Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-04-2011, 15:04   #117
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Rafael Jose Alvaro


Blady świt zastał cię pod kamienicą, w której mieszkała Goodman. Wszedłeś na pustą i cichą klatkę schodową i wszedłeś po schodach, z każdym kolejnym krokiem odczuwałeś jednak coraz większy niepokój.

Błoto pośniegowe z twoich butów były jedynym znakiem, że ktoś mieszkał w tym pustym budynku. To i dźwięk telewizora lub radia. Dochodził, jak się przekonałeś, z mieszkania Claire. Podekscytowany głos spikera, w którym rozpoznałeś Leona Charneya, prowadzącego wiadomości stacji WNYE 91.5., informował słuchaczy o działaniach Gwardii Narodowej, oddziałach antyterrorystycznych na terenie Nowego Yorku i zapewniał, że mieszkańcy Wielkiego Jabłka nie mają powodów do obaw. Że incydent w San Francisco był jedynym atakiem planowanym przez Al Kaidę na terenie kraju.

Zapukałeś, nawołując Claire, ale odpowiedział ci jedynie głos Leona Charneya pytającego kolejnego słuchacza, co sądzi na temat paniki, która opanowała nowojorczyków.

Zadziałałeś bez pomyślunku. Impulsywnie i zupełnie niepotrzebnie. Mimo, że instynkt ostrzegał cię, że powinieneś stąd zwiewać. Mogłeś to zrobić i poszukać wsparcia, pomocy o Baldricka lub kogokolwiek. Mogłeś pomyśleć o dywersji – chociażby fałszywym alarmie, który zapewne dałby ci większe pole manewru. Mogłeś w pomyśleć o przeprowadzaniu rozpoznania na przykład z budynku naprzeciwko okien Claire. Mogłeś poświęcić nieco więcej czasu na próbę oceny sytuacji. Mogłeś również poszukać alternatywnej drogi, która dałaby ci przewagę w starciu, które przewidywałeś całym sobą. Byłeś drapieżnikiem, który wyczuwał zagrożenie. Wyczuwał silniejszego drapieżnika. To powinno dać ci do myślenia, że bezpośrednie rozwiązanie może zakończyć się tragicznie. Ty jednak zignorowałeś wszystkie swoje uczucia i zdecydowałeś się wywarzyć drzwi i wtargnąć do środka.

Gdybyś nie był wampirem, pewnie złamałbyś sobie nogę na wzmocnionych sztabą drzwiach. I może wszystko zakończyłoby się inaczej. Jednak w tym przypadku drzwi wypadły z framugi, a ty z okrzykiem: - Policja!!! – wparowałeś do środka z pistoletem w ręce.

Claire siedziała na tapczanie, a twoje wtargnięcie najwyraźniej wyrwało ją z głębokiej, pijackiej drzemki. Wyglądała jak siedem nieszczęść. W samej koszulce i zapaskudzonych spodniach. Odór alkoholu uderzył w twoje nozdrza nie dając złudzeń, co do stanu Goodman. Opuściłeś broń na ten widok mając zamiar doskoczyć do niej, przytulić, pocieszyć.
A wtedy w jej dłoni, jak za sprawą czarów pojawił się pistolet i nim zdążyłeś zareagować, z nadspodziewaną szybkością uniosła broń do góry i wpakowała ci trzy kule prosto w twarz.
Ze śmiertelną precyzją.

Padając na ziemię ujrzałeś prawdę. Przebłysk przez Iluzję. To nie była Claire, jak sądziłeś. Tylko jakaś opasła, potężna istota przypominająca odrobinę grubasa z baru. Stwor udający Claire opuścił broń a ciebie zalała gorąca, lepka czerwień. Taka, w której nawet nieumarły wampir musiał utonąć. I utonął.

Bo nawet wampir nie miał szans w bezpośredniej konfrontacji ze sługą Archontów, strażnikiem więzienia Iluzji. Może, gdyby pomyślał o fortelu, a nie liczył na swoje nieistniejące zdolności przetrwałby dłużej, by wiedzieć, jak zakończy się ta sprawa.
Ale nie pomyślał. A brak rozwagi w wojnie aniołów mógł zakończyć się tylko w jeden sposób.

I tak też się zakończył.


Terrence Baldrick


Teraz już wiedziałeś, jak to jest umrzeć.

