej twarzy? – Zdradzony punktował młodego wampira w każdym calu ich wieczornej rozmowy - Zawierzyć mym słowom? Nie mów mi, że jesteś aż tak naiwny, Alvaro?

- Wierze tylko kilku osobom Zdradzony – były ksiądz zachował jednak wewnętrzny spokój - Ciebie wśród nich nie ma. Przynajmniej na razie. – szli chwilę w milczeniu
- Przesiewam plewy od ziarna – Rafael odezwał się na nowo - dlatego skacze tak z tematu na temat. Czasami domyślam się spraw, czasami po prostu strzelam ślepakami, często też chybiam. Na razie to mój jedyny sposób na poszukiwanie odpowiedzi

- Rozumiem. Ale wiesz co w ten sposób pokazujesz? – zamaskowany mężczyzna przytaknął

Silent spojrzał na swego rozmówcę
- Oświeć mnie

- Słabość - powiedział z brutalną szczerością. - A w świecie, w którym się obudziłeś nikt nie traktuje słabych poważnie. Jak czegoś nie wiesz, lepiej milcz. Nie zadawaj pytań. Bo pokazujesz jak mało wiesz i jak łatwo to wykorzystać. Gdybym był inny, gdybym nie doceniał tego, co możemy razem osiągnąć, zastanawiałbym się, czy nie popełniłem błędu, kontaktując się z tobą. Szczerze mówiąc, już zacząłem to robić. Posiałeś ziarno wątpliwości. To bardzo niedobrze. Trudno po czymś takim traktować cię poważnie. Jak prawdziwego gracza. Świadomego swych działań, a nie pionka przesuwanego kaprysem innych – a jednak ten zachowął się jak profesro. Wedle woli Rafaela. Ten bardzo długo wpatrywał się w oczy Zdradzonego. Milczał bo cóż tutaj było mówić. Zagadka goniła zagadkę a niewiedza się pogłębiała z każdą chwilą. To, że był pionkiem wiedział już od dłuższego czasu i nie usłyszał nic nowego jednak cieszył się, że Zdradzony w końcu ociera się o sedno swoich zamiarów i roli jaką miał dla Rafaela
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 28-04-2011 o 23:25. Powód: wstawienie tytułu i dalej błedy, błedziki, błędziunie
Sam_u_raju jest offline  
Stary 26-04-2011, 01:00   #113
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
- Zauważ, że nie skłaniałem cię do niczego – kontynuował dalej - Jako chyba jedyny, spośród tych, którzy próbowali cię podejść. Dałem ci wycinki. Nie wiedząc jaki zrobisz z nich użytek, ale licząc że pojmiesz, jaką wiedzę zawierają. Wiesz czemu to zrobiłem?

- Kim ty jesteś? - zapytał cicho Rafael przerywając potok słów Zdradzonego

- Nazywam się Percival Ortega. Kiedyś też byłem księdzem. Teraz muszę iść – przeskoczył na to tak szybko, że w pierwszym momencie Alvaro nie wyłapał, że właśnie mu oznajmił że go opuszcza, że właśnie ma zamiar kończyć tą rozmowę – Oczekuj jednak kolejnego spotkania – nie zrezygnował jednak z Rafaela - Jego celem będzie usidlenie Jacooba. Tyle. Nie sądź, że pomogę ci w walce z aniołem śmierci. Im szybciej uświadomisz sobie, że w tej walce nie masz szans bez wsparcia innego anioła lub archonta, tym lepiej dla ciebie.

- Co mi było po wiedzy, że Jacoob zmienia naczynia jak rękawiczki? Co mi to dało? Ukazałeś mi, że za nic ma sobie Iluzje, że jest dobrym pieskiem swego Pana...? Do czego ja ci jestem potrzebny? Tylko po to bym wystawił ci Jacooba? Co ty chcesz ze mna osiagnać? – wewnętrzny spokój młodego wampira trwał bardzo krótko. Nie chciał dać możliwości oddalenia się Zdradzonemu nie w takich okolicznosciach, nie wtedy kiedy ten nie powie czego konkretnie wymaga od Silenta i co ten zyskuje dla siebie i swoich bliskich.

- Co ci to dało sam ocenisz. Nie pytaj mnie – Zdradzony pozostał i odpowiadał na pytania - Co ja tym osiągnąłem. Możliwość zemsty. Przy tobie traci czujność. Co mogę osiągnąć? Wiesz przecież …Co ty osiągniesz? Sam zdecyduj.

- Chcesz coś ode mnie nie dajac nic w zamian. Dziwna taktyka dyplomacji, której do końca nie kupuje. Tak się boisz pokazać mi swoją twarz? Czemu akurat to masz do ukrycia?
“Może dlatego, że mogę cie znać” - dodał jedynie w myślach

- Dałem ci w zamian bardzo wiele, Alvaro - cicho westchnął Percival, jakby zmęczony. - Tylko ty nie potrafisz tego dostrzec. Nie potrafisz, albo nie chcesz, co w ostatecznym rozrachunku wychodzi na to samo. A co do twarzy, to nie pokazałem ci jej z bardziej przyziemnych powodów. Ale jeśli chcesz, to patrz - rozejrzał się wokół, upewniając czy nikogo nie ma w pobliżu. Potem zaczął powoli odwijać szal.
- Spójrz, co zostanie z ciebie, kiedy Jacoob skończy to, co planuje.



Powoli, nie śpiesząc się, zawinął zawój na twarzy.

Mimo wszystko Alvaro był zaskoczony. Spodziewał się bardziej zobaczyć kogoś kogo już wcześniej widział. Choćby i nawet Jeromea ale nie tego co zobaczył. Tak więc będzie wyglądał za 370 lat jeżeli je przeżyje. Pewnie już teraz wyglądał przerażającą. Przestał się dziwić Claire… Niech ucieka od niego jak najdalek

- A teraz, skoro już twoja ciekawość została zaspokojona, pozwolisz, że się pożegnam. Kiedy naprawdę pojmiesz, ile ci dałem, ile chciałem ci dać, wtedy zadzwoń. Nie wcześniej. Byleby nie za późno - schował ręce w kieszeń i ruszył spokojnym krokiem w stronę pokrytej ciemnościa jednej z uliczek Central Parku.

- Poczekaj... Proszę – w końcu Alvaro wykrztusił za Zdradzonym prośbę - Rozumiem, że dałeś mi to czego ty sam nie miałeś na początku swego nowego życia... czy jakkolwiek nazwiesz fakt, że nadal poruszamy się w tych naczyniach, które dokonały już swojego zywota, że dałeś mi informacje na temat opiekuna, Pana, też nazwij sobie to jakkolwiek chcesz. Postaw się jednak w mojej sytuacji. Tutaj nie chodzi tylko i wyłacznie o mnie, ciebie czy Jacooba. Znam swoje miejsce w szeregu ale tak jak powiedziałem wczesniej mii zalezy na innych a dla nich Jacoob jest posrednim zagrozeniem. Dlatego na razie nie draże jego tematu. Wiadomosci na temat tego kim jesteśmy i co ewentualnie zyskaliśmy sa mi potrzebne tylko po to by wspierac innych. Nie dla siebie...
Słodki Boże.... – dodał zrezygnowany - jak to wszystko się popierdoliło.

Zdradzony zatrzymał się przy ścianie krzaków. Odwrócił.

- Jacoob nie jest pośrednim zagrożeniem, Alvaro. Nie dla ciebie. A wspierać innych będziesz mógł, jeśli przetrwasz. A przetrwasz, jeśli powstrzymasz Jacooba. A powstrzymasz go, jeśli go unicestwisz. To prosty ciąg logiczny. Dodam jeszcze, że twój stwórca jest fragmentem planów Togariniego. Jeśli pozbawisz go istnienia, być może jednocześnie pokrzyżujesz przynajmniej część planów Upadłego.

W końcu chyba zaczęli konkretnie rozmawiać

- Posłuchaj Zdradzony, chce ci wierzyć ale dotychczas każdy, powtarzam każdy bywalec Metropolis jakiego spotkałem chciał tylko jednego czegoś dla siebie. Pośrednio i ty chcesz czegoś dla siebie

- Nie należę do wyjątków, Alvaro – przytaknał mu - Ale w odróżnieniu do innych ja przynajmniej tego nie ukrywam.

- To prawda. Jednak jeżeli okaże się, że służyłeś komuś kto tylko chciał za pośrednictwem pionków wyrzucić z gry innego gracza to i ja wywrę na Tobie swoja zemstę jeżeli będę jeszcze żył a teraz powiedz mi jak mogę pomoc tobie... jak mogę pomóc sobie?

- Zaczyna podobać mi się to, że zaczynasz myśleć. W końcu. Długo czekałem, aż mnie zaskoczysz czymś pozytywnie. I w końcu się udało. Wiesz, że Jacoob zmienił cię, bo chciał dopaść Astarotha, prawda?

Alvaro skinął głową potakująco

- Wiesz, że był pod Red Hook i doprowadził do tego, czego pokłosie wszyscy teraz odczuwamy.
Ponowne skinięcie głową.

- Wiesz, że chwila zawahania twoich przyjaciół, przyzwolenie na zabójstwo, którego dokonał Jacoob, miała zgoła nieprzewidywalne skutki. Wiesz to wszystko, prawda?

- Wiem Zdradzony

- A gdybym po tym wszystkim pokazał ci, jak … znów stać się człowiekiem? Sposób, który sam mam zamiar wcielić w istnienie, kiedy tylko przerwę działania Jacooba. Byłbyś zainteresowany? – świdrował Silenta swoimi nienaturalnymi oczyma

- Pewnie tak choć nauczyłem się, że to tylko ciało w jakie obleczona jest nasza dusza

- Ale wiesz, że ty swoją zatraciłeś? Ze nie masz duszy? Podobnie jak ja? Podobnie jak Pierwsze Dzieci Demiurga?

- Tak wiem. Ponoć zgoda na to kim się stałem było czymś na kształt cyrografu podpisanego z diabłem w zamian za duszę

- Porównanie nie do końca precyzyjne, ale do przyjęcia – Zdradzony pokiwał głową - Straconą duszę można odzyskać.

- Skoro to jest możliwe to czemu pierwsze dzieci Demiurga tego nie uczyniły? Przecież są potęzniejsze ode mnie czy od Ciebie? – Alvaro podszedł blizej drugiego wampira

- Bo są zbyt dumne. A poza tym one nigdy nie miały duszy, więc nie mogą jej odzyskać. To też logicznie niespójne. Mogą ją ukraść, posiąść, wycyganić za obietnice potęgi, ale to nigdy nie będzie ich dusza. Dlatego znaczna ich część tak bardzo nienawidzi ludzi. Dlatego niegdyś Książę Światła zbuntował się przeciwko Najwyższemu.

- Uznaj, że wierzę w to co mówisz

- Więc skontaktuj się ze mną, jak będziesz gotowy stanąć przeciwko Jacoobowi. A do tego czasu unikaj go. Bo pożywi się tobą, jak mną i dziesiątkami innych swoich dzieci.

- Posłuchaj. Do zabicia Jacooba chyba nigdy fizycznie nie będę gotowy. Jak sam mówiłeś jestem trochę jak nadczłowiek. Nic poza tym. Żadnych umiejętności i wiedzy jak można go pokonać. Będę tak samo gotowy dzisiaj jak jutro. Mogę ewentualnie zyskać sprzymierzeńca do walki z Togarinim a przez to z Jacoobem. Nic więcej

- Wystarczy, że ja ja mam, Alvaro. A teraz odpowiedz sobie na pytanie, czemu skontaktowałem się z tobą. Jak widzisz cechuje mnie logika w działaniach. Co oznacza, że jesteś .. kluczem do jego pokonania. Inaczej nie ujawaniałbym swojego istnienia.

- Dobra to rozumiem. Po prostu nie widzę się w roli klucza. Jak sam wspomniałeś Jacoob ma do mnie słabość. To wszystko. Nawet nie wiem dlaczego, nawet nie jestem zabawny. W taki sposób mam Tobie pomóc? Zwabić go gdzieś? - Rafael zamyślił się przez chwilę – Chyba, że…Czy Jacoob ma jakiś związek z tym, że w moim drzewie genealogicznym jest, że tak to ujmę wampirza krew?

- Tego nie wiem. A co do pomocy, przyjdzie pora na wyjaśnienia.Teraz naprawdę na mnie już czas – Zdradzony rozejrzał się

- Zatem teraz mam czekać na informację od Ciebie?

- Jeśli zdecyduję się ci jej udzielić. Dzisiejsze spotkanie … troszkę przewartościowało moje plany. Muszę wszystko na nowo przemyśleć.

- Czyn jak chcesz Percivalu – Alvaro odwrócił się i ruszył przed siebie - wiesz gdzie mnie znalezc – wkurzył się, że Zdradzony traktuje go jak durnia. Pewnie i on sam wiele przeżył, pewnie Jacoob zrobił coś strasznego ale w ostatnim czasie Alvaro widział same straszne i mroczne rzeczy i miał dosyć humorów i zmieniania zdania przez Percivala. Jak będzie chciał
to na nowo się do niego odezwie.

- Nie tylko ja, zapewne – Zdradzony powiedział to tak cicho,że Alvaro prawie nie rozróżnił słów, a potem wszedł w ciemność parku i zniknął w niej, tak jak kilka dni temu Jacoob w bramie prowadzącej do mieszkania Silenta..

- Tak. Nie tylko Ty.... - Silent również szepnął pod nosem - ale na to nie mam żadnego wpływu.... - dodał po chwili ruszając w kierunku głównej alejki
Alvaro miał dziwne przeczucie, że właśnie stracił sojusznika, że głupota Silenta wytrąciła go z równowagi, pokrzyżowała plany, doprowadziła do tego, że stał się obojetny. Alvaro miał dziwne przeczucie, że Zdradzony przestał mu ufać. Nawet na to Rafael był za głupi.

Wrak człowieka opuścił Central Park.

Potem zadzwonił Terrence. Dał mu szansę rozmowy z Emily van der Asker a ta może doprowadzi go do Astarotha by wypełnił to co obiecali Matronie. O ile i tego nie spierdoli, tak jak schrzanił ostatnio wszystkiego czego się imał.

Telefon do Claire dalej nie odpowiadał

Jego kolejna porażka

Miał nadzieję, że z nią jak i Jessicą wszystko w porządku.

Szedł oświetlonymi ulicami Nowego Jorku przepełniony jakimś dziwnym rodzajem bólu. Nie fizycznego. Śnieg skrzypiał pod jego stopami wygrywajac dziwna melodię. Wszedł do późno otwartego baru. Zamówił ciepłą kawę i siadł wpatrując się w komórkę. Przeglądał folder o nazwie "zdjecia". Makabryczne fotografie okropieństw wojny. Zmasakrowane ciała, pozbawione kończyn, głów, okaleczone. Umarłe z odniesionych ran, z głodu z nienawiści ludzi do ludzi. Okrutne żniwo konfliktów zbrojeniowych z całego świata.
Alvaro nie zapomniał o tym wątku. Zrobił zdjęcia przerzucanym na jego zainfekowanym komputerze fotografiom do jakich dostał dostęp. Teraz znalazł chwilę czasu by się nim zająć. Nie miał po co wracać do domu, bo jeżeli ktoś mu nieprzychylny będzie chciał go dopaść to tam skieruje swoje pierwsze kroki. To ostrzezenie Zdradzonego wyczytał nader bystro. Gaspił się na zdjecia i chyba do końca nie miał pomysłu co z tym zrobić. Czuł, że to jest banalnie proste, że odpowiedź wali mu po oczach wielkimi literami jednak on był śleby, cholernie ślepy i głuchy na to oczywistą oczywistość. Dodatkowo podświadomie wiedział, że to jest wazne. Ważne dla niego. Co go dodatkowo irytowało…
Ciepły płyn rozgrzał jego zmarźnięte ciało. Gapił się i gapił na te zdjęcia. Znał już każde ich szczegóły. W głowie kłebiły się rózne odpowiedzi, miał jednak pewnośc że są one za wyszukane, że to nie jest związane z Astarothem i Togainim, że nie ma szukać odpowiedzi tak szeroko, że patrzy na odpowiedź nie widząc jej.

Cholerne puzzle…

Ef 1, 11

"W Nim dostąpiliśmy udziału my również, z góry przeznaczeni zamiarem Tego, który dokonuje wszystkiego zgodnie z zamysłem swej woli"



Alvaro poskładał do kupy, to co widział przed sobą. Przynajmniej tak mu się wydawało. Przesłanie było tak jak myślał nad wyraz oczywiste. To co widział i na co był ślepy to

OFIARY WOJEN

On i jego przyjaciele takimi się stawali.

Sięgnal po kawę…

... ale nie to było najważniejsze. Rafael w końcu wiedział co zrobić z tymi cholernymi zdjęciami, które można było poskładać niczym puzzle. Potrzebował jednak na to czasu, dużo czasu i zainfekowanego już komputera, tak by nie musiał infekowac innych. Z kafejki interenetowej by go wyrzucili od razu po tym jak okrutne zdjęcia przelałby się po wszystkich komputerach, dodatkowo zostawiłby tam ślad dla kogoś kto byłby w stanie go odczytać a tego by nie chciał. Potrzebował komputera. Swojego albo... albo laptopa Claire, którego również zdołał niechchący zarazić tajemniczym wirusem. Do siebie obawiał się wracać, Jacoob wiedział przecież gdzie się zatrzymał, Jacoob bądź ktokolwiek inny kto chciałby mu nabruździć a może pozbawić go wątpliwej przyjemności wampirzej egzystencji.
Zatem Claire. Dodatkowo liczył na to, że dowie się co się z nia dzieje i dlaczego tak zawzięcie milczy. Może chcieć z nim zerwać wszlekie kontakty. Ma do tego prawo, ale dopiero jak wyjdą z tego cało. Wtedy niech robi co chce a Silent to uszanuje. Dopił kawę, zostawił napiwek i starając się ponownie zadzwonić bez skutku do Goodman wyszedł z lokalu. Swoje kroki skierował do niej. Zamierzał dostac się do jej mieszkania czy ona tam jest czy nie i skorzystać z jej laptopa by w końcu rozwikłać zagadkę tych zdjęć ofiar wojny. Strasznie mocno leżało mu to na duszy.

Czy ją miał czy jej nie miał....
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 28-04-2011 o 21:29. Powód: usunięcie za prośba MG (z która się zgodziłem) makabrycznych zdjęć ofiar wojny. Może sesja 18+ ale przegiałem
Sam_u_raju jest offline  
Stary 27-04-2011, 20:58   #114
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
TERAZ

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ASTtkFFMSV4[/MEDIA]

Pistolet ciążył mu w dłoni, zimna stal sprawiała, że po plecach przechodziły ciarki, świadomość tego, co zamierza zrobić, sprawiała, że coraz trudniej było mu utrzymać się na nogach. Decyzja trudniejsza niż wszystkie inne jakie podejmował do tej pory. Najbardziej chory, niepoważny i sprzeczny z jego przekonaniami czyn jaki miał zamiar zrobić. Ciężka atmosfera zapierała mu dech w piersiach, czoło ponownie oblało się potem. Przeniósł swoje spojrzenie na pistolet, jego policyjny rekwizyt nie do takich celów miał służyć, lufa Glocka mierzyć miała do kogoś innego, lecz los chciał inaczej. Dłoń mu drżała, palec sam cofał się od spustu, jakby jego własne ciało podpowiadało mu żeby tego nie robił, żeby zachował rozsądek, sprawdził inne opcje. Teraz było już jednak za późno, decyzja zapadła niczym wyrok surowego sędziego, był jeszcze czas na apelację? Nie. Należało już przejść do kary... a może ułaskawienia? Czym dokładnie było to czego chciał dokonać? Ryzykiem, próbą sprawdzenia czy etap pierwszy rzeczywiście nie jest tym jedynym, że po nim jest coś jeszcze. Postawił wszystko na jedną kartę, jego życie znalazło się na szali. Tak chyba było lepiej, choć raz zaryzykować i przekonać się jaki będzie rezultat. Mimo to odczuwał coraz silniejszą potrzebę odrzucenia w kąt Glocka, wybiegnięcia, opuszczenia Nowego Jorku, Ameryki, zaszycia się gdzieś w Nowej Zelandii i zamieszkania tam jako pustelnik. Zrobiłby wszystko. Byle tylko mógł żyć. Wziął głęboki oddech, wiedział, że jeżeli szybko nie zacznie wątpliwości będzie coraz więcej. Jedno go pocieszało, przynajmniej była to jego decyzja.



***

7 MINUT WCZEŚNIEJ

- Często to robicie? - zapytał Terrence patrząc na swojego rozmówcę.

- Co jakiś czas - odparł Reynard głosem pozbawionym emocji.

- Tak z ciekawości, są jeszcze jakieś inne wyjścia?

- Pewnie jest wiele innych wyjść. Możesz go zgładzić. Możesz znaleźć kogoś, kto będzie na tyle potężny, że ten jad wyrzuci z twojej duszy. Możesz uciec daleko od źródła, im dalej będziesz tym jego wpływ będzie na ciebie słabszy. Możesz zrobić wiele innych rzeczy. - Zaczął przemowę chłopak - Nigdy nie ma dwóch alternatyw. Zawsze są różne drogi. A jeśli pozostaje ci tylko jedna, znaczy że popełniłeś błąd i dałeś zapędzić się w ślepy zaułek. Ze przegrałeś grę i okazałeś się głupcem. Ty mi nie wyglądasz na głupiego. Wręcz przeciwnie. Wytropiłeś mojego Ojca. Jaki nieprzebudzony człowiek potrafiłby to osiągnąć - powiedział po czym dodał - Dlatego jeszcze żyjecie.

- Zaczynajmy więc. Tnij pan byle równo. -
Zdobył się na wymuszony uśmiech.

***

16 MINUT WCZEŚNIEJ

- Ona cię przysłała. Mówiła mi o tobie. - Reynard zasiadł na swym tronie, tymczasem Baldrick za wszelką cenę starał się nie odwracać głowy, choć nie było to łatwe - Musisz im wybaczyć. Seks też jest iluzją. Próżnym aktem, którym karmią się tacy jak De Sade.

- Emily powiedziała, że będę - stwierdził detektyw wciąż tocząc walkę z samym sobą, kilka sekund później dodał już pewniejszym, bardziej opanowanym tonem - Ale kim ty jesteś?

- Jej bratem. Kimś, kogo ojciec przebudził
- odparł, dzikie wrzaski dochodzące zza pleców Terrence nie dawały mu zapomnieć o tym co dzieje się za jego plecami, Reynard widział scenę doskonale, choć nie zdradzał raczej zainteresowania.

- Reynard, tak cię nazywają - powiedział Baldrick - Od kiedy jesteś jego dzieckiem? Jest was tutaj więcej? Oprócz Emily i ciebie?

- Od 1955 - odpowiedział na pierwsze pytanie - Tak, co jedenaście lat ojciec tworzył jednego z nas. Aż do zeszłego roku.

- Wtedy my namieszaliśmy, całkiem przypadkowo, ale jednak.

- Nikt tego nie przewidział, że w ciągu trzech dni policji uda się znaleźć powiązania. Jesteście zbyt dobrzy w tym, co robicie.


- Astarot tego nie przewidział? Musiał być przygotowany na to, że coś może pójść nie po jego myśli. - Jęki i westchnienia rozkoszy oraz głośne pocałunki sprawiały, iż serce biło mu coraz szybciej, tylko silna wola powstrzymywała go od dołączenia do tej orgii.

- Nie w tym przypadku. Daliście trop innym. Z tego co wiem. Emily przysłała cię do mnie bo... powiedziała, że potrzebujesz pomocy. Czy to prawda? - Beznamiętne spojrzenie spoczęło na twarzy detektywa, ten jedynie kiwnął głową potwierdzając. - Jakiej pomocy potrzebujesz?

- Potrzebuję wiedzy, muszę uwolnić się od De Sade
- odparł Terrence - Poza tym musimy porozmawiać z twoim mistrzem.

- Uwolnić się możesz bardzo prosto.
- Trudno było nie uwierzyć Reynardowi na słowo, jednak detektyw czuł, że wcale nie spodoba mu się to co może od niego usłyszeć.