Wiedziałeś, jak to jest, gdy kawałek ołowiu dziurawi ci czaszkę.
Reynard nie mylił się. Był ból. I ból był jak najbardziej prawdziwy. Lecz szybko zniknął.

Po drugiej stronie życia, którą zresztą odwiedziłeś nie tak dawno, byłeś sam. Był tam pokój, obskurny i ciemny, pełen pajęczyn poruszanych podmuchami powietrza.

Przez chwilę stałeś w tym pustym pokoju spoglądając bez zrozumienia na otaczające cię ściany. Ich powierzchnia była podrapana. Podszedłeś przyglądając się zadrapaniom. Układały się w różnego rodzaju, raczej nieuprzejme inwektywy. W jakiś sposób znałeś je. Sam wypowiadałeś je dość często w stronę innych ludzi.

Odwróciłeś się, słysząc jakiś dźwięk. Na ścianie, która do tej pory była pusta, ujrzałeś okno. Zaciekawiony podszedłeś do niego i wyjrzałeś na zewnętrz. Nie zobaczyłeś jednak nic, poza ciemnością. Jakby ktoś zamalował szybę czarną farbą. Nim zdążyłeś przyjrzeć się szybie bliżej poczułeś gwałtowne szarpnięcie i wrócił ból.

Pierwsze, co zobaczyłeś to twarz Reynarda, który spoglądał w twoją stronę beznamiętnie. Z jego ust płynęła krew.

- Teraz jesteś jego – zakończył Reynard proces rezurekcji, jak poprzednio przy Juli. – Nazywasz się Adam. Pamiętaj.

A ty poczułeś jakiś nacisk na piersi i czole. Jakby w tych miejscach ktoś do skóry przyłożył ci rozpalone do czerwoności żelazo.

Zachwiałeś się. Twarz Reynarda rozmyła się. I runąłeś w ciemność.


* * *

Obudziły cię jakieś dźwięki. Otworzyłeś oczy, czując jak ten ruch rozpala w twoich oczach ogniska. Usiadłeś z trudem, jak po ostrej imprezie rozglądając się ciekawie wokół siebie.
Brzydka tapeta, przybrudzona jakiś grzybem, zapach wilgoci i pleśni.

Leżałeś na tapczanie, który śmierdział wszystkim, czym tylko mógł śmierdzieć taki mebel. Czułeś wilgoć i grzybnię, czułeś wymiociny, urynę, chyba ślinę i wiele innych substancji organicznych, łącznie z krwią.
Niedaleko ciebie mniejszą potrzebę fizjologiczną do ustawionego w kącie wiadra załatwiała jakaś dziewczyna. Kompletnie bez skrępowania, jakby ciebie z nią tutaj nie było.



Skończyła, nałożyła spodnie i spojrzała na ciebie z westchnieniem. Widziałeś dziurę po kuli z boku jej skroni. Była jedną ze „śmierciowców”. Ale teraz widziałeś coś jeszcze. Znaną ci figurę geometryczną lekko świecącą na jej czole. Znak Astarotha.

- Chcesz się ruchać, dziadku? – zapytała ochryple.

Pokręciłeś przecząco głową. Żadnych zdrożnych myśli. Nic. A więc byłeś wolny od Jadu De Sade. Przynajmniej pod tym względem Reynard się nie pomylił.

Jakbyś ściągnął go myślami chłopak pojawił się w drzwiach. Zerknął na ciebie spokojnym wzrokiem.

- Chodź - powiedział krótko i zniknął za drzwiami.

- Zostań – powiedziała dziewczyna patrząc na ciebie pustym wzrokiem, który jej zdaniem miał być chyba podniecający. – Zostań ze mną.

Kroki Reynarda oddalały się korytarzem.


Claire Goodman


- Obudź się – techniki medytacyjne musiały zadziałać lepiej, niż sądziłaś, bo faktycznie zdołałaś zasnąć.

– Obudź się – powtórzył natarczywy głos.

Długo ignorowałaś ten głos, lecz w końcu, kiedy poczułaś trzaśnięcie w policzek otworzyłaś oczy, czując jak zlepione powieki puszczają z trudem.

Zobaczyłaś jakąś rozmazaną twarz, gdzieś w polu widzenia. Zobaczyłaś .... powiewającą firankę.... Poznałaś motyw. To była firanka z twojej sypialni! Chciałaś usiąść, lecz nie miałaś dość siły.