- Zamieniam się w słuch, choć mam nadzieję, że nie zaproponujesz mi samobójstwa.

- Do tego zmierzałem -
potwierdził jego obawy mężczyzna - Obudź swoją moc. Pomóż jej działać. Zaufaj temu, co Astaroth ukrył w twojej duszy. Tego co nawet ja wyczuwam, chociaż jestem jedynie człowiekiem.

- Co wtedy się ze mną stanie? - spytał Baldrick patrząc w oczy Reynarda.

- Obudzę cię. Jak Julię. Staniesz się nowym człowiekiem. Wzmocnionym przez swoją wiedzę. I wolnym od trucizny markiza - odparł.

- Wiesz kim jest Matrona? - gwałtownie zmienił temat Terrence.

- Słyszałem o niej. Razyda. Jej terytorium jest tutaj. W tej części Iluzji - odrzekł bez zawahania Reynard - Nie warto jej ufać.

- A jednak twój Mistrz posłał nas do niej. Oszukała moją znajomą, ja zostałem oszukany przez De Sade, może Astarot to inna liga, ale nawet jeśli tak jest, dlaczego On czy jego dzieci miałyby mi pomóc? Dlaczego i on nie miałby mnie oszukać? -
Baldrick miał zamiar postawić sprawę jasno, nie był to czas na owijanie w bawełnę.

- Komuś musisz zaufać. W końcu. Sam zginiesz - rzekł nad wyraz przekonująco chłopak - Co, jak widzisz, nie jest takie ostateczne. Ale są różne rodzaje śmierci.

- Jesteś pewien, że to zadziała? Czy po obudzeniu mogą zajść nie do końca przewidywalne zmiany?

- Dla tych co patrzą i widzą, a nie oślepionych przez iluzję owszem. Mogą dostrzec... ślad po kuli. Ranę na ciele.


Reynard dość szybko wytłumaczył mu istotę przemiany, formalnie dla wszystkich ludzi, którzy nigdy nie poznali prawdy, Metropolis, nie ulęgnie od żadnym zmianą, dostrzegą je jedynie ci, którzy wiedzą więcej, dla nich właśnie widoczna będzie rana na jego ciele, ślad po kuli.

- Zabijasz swoje ciało, a ja przywracam je do życia. Chwila bólu, który i tak nie jest prawdziwy i wracasz do nas.

***

20 MINUTY WCZEŚNIEJ

- To jest wasza prawda? - spytał podchodząc do martwej dziewczyny, przykucnął tuż obok jej martwych zwłok - To jest wasza droga do etapu drugiego?

Z przerażeniem wpatrywał się jak krew spływa po brudnej podłodze, kawałki czaszki i mózgu leżały tuż obok, wyglądały jakby ktoś wcześniej zaplanował, iż dokładnie tam je umieści. Kultyści zachowywali się jakby wciąż tkwili w transie, kiwali się rytmicznie, monotonnie, jak ludzie kompletnie pozbawieni swej woli, sterowani przez jedną osobę. Wlepiali swoje spojrzenia w martwą dziewczynę, dopiero po chwili kilku z nich przeniosło wzrok gdzie indziej, na inne wejście.

Nazywał się Reynard, a przynajmniej tak nazywali go zgromadzeni, szepcząc jego imię, gdy jego niewyraźna sylwetka ukazała się Baldrickowi. Początkowo myślał, że to Emily, ona również ukazała mu się kiedyś w bieli, jednak po tym jak wytężył wzrok zdał sobie sprawę, iż był to mężczyzna mniej więcej w jej wieku, był bardzo szczupły i miał zadbane włosy, jednak tym co najbardziej zwracało uwagę był mocny, jasny rozbłysk wokół tego człowieka. Detektyw wpatrywał się w niego z pewną fascynacją, tymczasem Reynard zbliżył się, każdemu jego krokowi towarzyszyły kolejne szepty kultystów. Dopiero teraz Terrence zdał sobie sprawę, iż w jego oczach jest coś dziwnego, wręcz nieludzkiego. Zdawały się być nieruchome, wyprawne z jakichkolwiek zbędnych emocji, nie zdradzały niczego.


Szedł w kierunku martwej dziewczyny, lecz jego spojrzenie utkwiło na detektywie, dopiero po chwili przeniosło się na leżące za Terrencem ciało. Baldrick coś do niego powiedział, Kim jesteś? Kim jesteś? Duchowym przywódcą?, nikt nie zwrócił na słowa uwagi, chyba nawet sam wypowiadający nie do końca je słyszał. Reynard nie odpowiedział, choć detektyw nagle usłyszał w swojej głowie wyraźny głos Patrz. Cofnął się zdezorientowany, wciąż przyglądał się jednak mężczyźnie. Reynard pochylił się nad dziewczyną, przez moment tkwił w tej pozycji, aż wreszcie złapał ją za usta rozdziawiając je, a następnie przyłożył do niej swoje własne, pocałował ją nie zwracając uwagi na krew i kawałki mózgu na jej włosach i twarzy. Tłum ponownie się odezwał, raz po raz kultyści wymawiali jego imię oraz formułę Śmierć jest kłamstwem.

Baldrick wpatrywał się w scenę jak zahipnotyzowany, nie wiedział już sam czy cokolwiek powinien zrobić, czy też pozostać w bezruchu. Nagle Reynard oderwał się od dziewczyny, cofnął się szybką, a martwa zaczęła ostro kaszleć krwią, po czym usiadła i spojrzała na wszystkich szklistym, przerażonym wzrokiem. Przez chwilę dochodziło do niej to co zaszło, aż w końcu rozpłakała się histerycznie, a na jej twarzy rozkwitł uśmiech, wpadła w szeroko otwarte ramiona chłopaka.

- Teraz jesteś jego - powiedział Reynard, ledwie dało się usłyszeć jego słowa, bowiem tłum zaczął szaleńczo pokazywać swoją radość. - Od dzisiaj nazywasz się Julia - oznajmił i odepchnął ją od siebie wpychając ją prosto w ramiona kultystów.

Później wszystko dzieje się już niezwykle szybko, koleżanki i koledzy łapią ją, natychmiast zaczyna się całować z jednym z mężczyzn, zaraz jednak pojawiła się obok niej jakaś dziewczyna, która również liczyła na miłosne igraszki, chwyciła mocno za jej kurtkę i zaczęło ściągać ja z jej ramion. Chwilę później zdarte przez kogoś innego jeansy lądują obok, orgia zaczyna się na dobre, a nikomu zdaje się nie przeszkadzać wciąż krwawiąca rana na jej głowie. W tym czasie Reynard zdołał już odejść i znaleźć się w ciemnym kącie, tam właśnie znajdowało się wysokie krzesło, niby jego tron. Gestem ręką zachęcił detektywa by do niego podszedł.

Baldrick wiedział, iż musi do niego podejść, lecz jego wzrok utkwił na dopiero co odsłoniętych piersiach dziewczyny, znamię de Sade znów pokazało swoją obecność, jego podniecenie rosło z każdą chwilą, ledwie powstrzymywał się przed wspólnym obcowaniem z dziewczyną razem z innymi kultystami. Wyimaginowanymi dłońmi macał jej delikatne ciało, gładził łapczywie brzuch i piersi, walczył o dostęp do innych partii. Odwrócił jednak wzrok, wykorzystał całą swoją siłę i ciężko krocząc stanął przed Reynardem.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 29-04-2011, 23:50   #115
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
On chce cię widzieć TAM!

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=v2H4l9RpkwM[/MEDIA]

Prosty, jasny komunikat. "Tam" oznaczało zaułek w którym wszystko się zaczęło, za klubem Pojutrze, w Mieście które nigdy nie śpi, na granicy Brooklinu i Soho.

Patrick Cohen leżał w brudnej zaspie śniegu i spoglądał w niebo. Na kamiennej twarzy zaczęła się rodzić emocja. Nieruchome od dawna kąciki ust drgnęły. Zastane mięśnie twarzy zaczęły się poruszać.

Na twarzy patologa pojawił się szeroki uśmiech.

- Astaroth! - rzekł wyszczerzony patrząc w szare niebo ogrodzone gzymsami brzydkich ścian zaułka. Miał w dupie czy usłyszy go ktoś przypadkowy. - Skoro mnie widzisz, to zakładam, że również słyszysz. Słuchaj i słuchaj uważnie, bo chcę żebyś rozumiał, co się teraz stanie. Nie dałeś mi ŻADNEGO powodu, żeby interesowało mnie to, czego chcesz. Rozumiesz? Ż-a-d-n-e-g-o. Żadnej wiążącej obietnicy, groźby, umowy. Nic. Jestem zdany na siebie i muszę polegać na swoim instynkcie. A ten podsuwa mi jedno rozwiązanie: twoje mojo zostawiam do odbioru u przemiłej Szczurzycy imieniem Unkath. Myślę że obaj zyskujemy. Odrobina dyplomacji i ją odzyskasz, a ja pozbędę się twojej łapy z dupska. Proste i sprawiedliwe. Jeśli uważasz inaczej - zapraszam, przeszkodź mi i przedstaw kontrpropozycję. Jeśli nie - żegnaj. Bycie twoją pacynką może nie było przyjemnością, ale na pewno rozwijającym doświadczeniem

***

Wybuch jądrowy na razie po prostu przyjął do wiadomości. Zapamiętał i zostawił do przemyślenia na później. Teraz musiał skupić się na tym co było w danej chwili najważniejsze.
Musiał wrócić do Miasta Miast. Teraz. Już. Natychmiast. Po Granda, Kalinsky, by wywiązać się z umowy z Unkath i znaleźć Wieżę.

- Pacjentki zostały wczoraj... przeniesione. - ogłosiła recepcjonistka w szpitalu na Bronksie. Brama do Metropolis została zdemontowana. To coś oznaczało. Coś, czego nie rozumiał, a co chwilowo nie miało znaczenia. Po prostu przeszkoda na drodze.

Stosunkowo prosta do pokonania.

Cohen usiadł w poczekalni i odczekał dziesięć minut. Dokładnie tyle trwało, zanim stanęła przed nim przysłana przez Unkath pielęgniarka.

***

Metro. Potem krótki spacer. Pielęgniarka zaprowadziła Cohena do najnędzniejszej części Queens.

Bezdomni grzejący się przy koksownikach, pijący, śpiący i załatwiający swoje potrzeby w bramach opuszczonych kamienic. Zamurowane okna, kiepskie grafitti, cały kwartał zabudowy sprawiał wrażenie, jakby miał się zaraz rozlecieć i niewiele różnił się od krajobrazu Metropolis.

Namiot do której go przyprowadzono przypominał cygańską jurtę. Cohen podziękował przewodniczce i wszedł do środka.

Półmrok. Graciarnia pełna bezużytecznych szpargałów. Rozpadająca się kanapa, zaśniedziała klatka z monstrualnym, zdechłym gryzoniem, butelki, puszki pełne szpargałów... po namiocie nie dało się poruszać nie patrząc pod nogi. Do tego zapach. Zaduch, smród sierści i odchodów, do złudzenia przypominający zapach w szczurzym leżu po drugiej stronie lustra.

Pośrodku siedziała stara, bezzębna, zasuszona baba. Znajome, przenikliwe oczy staruchy świdrowały nowoprzybyłego, a usta rozciągnęły się w bezzębnym uśmiechu.

- Udało sie wam? - głos Unkath w ludzkiej formie niewiele się różnił od postaci z drugiej stronie lustra.

- Nie. - doparł krótko. - Zaszły pewne... komplikacje.

Streścił wydarzenia poprzedzające wyrzucenie go z Metropolis.

- Więc jesteś mi coś winien - rzekła nie przestając się uśmiechać.

- Oczywiście. Nasza umowa była w tym punkcie jasna. - rzekł siadając naprzeciw niej i odwzajemniając uśmiech. Był o uśmiech człowieka który wie gdzie i dlaczego jest. To co miało się wydarzyć za chwilę rozstrzygnie, czy była to uzasadniona pewność siebie, czy zwykła arogancja.

Bo granica jest kurewsko płynna, wiesz staruszku? Wiem, że wiesz.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 29-04-2011 o 23:57.
Gryf jest offline  
Stary 30-04-2011, 14:11   #116
 
Dominik "DOM" Jarrett's Avatar
 
Reputacja: 1 Dominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znany
.... Upiorny lunapark... szczęk walki który jeszcze dudnił w mojej głowie... zwierzęce instynkty , oddech i serce bijące z prędkością światła... jak wilkołak w trakcie pełni... przyklęknąłem i spojrzałem w powietrze gdzie szybko znikał mi obraz skrzydlatego potwora i .... Cohena.
Musiał sobie jakoś poradzić... nie mogłem zrobić nic więcej.

Obejrzałem się za siebie. W płaszcz wytarłem miecz nim schowałem go do pochwy...



Dziwne uczucie niechybnie związane z tym miejscem spowodowało dreszcz... dreszcz obawy.

Kryjąc się jak bezpański pies który chowa się przed hyclem czym prędzej postanowiłem oddalić się od lunaparku jak najdalej.
Słowa Cohena o lini krwi dudniły w mojej głowie. Postanowiłem przynajmniej spróbować ją odszukać w mieście wielkości przynajmniej Europy.
Szalone?! Być może ale jakie miałem wyjście...?

Wrócić do lunaparku? Wrócić do iluzji i zabijać dla niego dzieci??? Czym bym się wtedy różnił od tych wszystkich których dotychczas ścigałem??? Byłbym nawet gorszy. O nie to nie było wyjście....

Może powinienem wrócić do mojej wieży ?
Zginął bym od razu. Żadne wyjście...

Postanowiłem odszukać wieżę Tarotha. I zawrzeć pakt z nim.
Nie miałem pojęcia jak go odszukać... w końcu wszyscy go szukali i nikt nie potrafił tego dokonać...

Na swojej drodze ucieczki byle dalej od lunaparku spotkałem małe karłowate stworzenie. Śledząc je trafiłem do ich siedliska... było ich więcej. Ujawniłem swoją obecność. Nie chciały ze mną rozmawiać... początkowo.

Gdy odrąbałem mieczem nogi ich przywódcy dowiedziałem się że niedaleko mieszka nijaka Pani Kaszel .... miała wiedzieć dużo i dużo widzieć...

Nie omieszkałem ją odwiedzić...




Mieszkała w dziwnym miejscu z kamienia urządzonym mnóstwem pozytywek i zegarków. Psychodeliczne tykanie i straszne dźwięki mroziły krew w żyłach. Wyglądała jak wdowa ... paliła papierosa za papierosem spluwając co chwilę zieloną flegmę wykaszlaną z płuc... ohyda.

Dużo mi powiedziała o Astarothu, lini krwi i dlaczego jeśli on nie będzie tego chciał to nigdy jej nie zobaczę.


Rozmawiając ze mną ciekła jej ślina z kącika ust kapiąc na stół. Smród który unosił się w powietrzu był nie do opisania. Małe karłowate stworki które mnie tutaj przyprowadziły zaglądały ciekawsko przez drzwi i okna.

W końcu gdy skończyła Pani Kaszel za pomoc i informację zażądała zapłaty... mnie.
Chciała bym ją zerżnął.

Aż podskoczyłem gdy dotarło to do mnie. Jednak stało sie. I nie trwało to krótko bo brak podniecenia w a wręcz obrzydzenie spowodowały że nie mogłem dojść. A Pani Kaszel domagała się spermy!

W końcu udało się a ona pomogła mi jeszcze zadowolona odpalając kolejnego papierosa zwabić i dosiąść nietoperzowatego stworka który wyniósł mnie ponad metropolie. Ostatnią jej radą było bym nie zbliżał się do wierz.




To był przerażający ale imponujący widok.
 
__________________
Who wants to live forever?
Dominik "DOM" Jarrett jest offline  
Stary 30-04-2011, 15:04   #117
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Rafael Jose Alvaro


Blady świt zastał cię pod kamienicą, w której mieszkała Goodman. Wszedłeś na pustą i cichą klatkę schodową i wszedłeś po schodach, z każdym kolejnym krokiem odczuwałeś jednak coraz większy niepokój.

Błoto pośniegowe z twoich butów były jedynym znakiem, że ktoś mieszkał w tym pustym budynku. To i dźwięk telewizora lub radia. Dochodził, jak się przekonałeś, z mieszkania Claire. Podekscytowany głos spikera, w którym rozpoznałeś Leona Charneya, prowadzącego wiadomości stacji WNYE 91.5., informował słuchaczy o działaniach Gwardii Narodowej, oddziałach antyterrorystycznych na terenie Nowego Yorku i zapewniał, że mieszkańcy Wielkiego Jabłka nie mają powodów do obaw. Że incydent w San Francisco był jedynym atakiem planowanym przez Al Kaidę na terenie kraju.

Zapukałeś, nawołując Claire, ale odpowiedział ci jedynie głos Leona Charneya pytającego kolejnego słuchacza, co sądzi na temat paniki, która opanowała nowojorczyków.

Zadziałałeś bez pomyślunku. Impulsywnie i zupełnie niepotrzebnie. Mimo, że instynkt ostrzegał cię, że powinieneś stąd zwiewać. Mogłeś to zrobić i poszukać wsparcia, pomocy o Baldricka lub kogokolwiek. Mogłeś pomyśleć o dywersji – chociażby fałszywym alarmie, który zapewne dałby ci większe pole manewru. Mogłeś w pomyśleć o przeprowadzaniu rozpoznania na przykład z budynku naprzeciwko okien Claire. Mogłeś poświęcić nieco więcej czasu na próbę oceny sytuacji. Mogłeś również poszukać alternatywnej drogi, która dałaby ci przewagę w starciu, które przewidywałeś całym sobą. Byłeś drapieżnikiem, który wyczuwał zagrożenie. Wyczuwał silniejszego drapieżnika. To powinno dać ci do myślenia, że bezpośrednie rozwiązanie może zakończyć się tragicznie. Ty jednak zignorowałeś wszystkie swoje uczucia i zdecydowałeś się wywarzyć drzwi i wtargnąć do środka.

Gdybyś nie był wampirem, pewnie złamałbyś sobie nogę na wzmocnionych sztabą drzwiach. I może wszystko zakończyłoby się inaczej. Jednak w tym przypadku drzwi wypadły z framugi, a ty z okrzykiem: - Policja!!! – wparowałeś do środka z pistoletem w ręce.

Claire siedziała na tapczanie, a twoje wtargnięcie najwyraźniej wyrwało ją z głębokiej, pijackiej drzemki. Wyglądała jak siedem nieszczęść. W samej koszulce i zapaskudzonych spodniach. Odór alkoholu uderzył w twoje nozdrza nie dając złudzeń, co do stanu Goodman. Opuściłeś broń na ten widok mając zamiar doskoczyć do niej, przytulić, pocieszyć.
A wtedy w jej dłoni, jak za sprawą czarów pojawił się pistolet i nim zdążyłeś zareagować, z nadspodziewaną szybkością uniosła broń do góry i wpakowała ci trzy kule prosto w twarz.
Ze śmiertelną precyzją.

Padając na ziemię ujrzałeś prawdę. Przebłysk przez Iluzję. To nie była Claire, jak sądziłeś. Tylko jakaś opasła, potężna istota przypominająca odrobinę grubasa z baru. Stwor udający Claire opuścił broń a ciebie zalała gorąca, lepka czerwień. Taka, w której nawet nieumarły wampir musiał utonąć. I utonął.

Bo nawet wampir nie miał szans w bezpośredniej konfrontacji ze sługą Archontów, strażnikiem więzienia Iluzji. Może, gdyby pomyślał o fortelu, a nie liczył na swoje nieistniejące zdolności przetrwałby dłużej, by wiedzieć, jak zakończy się ta sprawa.
Ale nie pomyślał. A brak rozwagi w wojnie aniołów mógł zakończyć się tylko w jeden sposób.

I tak też się zakończył.


Terrence Baldrick


Teraz już wiedziałeś, jak to jest umrzeć.

Wiedziałeś, jak to jest, gdy kawałek ołowiu dziurawi ci czaszkę.
Reynard nie mylił się. Był ból. I ból był jak najbardziej prawdziwy. Lecz szybko zniknął.

Po drugiej stronie życia, którą zresztą odwiedziłeś nie tak dawno, byłeś sam. Był tam pokój, obskurny i ciemny, pełen pajęczyn poruszanych podmuchami powietrza.

Przez chwilę stałeś w tym pustym pokoju spoglądając bez zrozumienia na otaczające cię ściany. Ich powierzchnia była podrapana. Podszedłeś przyglądając się zadrapaniom. Układały się w różnego rodzaju, raczej nieuprzejme inwektywy. W jakiś sposób znałeś je. Sam wypowiadałeś je dość często w stronę innych ludzi.

Odwróciłeś się, słysząc jakiś dźwięk. Na ścianie, która do tej pory była pusta, ujrzałeś okno. Zaciekawiony podszedłeś do niego i wyjrzałeś na zewnętrz. Nie zobaczyłeś jednak nic, poza ciemnością. Jakby ktoś zamalował szybę czarną farbą. Nim zdążyłeś przyjrzeć się szybie bliżej poczułeś gwałtowne szarpnięcie i wrócił ból.

Pierwsze, co zobaczyłeś to twarz Reynarda, który spoglądał w twoją stronę beznamiętnie. Z jego ust płynęła krew.

- Teraz jesteś jego – zakończył Reynard proces rezurekcji, jak poprzednio przy Juli. – Nazywasz się Adam. Pamiętaj.

A ty poczułeś jakiś nacisk na piersi i czole. Jakby w tych miejscach ktoś do skóry przyłożył ci rozpalone do czerwoności żelazo.

Zachwiałeś się. Twarz Reynarda rozmyła się. I runąłeś w ciemność.


* * *

Obudziły cię jakieś dźwięki. Otworzyłeś oczy, czując jak ten ruch rozpala w twoich oczach ogniska. Usiadłeś z trudem, jak po ostrej imprezie rozglądając się ciekawie wokół siebie.
Brzydka tapeta, przybrudzona jakiś grzybem, zapach wilgoci i pleśni.

Leżałeś na tapczanie, który śmierdział wszystkim, czym tylko mógł śmierdzieć taki mebel. Czułeś wilgoć i grzybnię, czułeś wymiociny, urynę, chyba ślinę i wiele innych substancji organicznych, łącznie z krwią.
Niedaleko ciebie mniejszą potrzebę fizjologiczną do ustawionego w kącie wiadra załatwiała jakaś dziewczyna. Kompletnie bez skrępowania, jakby ciebie z nią tutaj nie było.



Skończyła, nałożyła spodnie i spojrzała na ciebie z westchnieniem. Widziałeś dziurę po kuli z boku jej skroni. Była jedną ze „śmierciowców”. Ale teraz widziałeś coś jeszcze. Znaną ci figurę geometryczną lekko świecącą na jej czole. Znak Astarotha.

- Chcesz się ruchać, dziadku? – zapytała ochryple.

Pokręciłeś przecząco głową. Żadnych zdrożnych myśli. Nic. A więc byłeś wolny od Jadu De Sade. Przynajmniej pod tym względem Reynard się nie pomylił.

Jakbyś ściągnął go myślami chłopak pojawił się w drzwiach. Zerknął na ciebie spokojnym wzrokiem.

- Chodź - powiedział krótko i zniknął za drzwiami.

- Zostań – powiedziała dziewczyna patrząc na ciebie pustym wzrokiem, który jej zdaniem miał być chyba podniecający. – Zostań ze mną.

Kroki Reynarda oddalały się korytarzem.


Claire Goodman


- Obudź się – techniki medytacyjne musiały zadziałać lepiej, niż sądziłaś, bo faktycznie zdołałaś zasnąć.

– Obudź się – powtórzył natarczywy głos.

Długo ignorowałaś ten głos, lecz w końcu, kiedy poczułaś trzaśnięcie w policzek otworzyłaś oczy, czując jak zlepione powieki puszczają z trudem.

Zobaczyłaś jakąś rozmazaną twarz, gdzieś w polu widzenia. Zobaczyłaś .... powiewającą firankę.... Poznałaś motyw. To była firanka z twojej sypialni! Chciałaś usiąść, lecz nie miałaś dość siły.

- Spokojnie, księżniczko – zaśmiał się jakiś głos. – Twoje ciało jest mocno zdewastowane. Umysł pewnie czuje się jeszcze gorzej.

Głos należał do młodej osoby. Do mężczyzny. Kiedy twój wzrok odzyskał ostrość widzenia zobaczyłaś go stojącego przy wywarzonym oknie, przez które do mieszkania wlatywało lodowate, zimowe powietrze i znajomy szum ulicy, przy której mieszkałaś.
Był ubrany w skóry i ciemne jeansy. Długie włosy przyozdabiał fantazyjny kosmyk. Nigdy go nie widziałaś, ale chyba znałaś go z opowieści Alvaro.

- Jacoob – wychrypiałaś.

Twój własny głos brzmiał dla ciebie obco.

- Yep – zgodził się stwórca Alvaro. – Widzę, że robię się popularny wśród policjantów z Wydziału Specjalnego.

- Ale ...

- Pranie mózgu. Próba twojego utrzymania w więzieniu Iluzji. Niepotrzebnie. Rafi rzucił ci się na pomoc. Idiota.

- Co z nim?

- Nie żyje – powiedział pogodnie Jacoob. – Ale wisisz mu swoje życie. To, że dał się rozwalić jak ostatni kretyn śpiesząc ci na pomoc, zaalarmowało mnie. I przepłoszyłem stąd strażnika. Chyba nie spodziewał się, że nieprzebudzona małpka ma wampirzych ochroniarzy.

Jacoob spoważniał. Spojrzał na ciebie ponurym wzrokiem. Pod wpływem jego spojrzenia poczułaś się, jak sarna schwytana w światło reflektorów ciężarówki. Ten, kto ukrywał się pod obliczem wyluzowanego pseudo metala był zupełnie inny, niż Alvaro. Stokroć groźniejszy i pozbawiony ludzkiej aury, którą były policjant roztaczał wokół siebie.

- Ubieraj się – polecił wampir.

Dopiero teraz zobaczyłaś stolik przy łóżku, na nim opróżnione flaszki wódki oraz .... zużytą strzykawkę, łyżeczkę i zapalniczkę. Musiałaś wsiąść crack, ale zupełnie nie pamiętałaś tego faktu.

- Tak – Jacoob złowił twój wzrok. – Właśnie tak to chcieli załatwić. Alkohol, narkotyki i prawdopodobnie skok z okna. Iluzja byłaby bezpieczna. Ubieraj się - powtórzył.

Nie miałaś siły, więc rzucił ci twoją kurtkę.

- Dokąd?

- Spokojnie – uśmiechnął się Jacoob. – Zjemy coś, odpoczniesz, a potem poproszę cię o małą przysługę. W porządku? Zaufasz mi na tyle?

Wyjął papierosa i włożył sobie do ust.

Za oknami słyszałaś echa policyjnych syren. Zbliżały się. Brzmiały zupełnie jak wycia polujących drapieżników.


Clause Grand


Szybowałeś nad bezkresnym, nieskończonym miastem. Szybowałeś nad Metropolis wpatrując się w dół, na labirynty uliczek, na dachy budynków, na kopuły i iglice wież. Nie miałeś pomysłu, co mógłbyś więcej zrobić. Jak jeszcze mógłbyś przysłużyć się sprawie. Cena za przejście do Iluzji była zbyt duża. Nie miałeś pojęcia, jak mógłbyś znaleźć Matronę, zapominając, że to ona mogła odszukać ciebie, gdybyś został w pobliżu miejsca, gdzie skrzydlate stwory zaatakowały ciebie i Cohena. Z tym, że takie czekanie też nie miało sensu.

Cokolwiek byś wybrał, cokolwiek zdecydował, nie było jednej, jasnej i klarownej drogi. To nie była baśń, gdzie bohater walczy w lśniącej zbroi z pięknym mieczem w dłoni. Chociaż były potwory. A ty byłeś jednym z nich.

Unosząc się nad Metropolis pierwszy raz od dłuższego czasu czułeś się wolny. Mimo, że zaczynałeś odczuwać pierwsze symptomy zbliżającego się głodu. Na razie dziwne, duchowe ssanie, gdzieś w okolicach głowy. Łapałeś się na tym, że nawet przytomny dostrzegasz dziwne obrazy.

Raz, daleko na widnokręgu widziałeś łunę na niebie. Innym razem ujrzałeś w dole światła neonów i jadące samochody, ale nim obniżyłeś lot, by przejrzeć się temu niecodziennemu zjawisku, te rozmyło się a ulica Metroplis znów stała się wyludnionym miejscem rodem z koszmarów sennych. Potem usłyszałeś muzykę – dźwięki organów grających ... marsza weselnego. I widziałeś gromadę na pół realnych postaci, które wybiegały z nieistniejącego budynku na ulicę Metropolis. To zjawisko zaniepokoiło cię dużo bardziej, niż wcześniejsze widmo ulicy. Sam nie wiedziałeś czemu.

Poszukiwanie wieży Astarotha było niczym szukanie kombinacji do sejfu w banku szwajcarskim, nie mając pojęcia z ilu składa się ona cyfr. Liczyłeś na szczęście i przychylność losu, ale najwyraźniej ani szczęście, ani przychylność losu nie istniały w tym ponurym miejscu. W miejscu, w którym, jak się nauczyłeś liczyły się: siła, spryt i silna wola. W miejscu, w którym byłeś albo sługą, albo panem. Albo zwierzyną łowną, albo ofiarą. Nie było innej opcji.

Lecą nad miastem poczułeś niespodziewanie dwa silne impulsy dochodzące do ciebie z dwóch różnych stron. Oba bardzo silne. Trudne do zignorowania.

Pierwszy z nich niósł z sobą falę spokoju. Obietnicę ukojenia głodu, jaki odczuwałeś. Wraz z tym zewem czułeś siłę i potęgę, której nie potrafiłbyś się dłużej oprzeć. Czułeś, że wzywający oferuje ci coś, czego nie zaoferowałby ci nikt inny. Czułeś, że oferuje ci wolność i powrót za kraty Iluzji. Że to jest głównym celem, dla którego wzywa cię do siebie.

Drugie wezwanie było nieco słabsze. Mniej natarczywe i byłbyś w stanie opierać mu się nieco dłużej, gdyby taka była twoja wola. Ten, kto cię wzywał, dysponował zdecydowanie mniejszą mocą, niż nadawca pierwszego zewu. Chciał czegoś od ciebie. Jakiegoś układu, paktu, może propozycji. Czułeś, że wezwanie jest niczym sygnał do rozpoczęcia trudnych rozmów, które mogą potoczyć się różnie.

Oba wezwania przyciągały cię niczym magnez opiłki żelaza. Oba kusiły, wabiły, ciągnęły w swoją stronę.

Dosiadając skrzydlatej bestii wiedziałeś, że masz niewiele czasu, by podjąć decyzję. Głód zaczynał wchodzić w kolejną, znaną ci już fazę. Promieniujących kłuć bólu, które w końcu zmienią się w paroksyzm, który zapewne zrzuci cię z grzbietu twojego skrzydlatego wierzchowca.

Pierwszy czy drugi? Wybór mógł być tylko jeden.
Chyba, że zdecydujesz się zignorować oba walczące o ciebie głosy i dalej szukać śladów krwi, o których wspominał Cohen.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 30-04-2011 o 15:19. Powód: literówki i zmniejszenie obrazka
Armiel jest offline  
Stary 30-04-2011, 15:04   #118
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Patrick Cohen


To, że dzieje się coś niedobrego wyczułeś za późno.

Matrona robiła akurat herbatę, którą miałeś wypić. Wydawało ci się, że szczurzyca ma zamiar odzyskać luminę – ten fragment należący do Astarotha – tutaj i teraz. Musiało wydarzyć się coś, co ją mocno niepokoiło. Coś, co zmuszało ją do pośpiechu.

Tu, w Iluzji, Matrona sprawiała niegroźne wrażenie. Jej „garnitur” jak nazywały inkarnacje stwory spoza Iluzji, był niewysoką, chudą Afroamerykanką ubrana i wyglądającą, jak kloszard. Ale zdawałeś sobie sprawę, że to jedynie pozory. Widziałeś siłę drzemiącą w kruchym ciele. Widziałeś, jak ściągała gorący czajnik gołymi rękami z paleniska. Nauczyłeś się juz nie ufać pozorom, a drobne ciało było jedynie mimikrą. Podobnie jak kaszel, plucie krwią do chusteczki i gruźlicze rzężenie dobywające się z płuc murzynki.

Kiedy siedziałeś z obszczerbionym kubkiem Armii Zbawienia w rękach i podejrzliwie przyglądałeś się dymiącemu płynowi o barwie skrzepniętej krwi i konsystencji kisielu wydarzyło się coś, co kompletnie zmieniło twoje plany.

Najpierw był cichy, lecz przenikliwy pisk, który doszedł do twoich uszu zza płóciennych ścian schronienia bezdomnej Matrony. Potem poczułeś falę dziwnej energii. Matka szczurów pisnęła, przez chwilę iluzja wokół niej załamała się i znów widziałeś jej tłustą, masywną sylwetkę. Matrona skoczyła w bok, kryjąc się za ustawionym w kącie namiotu sklepowym manekinem.

Wnętrze schronienia bezdomnej zalała fala światła. Zmiennego, pulsującego, jak stroboskopy na imprezie techno. Potem zgasła, pogrążając wnętrze namiotu w gęstej, wręcz namacalnej ciemności.

Siedziałeś jak sparaliżowany. Nie dlatego że się bałeś, lecz dlatego.... że nie byłeś w stanie wykonać żadnego ruchu.

W ciemnościach coś się poruszyło. Przeszył je dziwny, mlaszczący dźwięk, który przypominał ci odgłos, z jakim ostrze skalpela tnie ciało. Mlaszczący, ciepły, obślizgły dźwięk rozcinanej tkanki miękkiej, połączony z kruchym, charakterystycznym chrzęstem łamanych kości. W twoje nozdrza uderzyła ostra woń krwi, a także fekaliów. Woń towarzysząca gwałtownej śmierci.

Twoja dłoń sama znalazła służbowy pistolet, ale nim zdążyłeś go wydobyć i zrobić sobie krzywdę ciemność znikła równie gwałtownie, jak się pojawiła.

Pierwsze, co zauważyłeś, to potężny rozbryzg krwi na przeciwległej pole namiotu. Zaraz obok leżała Matrona. Ciało, które zajmowała, zostało przecięte na pół. Od krocza, aż po czaszkę. Idealnie symetrycznie, brutalnie i skutecznie. Krew wypływała z trupa szkarłatnym strumieniem, rozdzielała się na drobne potoki i płynęła na różne strony, omijając klamoty zgromadzone w namiocie przez inkarnację Matrony.

Obok ciebie stał mężczyzna, którego twarz znałeś na pamięć. Każdy jej szczegół antropomorficzny. Linię ust, kości czaszki, ustawienie i kształt kości policzkowych no i te spojrzenie, które zawsze kojarzyło ci się z surykatką.

Nash Tharoth patrzył na ciebie z trudnym do odgadnięcia wyrazem twarzy.

- Zaczęła się wojna, doktorze Cohen – powiedział spokojnie ignorując zupełnie rozpołowioną staruszkę za swoimi plecami. – Wojna, jakiej świat jeszcze nie znał.

Położył przed tobą czarny, prosty kartonik wizytowy.

- Nie sprzedawaj czegoś, co do ciebie nie należy, doktorze – powiedział spokojnie Nash Tharoth. – To chyba pewien rodzaj lichwy. Nie w twoim stylu. Bądź tam jutro w południe. Ona też tam będzie. Jeśli więcej nie zmusisz mnie do interwencji.

Wiedziałeś, kogo ma na myśli. Tasha!

- Powiedzmy, że to jest odpowiedź na twoje ostrzeżenie mnie z zaułka. Zacznijmy zatem pakty, jak tego sobie życzyłeś.

Nim zdążyłeś odpowiedzieć, zwyczajnie zniknął. Jakby był duchem.

Pozostał tylko kartonik. Bilet dla zwiedzających Statuę Wolności.


Jessica Kingston


Obudziałaś się zlana mokrym potem, przez chwilę nie bardzo wiedząc, gdzie i kim jesteś.
Oglądałaś szpitalny pokój, małe, okratowane okno, za którym widać było ogołocony z liści park. Śnieg zalęgający parapet i ptaka, który przycupnął przy szybie próbując ukraść, chociaż odrobinę ciepła bijącego ze szpitalnego pokoju. Poza łóżkiem, sprzętem medycznym podtrzymującym funkcje życiowe twojego ciała, jednym krzesłem z plastyku, okienkiem i solidnymi drzwiami z szybą z pancernego szkła, w salce nie było niczego więcej.
Znałaś takie pokoje. Policyjne izolatki szpitalne, w których trzymano albo groźnych przestępców, albo świadków w jakiejś sprawie. Przez chwilę zastanawiałaś się, do której kategorii zostałaś zaszufladkowana.

Był już dzień. Albo wczesne przedpołudnie, albo późniejsze popołudnie. Na dworze niebo było zachmurzone śniegowymi chmurami. Zanosiło się na śnieżycę.

Dźwięk otwieranych drzwi wyrwał cię z zamyślenia.
Weszła ich dwójka. Mia Mayfair – nowa w Wydziale, przeniesiona tutaj z Las Vegas oraz Walter Mac Davell, weteran sprawy „Tarociarza”. Oboje zamyśleni i poważni. Ich miny nie wróżyły niczego dobrego, a wokół głowy Mii widziałaś jakieś dziwne, kotłujące się niczym macki ośmiornicy kształty. Zamknęłaś oczy na krótką chwilę, a kiedy je otworzyłaś, spirale znikły.

- Dobrze się czujesz? – zapytał Walter.

Mija stanęła przy oknie i wyjrzała na zewnątrz. Poły jej ubrania rozeszły się na boki i ujrzałaś kaburę podramienną z pistoletem. Widok broni przykuł twoją uwagę. Kolbę otaczały podobne fluidy, jak wcześniej głowę policjantki.

Nie wiedziałaś, co powiedzieć, więc jedynie poruszyłaś lekko głową.

- Wiesz, czemu tutaj jesteś?

- Nie – odpowiedziałaś zgodnie z prawdą.

- Znaleziono cię na miejscu zbrodni. Razem z dziesięcioma trupami. Całą we krwi ofiar. Czy przypominasz sobie coś z tych wydarzeń? Jesteś prawdopodobnie jedynym świadkiem tej zbrodni. Mamy już podejrzanych, lecz twoje zeznania mogłyby wiele zmienić, Kingston.

Światło rozbłysło ci przed oczami, jakby ktoś skierował w nie wielki, przemysłowy reflektor.

* * *

Sala szpitalna i policjanci zniknęli.

Widziałaś jakieś pomieszczenie. I siebie pośrodku niego. Ubraną w czerwoną, mocno opinającą ciało skórę. Widziałaś dziesięć krzeseł. Dziesięciu siedzących na nich ludzi. Ubranych w szaty, jakie noszą na uroczystych spotkaniach członkowie kadry wyższych uczelni. Każdy z nich trzymał w ręku czerwoną, jak twoje szaty, płonącą świecę.

* * *

Rozbłysk światła.

Widziałaś wnętrze sierocińca, w którym byłaś z Cohenem. I matkę Plum. Stała na tle jakiś drzwi otoczona przez pierścień zakonnic. Drzwi spinał gruby łańcuch i kłódka, a jakaś niewidzialna siła bezskutecznie napierała na nie od drugiej strony. Matka Plum miała w rękach dziwny sztylet. Podobne trzymały również towarzyszące jej siostry zakonne. Każda z nich trzymała jedną z podopiecznych, które wyglądały, jakby były pogrążone we śnie. Dziewczynki były nagie, nieświadome tego, że za chwilę noże poderżną im gardła.

* * *


Kolejny rozbłysk światła.

Widziałaś Miję. Leżała w kałuży krwi z roztrzaskaną głową. Wokół niej szalały płomienie. Budynek, w którym się znajdowała trawił pożar. Ktoś uniósł ją na rękach. Jakiś mężczyzna. Wytaszczył martwe ciało na zewnątrz, a potem pochylił się i zaczął całować.
Widziałaś jego twarz. Zmienioną, nieludzką, pokrzywioną jak oblicza diabłów na kościelnych witrażach.
Całował trupa wtykając dłonie pod pokrwawione ubranie, miętosząc pierś okrwawioną dłonią. Potem zsunął się z ciała Mii Mayfair i wstał. A martwe ciało drgnęło. Dziewczyna zakaszlała, plunęła krwią.

- Od tej pory należysz do niego – szepnął mężczyzna. – Nazywasz się Lidia. Pamiętaj.

Potem mężczyzna zniknął.

* * *

Kolejny rozbłysk światła.

Znów szpitalna sala.

Ale inna. Zupełnie inna. Jak z jakiegoś koszmarnego snu.

Siedzisz na łóżku. Pistolet ciąży ci w dłoni. Pościel jest we krwi. Okienko w szpitalnych drzwiach również ocieka krwią.

Tuż obok twojego łóżka leży Walter Mac Davell. Pół jego twarzy i głowy zmieniła się w krwawą miazgę. Efekt strzału z bliskiej odległości. Zapach krwi miesza się z zapachem prochu.

Mija siedzi po ścianą. Ma przestrzeloną szyję. Na ścianie, za jej plecami, widać smugę krwi. Miejsce, po którym policjantka osuwała się na podłogę. Wokół detektyw Mayfair widać wielką kałużę krwi. Jej oczy ..... spotkały się z twoimi. Widać w nich obcą wolę. Zimną i nienawistną. Znikającą, wraz z życiem Mii.

Twoje serce bije jak szalone. Co się stało? Nie masz pojęcia. Ale masz świadomość, że w jakiś straszny sposób ty jesteś za to odpowiedzialna.


Rafael Jose Alvaro


Cała twarz płonie ci ogniem. Ból wyrywa cię na powierzchnię świadomości. Otwierasz oczy i od razu czujesz, że coś się zmieniło. Że masz zaburzoną głębię obrazu.
Czujesz ciepło. Takie, jakie może dawać ogień. Obracasz głowę i widzisz kominek.
Znajdujesz się w jakimś eleganckim salonie.



Czujesz zawroty głowy i zapach środków medycznych. Twoja twarz i głowa owinięte są opatrunkami.

- Nieźle oberwałeś, chłopcze, więc lepiej się nie ruszaj.

Spojrzałeś w kierunku mówiącego. Był nim starszy mężczyzna, ubrany w długą, luźną, na pewno wygodną, ale i archaiczną tunikę. Jego oczy płonęły wewnętrznym, błękitnym światłem. Schodził w dół salonu po spiralnych schodach.



Chciałeś coś powiedzieć, ale nie mogłeś ruszyć szczęką.

- Przez jakiś czas zapomnij o mówieniu czy jedzeniu. Masz szczękę w drzazgach, kawałek kości policzkowej pozbawił cię oka no i oberwałeś po skroni. Nim twoje ciało poradzi sobie ze zniszczeniami minie troszkę czasu.

Mężczyzna usiadł w fotelu naprzeciwko ciebie. Intensywnie jarzące się oczy zdradzały ci wampira.

- Jestem tym, kogo na mieście nazywają Ormianinem – powiedział nalewając sobie drogiej whiskey ze stojącej na stoliku karafki. – Właśnie byłem z twoim stwórcą, kiedy poczuł twój ból. Twoja brawurowa głupota uratowała dziewczynę, do której szedłeś. Musi ci na niej bardzo zależeć, skoro samotnie chciałeś stawić czoła strażnikowi Iluzji.

Ormianin napił się alkoholu. Spojrzał ci prosto w oczy. Wtedy dopiero poczułeś, jaki jest potężny. Jaką roztacza wokół siebie aurę siły, mocy, przy której nawet Jacoob wydawał się być dzieckiem. Ile przemijających wieków widziały te oczy barwy intensywnego błękitu Ile er przeminęło, podczas gdy ta istota popijająca alkohol kroczyła przez świat. Nie wiedziałeś, ale byłeś pewien, że na pewno wiele.

- Nazywa się Claire Goodman, tak?

Pokiwałeś głową.

- Czy Jacoob wie, że spiskujesz przeciwko niemu?

Zapytał cię tonem uprzejmej pogawędki, ale wiedziałeś, że to było zwyczajne pytanie retoryczne.

- A jak myślisz, co zrobi twojej śmiertelniczce, kiedy się tego dowie? Wchodząc do tej gry i zdradzając się ze swoimi uczuciami i słabościami musisz się liczyć z tym, że ktoś je wykorzysta przeciwko tobie. Tak jak teraz. Ufam, że rozumiesz, co chcę ci przez to powiedzieć?

Spojrzał na ciebie z okrutnym uśmieszkiem przylepionym do warg.

Rozumiałeś. Miałeś grać według ich reguł, albo Claire ... stanie się coś złego. I nie chodziło bynajmniej o zwyczajną śmierć. Wystawiłeś ją im na celownik.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 30-04-2011 o 15:40. Powód: rózne literówki i zmniejszenie grafik
Armiel jest offline  
Stary 03-05-2011, 19:26   #119
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Claire z trudem zwlekła się z kanapy. Huczało jej w głowie, zawracała się przy pierwszych krokach i musiała podtrzymywać mebli. Działka craku nie całkiem wywietrzała. Percepcja wciąż była zaburzona. Twarz Jackooba rozmazała się, rozlała jak odbicie w krzywym zwierciadle by znów powrócić do normalnego stanu. Świat wydawał się zniekształcony, jakiś przerysowany. Choć może to nie przez dragi. Może już na zawsze miał taki pozostać.
Goodman wyciągnęła z szafy świeże ciuchy. Te, które miała na sobie śmierdziały alkoholem, potem i niechcianymi wydarzeniami ostatniego dnia. Wciągnęła na siebie T-shirt, z logo Mettalici, zakrwawionym młotkiem i wdzięcznie brzmiącym hasłem “kill’em all”. Doskonale się nadawał. Odzwierciedlał jej obecny stan ducha.
Ze skrytki w szafie wyciągnęła nierejestrowanego Desert Eagla i dwa magazynki. Klamkę wepchnęła za pasek spodni, do plecaka wcisnęła plik banknotów odłożonych “na czarną godzinę”. Właśnie kurwa nadeszła. Jeszcze jeden komplet ciuchów na zmianę, laptop, co prawda rozpieprzony ale może sie przydać. Komórka, ładowarka i książka z bibliotecznego regału. Zakurzony “Ubik” Philipa K. Dicka. Nie żeby Goodman dotarła kiedyś do połowy. Książka otwarła się na moment tam gdzie tkwiła zakładka. Czek na milion dolców, którego nigdy wcześniej nie ruszała.

Jacoob przyglądał się Claire z rozbawieniem w oczach, ale nie złośliwym lecz raczej pełnym życzliwości. Syreny policyjne oddalały się powoli. Wampir czekał, paląc papierosa. Spojrzenie tylko raz zrobiło się nieco bardziej zaintrygowane, kiedy Claire zmieniała koszulkę. Potem jednak powróciło do wcześniejszego, lekko rozbawionego zaciekawienia.

- Gotowa na mały spacer? Co prawda chciałem cię zabrać do drogiej restauracji, gdzie mogłabyś zjeść coś delikatnego i sycącego. Potrzebujesz tego, zapewne nie mniej niż odpowiedzi. Ale widząc jak się pakujesz, pomyślałem, że chcesz wybrać się gdzieś dalej. Dużo dalej.

Spojrzał z wyczekiwaniem kończąc papierosa i gasząc go w popielniczce obok łóżka. Jeszcze jeden szczegół, którego nie pamiętała.
Teraz zobaczyła wiszące na zawiasach drzwi do swojego mieszkania i coś, co wyglądało jak rozbryzgi krwi na podłodze. O dziwo, nikt na korytarzu nie zaintrygował się tym faktem. Wyglądało, jakby piętro było puste.


- Poczęstuj mnie szlugiem – Claire wpatrywała się w twarz wampira. Jej wzrok był pełen stanowczości i determinacji. - Mamy jakiś transport czy chcesz iść piechotą?

Uśmiechnął się i jego twarz przez chwilę przypominała złapanego na jakimś żarcie sztubaka. Podał jej papierosa a za chwilę szarmancko przypalił zapalniczką.
- Lubię spacery. Ale jeśli chcesz mogę wezwać taksówkę. Zaręczam cię jednak, że szybciej dojdziemy pieszo. Ludzie poświrowali. Korki blokują pół miasta.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=RCa6ArANvqg[/media]
Goodman gapiła się przez chwilę na swoją usyfioną, zawaloną sprzętami kuchnię. Ale burdel... Przytulny, swojski burdel. Dom.




Otworzyła barek, trzeba przyznać niezwykle bogato zaopatrzony. Kilka butelek mocnych trunków z trzaskiem wylądowało na podłodze. Buty zachrzęściły na kawałkach szkła.
- Chodźmy wobec tego. Tutaj już nic mnie nie trzyma - jej głos zabrzmiał jakoś poważnie i szaleńczo zarazem.
Gdy byli już za progiem rzuciła niedopałek wprost w zalany alkoholem dywan. Płomienie w jednej chwili rozlały się po podłodze. Czerwonopomarańczowe języki wystrzeliły żarłocznie ku górze, wdrapywały się na kanapę i lizały wysłużoną złuszczoną tapetę.

Po twarzy Claire nie przepełzła najmniejsza choćby emocja. To miejsce jest spalone. Już nigdy nie dadzą jej spokoju... Zatrzasnęła drzwi i zbiegła schodami w dół.

Jacoob wyprzedził ją na schodach z nieskrywaną łatwością.
- To było niezłe - zaśmiał się, kiedy wyszli na mroźne, zimowe powietrze poranka. - Przez chwilę myślałem że mnie poczęstujesz. A ty to elegancko sfajczyłaś. Ognista z ciebie dziewczyna, Goodman. Wiesz o tym?

- Jeszcze moment i pomyślę, że ty też na mnie lecisz - zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem. - Zupełnie nie wiem dlaczego ale widać wampiry ciągną do mnie jak ćmy do żarówki.

Kontem oka widziała jak języki ognia pełgają po firance i smagają od środka okienną szybę. Przyspieszyła kroku.
Gdy minęli kilka przecznic przystanęła przy budce telefonicznej i po kilku sygnałach wycedziła do aparatu jedno krótki zdanie.
- Macie pożar na rogu Lincoln i Szóstej.
Odwiesiła słuchawkę i ruszyła dalej w tempie maratończyka w chodzie na długi dystans.
- Daleko ta elegancka knajpa dla snobów?

- O szóstej nad ranem niewiele takich miejsc jest czynnych - zaśmiał się Jacoob ignorując uwagę na temat “lecenia”. Jednak po minie było widać, że nadal obserwuje Claire z zainteresowaniem wykraczającym poza zwykły stan. W końcu jednak nie wytrzymał.
- Rozumiem, że Rafi poczuł jak mu diabelski ogonek pod sutanną drgnął na twój widok, hę? To ciekawe. To tłumaczyłoby jego głupotę. No, ale przynajmniej dzięki jego chuciom ty żyjesz. W sumie, to dość fortunna okoliczność. A lokal jest od nas jakieś trzy kilometry, więc oszczędzaj oddech na rozmowę.
- Mówiłeś, że Alvaro nie żyje. Czyli niewiele się zmieniło od tego gdy rozmawiałam z nim ostatni raz. Czy sugerujesz, że tym razem permanentnie pożegnał się z tą częścią lustra?
- Ciężko powiedzieć - odparł Jacoob szczerze. - Mój … przyjaciel … zabrał go stąd. Oberwał trzy kule prosto w twarz. Jest młody. Ledwie dołączył do naszego klubu pijących inaczej. To mogło faktycznie go unicestwić. Ale mój … przyjaciel … wie, jak składać takich jak my do kupy. Jak cerować zniszczone ubranka.

Goodman już się nie odzywała. Szła przed siebie, szybko jakby sam diabeł deptał jej po piętach. Oczy miała rozgorączkowane, rozbiegane. Każdego przechodnia prześwietlała podejrzliwym spojrzeniem niby rentgenem.
Marsz trwał może kwadrans, może dwa. Kiedy mijali standardową żarłodajnię z kawą, jajkami na bekonie w zestawie śniadaniowym i kelnerką w schludnym różowym fartuszku Claire wskazała ją gestem.
- Tutaj też będzie dobrze. Nie widzę powodu żeby iść tam gdzie ty chcesz abym poszła. Wszyscy jesteście po jednych pieniądzach i wymagacie nadzwyczajnych środków ostrożności. Może wyciągnąłeś mnie z jednego bagna żeby w inne wrzucić po uszy.

- Siedzisz w tym bagnie od kiedy wyszłaś z łona swej matki, wiesz. Ale czemu nie. Lubię cholesterol. Tradycje USA trzeba podtrzymywać. Z tym, że taki lokal ma jeden minus. Ludzie. Słuchają. Nie pogadamy sobie o sprawach, o których pewnie chcesz pogadać. Jeszcze dziesięć minut i jesteśmy na miejscu. To jak? Tutaj czy idziemy dalej?

Skinęła głową.
- Niech będzie. Mam wiele pytań więc chyba muszę przystać na twoje warunki.

Po dziewięciu minutach byli na miejscu. Mały lokal na uboczu, w bocznej uliczce. Prawie niewidoczne wejście, które Jacoob otworzył kluczem. Wewnątrz było ciemno i pusto, i na pewno nie była to wykwintna knajpa. Ale miała spory bar, a w powietrzu unosił się zapach jedzenia i zabawy. Przed wejściem wisiał plakat zespołu “FATAL ERROR” w którego składzie bez trudu Claire rozpoznałaś twarz swojego przewodnika. Podłoga była zdrowo utytłana co świadczyło, że nikt nie sprzątał jeszcze po zeszłonocnej imprezce.

- To na co masz ochotę? - zapytał Jacoob przepuszczając przodem Claire i zapalając światło.

- Piwo. Butelkowane. Nie otwarte - siadła przy jednym ze stolików rzucając plecak na pobliskie krzesło i od razu przeszła do sedna. - Kto chciał mnie zabić?

- Co do jedzenia? - zniknął za barem a kiedy powrócił postawił przed Goodman browar. Taki jakie chciała. - Musisz jeść - uciął stanowczo jej niewypowiedziane protesty. - Chciał cię zabić strażnik więzienny. Zauważył twój podkop i próbę wyrwania się poza kraty Iluzji.

- Komu służył ten strażnik? Bo zauważyłam, że każdy pies ma tu swojego pana - chwyciła butelkę między zęby i przekręciła aż kapsel ustąpił w akompaniamencie przyjemnego syku.

- Archontowi. Sam jeden diabeł chyba wie jakiemu. - Jacoob też uraczył się piwem pijąc spieniony trunek łapczywie wprost z butelki. - Nie traktuj tego osobiście. Zrobiliby tak każdemu. Jak myślisz, czemu wasz pierwszy szef palnął sobie w głowę? Prowadził śledztwo obok zespołu tropiącego Tarociarza i zaprowadziło go to za blisko Prawdy.

- Wyrwali chwasta, który wyrósł w ich ślicznym więziennym ogródku - Claire z zaangażowaniem mu przytaknęła. Oczy biegały nerwowo po lokalu. Okna, wyjścia awaryjne, drzwi na zaplecze. Brała pod uwagę wszystkie ewentualności. - A później zastąpili go swoim pionkiem. Skurwiel zajął sobie wygodny stołeczek aby trzymać łapę na wszystkich nietypowych i podejrzanych wydarzeniach w mieście - pociągnęła spory łyk i z trzaskiem odstawiła butelkę.
- Możliwe. A możliwe, że nie. To nieistotne. Bardziej interesujące jest, co ty teraz masz zamiar zrobić. Bo wiesz, że nie uciekniesz im. Że strażnik wróci, by dokończyć tego, w czym mu przeszkodziliśmy. Taką ma pracę.

Dopił piwo i poszedł w stronę kontuaru dając jej tym samym chwile do namysłu. Gdy wrócił postawił przed nią kolejne piwo oraz paczki z chipsami i popcornem. Pozamykane paczki.
 
liliel jest offline  
Stary 03-05-2011, 19:28   #120
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Claire rzuciła się na chipsy jak wygłodzone afrykańskie dziecko. Na sam widok żołądek ścisnął się i burknął a ślina napłynęła do ust.
- A znajdzie mnie? - mówiła z pełnymi ustami wepchnąwszy do ust całą garść śmieciowego żarcia. - Jeśli postaram się nie rzucać w oczy? Wyczuje mnie po zapachu? Wwiercili mi GPS’a do zęba? Astaroth twierdził, że ich widzi. Widzi nie patrząc. Ale ja mam teorię - pochyliła się płasko na stole i puknęła się palcem w skroń. Jej oczy błyszczały jakby miała podwyższoną temperaturę. - Unikać waszych zasranych płynów ustrojowych. Bo każdy usilnie chce je nam wcisnąć. De Sade chciał wpakować mi jęzor do ust przy pierwszym zapoznaniu, ta szczurza dziwka chciała aby poczęstować się jej nowonarodzonym pomiotem. Krew z jej krwi, hę? - zaśmiała się gardłowo i pociągnęła kolejny łyk piwa.

- Wiesz czym jest to, co ludzie nazywają aurą Kirilana? - wszedł jej Jacoob w słowo. - Czym odróżniacie się od nas, tych, którzy nie są i nigdy nie byli ludźmi?
- Mamy duszę?
- Tak. Macie duszę. A ona … świeci. Otacza was aura. To ją smakujemy. To ją potrafimy zwęszyć. Tego nie ukryjesz. Nie zamalujesz. Nie pozbędziesz się, chyba że postąpisz równie nierozważnie jak znany ci hrabia Monte Christo.
- Czyli? Zmierzamy do sedna? Bo miałeś zdaje się prosić mnie o przysługę. Rozumiem, że już rozpocząłeś negocjacje.
- Świetna jesteś - zaśmiał się zadowolony. - Naprawdę świetna. Aż żal że masz uprzedzenia co do tych płynów ustrojowych. - puścił jej oko z urokiem pieprzonego Jamesa Deana. - Tak. Zaczynamy rozmowy. O tej przysłudze. Wiesz, co miał zrobić dla mnie Rafi?
- Szpiegować? Żeby Togarini był na bieżąco co do poczynań Astarotha? - kolejny łyk przeciągnął się aż do samego dna butelki. - Zdaje się, że reszta demonów, a może powinnam powiedzieć - aniołów... mocno się na niego napaliła. Myślisz, że ma duże szansę zastąpić Wszechmogącego? Bo na zwolniony stołek prędzej czy później zawsze ktoś wskakuje.
- Brawo. Dobrze pomyślane. Rafi wiedział co robi ufając ci w tej kwestii. Dobrze znasz zespół, który pracował nad sprawą Tarociarza? Alvaro powiedział ci, czego od nich oczekwiwano?
- Nie przypomionam sobie. Czego więc oczekiwano?
- Wiesz, co mieli w sobie?
- Luminę? Fragmenty Astarotha?
- Jego esencję. Coś, czego .. nie da się podzielić. Przynajmniej większość z panów Metropolis, tych nadętych bufonów, tak sądziła. Wiesz, mam taką teorię. Im masz wieksze skrzydła, tym mniejszego ptaka. A z tego powodu wpadasz w kompleksy. A jak anioł wpada w kompleksy, cierpią inni. Na przykład wy. Ponoć Astraroth ma wielkie skrzydła - zachichotał.
- Skoro się tak dzielimy teoriami... - Claire odkorkowała drugie piwo. - Wiesz co o tym sądzę? Gówniany ludzki szaraczek też może mieć swoje zdanie. Myślę, że Astaroth zrobił coś więcej niż tylko podzielił swoją esencję. On nią obdarzył inne istoty co upodobniło go do Boga. Tak jak tamten stworzył kiedyś ludzki gatunek i tchnął w nas swojego ducha. Teraz kiedy panuje bezkrólewie i ludzie zostali pozbawieni swojego stwórcy i opiekuna inni doszli do głosu. Czystka się już zaczęła. San Francisko to początek. Bo aby zacząć od nowa najpierw trzeba zrównać z ziemią porzucony eksperyment poprzednika. Astaroth chce wypalić mrowisko jakim jest nasza zasrana populacja i zacząć od nowa dzieło stworzenia. Co gorsza - zaśmiała się i pociągnęła piwo - może mu się to udać. I dlatego połowa jego braci sra po nogach i chce mu przeszkodzić a druga połowa chce mu wleźć do dupy bez wazeliny.

Jacoob spojrzał na Goodman z nowym zainteresowaniem. Błazenada, maska którą do tej pory nosił, przez chwilę ustąpiła miejsca czemuś … innemu. Czemuś... co wzbudzało niepokój. Było mroczne, mądre i zupełnie nieludzkie. Szybko jednak iskierki rozbawienia powróciły do tych intensywnie wpatrzonych w kobietę oczu.

- Świetnie pomyślane - wzniósł piwo w geście salutu. - Zaczęła się wojna, Claire Goodman. To fakt. Wybuchła pierwsza z bomb. Niektórzy uważają, że odpowiada za to mój stwórca. Ja jeden uważam, że zrobił to ktoś inny. Miasto zatrzęsie się w posadach. De Sade planuje przyjęcie. Zaprosił sporo Upadłych do swojej willi. Ogromna konwergencja demonów, razydów i diabeł wie czego jeszcze. Chce tego, co my wszyscy. Wiesz czego żałuję, Goodman? Najbardziej?
- Że cię nie zaprosił? - uśmiechnęła się krzywo jedną połową ust.
- Nie. Że poznałem nie ciebie, lecz Rafiego. On okazał się być …. strasznie niewdzięczny. I niezbyt bystry, jak się okazało.
- Alvaro to dobry człowiek - wysunięty przed siebie palec wyglądał żałośnie i nawet zabawnie. Poczuła się jak mała dziewczynka, która upomina wściekłego psa żeby nie toczył przy niej piany z pyska. - Nie mów o nim źle w moim towarzystwie. Zawdzięczam mu życie. Nawet jeśli on chciałby ode mnie czegoś czego nie mogę mu dać - zacisnęła mocniej usta i opróżniła do dna drugą butelkę. Zaczynało przyjemnie szumieć w uszach choć może to nie było dobre posunięcie w jej położeniu. Uśpiła czujność ale gówno ją w tej chwili ten fakt interesował. - Przejdziesz wreszcie do tej propozycji nie do odrzucenia czy chcesz mi jeszcze poprawić parę komplementów?
- Dla kobiety komplementy są jak słońce dla kwiatów. Rozkwita przy nich. A propozycja? Już mówię. Zrobisz to, co miał zrobić Rafi. A my załatwimy sprawę twoich prześladowców.
- Jest jeden szkopuł. Ja nie mam dojścia do Astarotha. Nie mam w sobie jego esencji. Nie interesuję go dlaczego więc miałby pozwolić mi się do siebie zbliżyć?
- Zespół ma. Nadal. Znasz Matronę?
- Znam to nieco na wyrost powiedziane. Ale owszem, miałam przyjemność stanąć z nią oko w oko.
- Została zabita. Jej inkarnacja tutaj w Nowym Yorku. Przez Astarotha, jak sądzimy. Wyszedł ze swojej nory.
- Czego dokładnie po mnie oczekujesz? Zakładając, że będę w pobliżu i dowiem się o jego zamiarach. Co dalej?
- Przekażesz mi wszystko. Gdzie, kiedy, kto. Może w ten sposób go namierzymy. Tym razem bez żadnej fuszerki. Nie jesteś mi nic winna. Nic. By była jasność. Uratowałem cię przez przypadek. I nawet sprawia mi to dziwną przyjemność. Podobasz mi się. Masz temperament, jesteś ładna i inteligentna. Poznałaś fragment prawdy i nie oszalałaś, a to czyni cie wyjątkową. Dlatego też nie będę wpływał na twoją decyzję. Chcę, byś podjęła ją sama. Bez nacisków. Sama zdecyduj, co jest lepsze dla świata. Dla ludzi i dla twoich przyjaciół. Jasne?

- Jak najbardziej – trochę ją zaskoczyła ta przemowa. I pozory dobrych intencji. - Jednak jeszcze jeden z moich problemów zostaje nierozwiązany. Mówiłeś, że możesz mi pomóc ukryć się przed strażnikiem. Najpewniej nie odpuści i będzie dalej za mną węszył a mnie pracowałoby się bardziej komfortowo gdybym wiedziała, że jakiś piekielny skurwysyn nie czyha za rogiem żeby wypruć mi flaki.
- Powtarzam. Załatwimy twoich prześladowców
- A jeśli po tamtym przyjdą kolejni? Nie ma jakiegoś uniwersalnego sposobu aby się przed nimi ukryć? Czy to się rzuca w oczy? Że byłam w Mieście Miast i uszczknęłam prawdy?
- Tak. Rzuca się jak pedofil na samotną sześciolatkę w parku - powiedział ponuro.
- Czyli jednak jestem w dupie - Claire przegryzła ostatniego chipsa i pomacała czy pistolet tkwi na miejscu. - Da się ich zabić? Ołowiem?
- Zabić. Tak. Ale nie zniszczyć. Nie tutaj. Podrzesz garnitur, trzeba będzie wywalić go na śmietnik. I znaleźć nowy.
Przez chwilę przypomniała jej się kolekcja zdjęć, które układaliście wspólnie z Alvarro. Kolekcja “garniturów” samego Jacooba.
- A ty? - zapytała, choć może nie powinna była ruszać tego tematu. - Nigdy nie miałeś wyrzutów? Kiedy zmieniałeś własne?

Pochylił się w jej kierunku i błysk w jego oku nie wyglądał już szarmancko ale drapieżnie.
- A ty zastanawiałaś się kiedyś, co dzieje się z krową, której mięso serwują ci w steku? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Raz – wzruszyła ramionami w geście „tu mnie masz”. - Byłam na wsi u dziadków i zaprzyjaźniłam się z małą puszystą kaczuszką. Nazywała się Harold. Kładłam ją do snu w moim kapeluszu i ubierałam w sukienki dla lalek. Rok później Harold wylądował na półmisku podczas uroczystej kolacji dla snobów. Ryczałam jak bóbr.
Claire wymuskała z kieszeni pięć dolców i rzuciła na stół.
- To za piwo. Daj mi namiar na ciebie. Wizytówkę albo chociaż numer na …...
Nim zdążyła dokończyć dopadł ją. Jednym gwałtownym, niezwuażalnym ruchem. Rozmytym. Poczuła ugryzienie w szyję i chyba na chwilę odpłynęła ….. Ale za sekundę znów siedziała przy stoliku. z drżącymi udami, rozpalona z podniecenia. A Jaccob siedział po drugiej stronie stolika i wyciągał z kieszeni kartkę i długopis. Nie wiedziała, czy to był sen, czy też zdarzyło się naprawdę. Ale czuła, że ma ochotę wyskoczyć z majtek i oddać temu chłopaczkowi z pewnym siebie, szelmowskim uśmiechem. Najlepiej tu i teraz, na tym stole.
- Proszę - dłoń Jacooba zapiała rząd cyferek. - Dzwoń, jak będziesz potrzebowała pomocy. I uważaj na siebie, skoro już musisz iść.

Claire wstała gwałtownie i złapała się za szyję?
- Co zrobiłeś? - ton zabrzmiał po części oskarżycielksko po części głos jej drżał z podniecenia. Czuła narastający szum w głowie i gorąc w ustach.
- Jaaaa - filuterny uśmiech na twarzy palił i wzbudzał dziwne myśli. - Nic. Może powinnaś odpocząć. Owszem pomyślałem, by cię uszczknąć, ale nie zrobiłem tego. Bardzo możliwe, że widzisz więcej. Że przekroczenie Iluzji wpłynęło na twoje postrzeganie rzeczywistości. Prawda i Iluzja będą się na siebie nakładać. Uważaj na to.
- Będę - kiwnęła głową. - Swoją drogą ciekawe co cię tak podkręciło, że teraz chciałeś mnie - wolno cedziła sylaby powtarzając jego sformułowanie - “uszczknąć”. Opowieść o Haroldzie? Ja nie jestem małą puszystą bezbronną kaczuszką Jakoobie. A ty dziesięcioletnią samotną dziewczynką - zaśmiała się choć ten śmiech wydał się wymuszony.
- Nie chciałem cię uszczknąć lecz przelecieć - powiedział spokojnie. - A w jakiś sposób faktycznie ty jesteś małą, chociaż nie puszystą - proporcje masz w porządku, kaczuszką. Równie bezbronną. A ja bywam samotny, chociaż nie mam dziesięciu lat, lecz jakieś pięćdziesiąt kilka razy więcej no i nie jestem dziewczynką. Chyba.

Co prawda zbierała się już do wyjścia ale nasunęły się kolejne pytania wobec czego nie podnosiła się z krzesła.
- Kim jesteś dla Togariniego? Kolejnym służącym czy kimś wyżej w hierarchii?
- A bo .ja wiem... - pociągnął łyk piwa. - Wyżej pewnego poziomu będąc tym czym jesteś nie podskoczysz. To jak Meksykańce tutaj. Mogą co najwyżej marzyć o karierze na zmywaku czy budowie i tyle. Ja przynajmniej mam funkcję brygadzisty.
- A De Sade to kolejna figurka czy jakiś as w rękawie?
- Karierowicz, który sądzi że przy całej wojnie i zamieszaniu uda mu się wspiąć wyżej. Kto wie. Może nawet mu się powiedzie. Wiesz. Rafi trochę zjebał sprawę. I pewnie przez jego niechęć do współpracy ze mną jesteśmy ostro w tyle w tym wyścigu. Niestety. Podjął błędną decyzję. Nie wiem czemu. Nie ufał mi. Też nie wiem czemu. Miał kolaborować wasze śledztwo, dawać mi wszelkie informacje, a nie zrobił tego. Przez to Astaroth uciukał Matronę. Przez to De Sade jest o kilkaset metrów przed nami. Dobrze, ze zginął. Znaczy Rafi. Bo nie wiem co bym mu zrobił, gdybyśmy stanęli teraz przed sobą. Ehhh. No nic. - dopił piwo.

- To ty i De Sade staliście za kolejną falą morderstw po Red Hook. Togarini chciał iść w ślady Astarotha, prawda? Rozgryźć jego tajemnicę. Skoro nadal szukacie Astarotha mniemam że się wam nie powiodło. A konferencja u De Sada? Zaprasza całą bandę przyjemniaczków ponieważ chcecie sprzymierzyć się przeciw Astarothowi? Jeśli wam go wystawię to czy mam pewność, że w ogóle dacie sobie radę. Sam mówiłeś, że Matronę załatwił z taką łatwością. Nie żebym po dziwce miała żałobę przywdziać...

- Tak. Staliśmy w pewien sposób za tymi morderstwami. Ale nie po to by poznać sekret lecz by wywabić Astarotha z kryjówki. I napuścić wasz Wydział na niego. Udało się. A co do De Sade. Co chce zrobić wie tylko on sam. Ale znając jego ciągoty i ciągoty jego pana, to pewnie zrobi niezły burdel. Dosłownie.
- A komu służy De Sade?
- Pewnie myśli że sobie. Ale moim zdaniem takie kreatury jak on, służą tylko Gamalielowi.
- O tym jeszcze nie słyszałam... - Goodman uznała, że rozmowa jest dość owocna i nawet interesująca ale nie można jej ciągnąć w nieskończoność. Poza tym jeśli zostanie tu jeszcze chwilę jej upór stopnieje i istotnie da mu się przelecieć. Nadal czuła wibrujące pod skórą podniecenie, ciało – niewzruszone na jej własne protesty – paliło pod zbyt grubą warstwą ubrań. Podniosła się z miejsca i zarzuciła plecak na ramiona. - Do widzenia Jakoobie.
- O wielu jeszcze nie słyszałaś. I niech lepiej tak pozostanie. Polubiłem cię. Szczerze. Miło się mi z tobą gawędzi. Miło na ciebie patrzy, mimo że zdecydowanie potrzebujesz prysznica. Szkoda by było zrobić ci krzywdę, mały puszysty Haroldzie – obdarzył ją ciepłym przyjemnym uśmiechem. - Do widzenia Claire. I naprawdę uważaj na siebie. Trzymaj się dużych skupisk ludzi.
 
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:09.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172