- Spokojnie, księżniczko – zaśmiał się jakiś głos. – Twoje ciało jest mocno zdewastowane. Umysł pewnie czuje się jeszcze gorzej.

Głos należał do młodej osoby. Do mężczyzny. Kiedy twój wzrok odzyskał ostrość widzenia zobaczyłaś go stojącego przy wywarzonym oknie, przez które do mieszkania wlatywało lodowate, zimowe powietrze i znajomy szum ulicy, przy której mieszkałaś.
Był ubrany w skóry i ciemne jeansy. Długie włosy przyozdabiał fantazyjny kosmyk. Nigdy go nie widziałaś, ale chyba znałaś go z opowieści Alvaro.

- Jacoob – wychrypiałaś.

Twój własny głos brzmiał dla ciebie obco.

- Yep – zgodził się stwórca Alvaro. – Widzę, że robię się popularny wśród policjantów z Wydziału Specjalnego.

- Ale ...

- Pranie mózgu. Próba twojego utrzymania w więzieniu Iluzji. Niepotrzebnie. Rafi rzucił ci się na pomoc. Idiota.

- Co z nim?

- Nie żyje – powiedział pogodnie Jacoob. – Ale wisisz mu swoje życie. To, że dał się rozwalić jak ostatni kretyn śpiesząc ci na pomoc, zaalarmowało mnie. I przepłoszyłem stąd strażnika. Chyba nie spodziewał się, że nieprzebudzona małpka ma wampirzych ochroniarzy.

Jacoob spoważniał. Spojrzał na ciebie ponurym wzrokiem. Pod wpływem jego spojrzenia poczułaś się, jak sarna schwytana w światło reflektorów ciężarówki. Ten, kto ukrywał się pod obliczem wyluzowanego pseudo metala był zupełnie inny, niż Alvaro. Stokroć groźniejszy i pozbawiony ludzkiej aury, którą były policjant roztaczał wokół siebie.

- Ubieraj się – polecił wampir.

Dopiero teraz zobaczyłaś stolik przy łóżku, na nim opróżnione flaszki wódki oraz .... zużytą strzykawkę, łyżeczkę i zapalniczkę. Musiałaś wsiąść crack, ale zupełnie nie pamiętałaś tego faktu.

- Tak – Jacoob złowił twój wzrok. – Właśnie tak to chcieli załatwić. Alkohol, narkotyki i prawdopodobnie skok z okna. Iluzja byłaby bezpieczna. Ubieraj się - powtórzył.

Nie miałaś siły, więc rzucił ci twoją kurtkę.

- Dokąd?

- Spokojnie – uśmiechnął się Jacoob. – Zjemy coś, odpoczniesz, a potem poproszę cię o małą przysługę. W porządku? Zaufasz mi na tyle?

Wyjął papierosa i włożył sobie do ust.

Za oknami słyszałaś echa policyjnych syren. Zbliżały się. Brzmiały zupełnie jak wycia polujących drapieżników.


Clause Grand


Szybowałeś nad bezkresnym, nieskończonym miastem. Szybowałeś nad Metropolis wpatrując się w dół, na labirynty uliczek, na dachy budynków, na kopuły i iglice wież. Nie miałeś pomysłu, co mógłbyś więcej zrobić. Jak jeszcze mógłbyś przysłużyć się sprawie. Cena za przejście do Iluzji była zbyt duża. Nie miałeś pojęcia, jak mógłbyś znaleźć Matronę, zapominając, że to ona mogła odszukać ciebie, gdybyś został w pobliżu miejsca, gdzie skrzydlate stwory zaatakowały ciebie i Cohena. Z tym, że takie czekanie też nie miało sensu.

Cokolwiek byś wybrał, cokolwiek zdecydował, nie było jednej, jasnej i klarownej drogi. To nie była baśń, gdzie bohater walczy w lśniącej zbroi z pięknym mieczem w dłoni. Chociaż były potwory. A ty byłeś jednym z nich.

Unosząc się nad Metropolis pierwszy raz od dłuższego czasu czułeś się wolny. Mimo, że zaczynałeś odczuwać pierwsze symptomy zbliżającego się głodu. Na razie dziwne, duchowe ssanie, gdzieś w okolicach głowy. Łapałeś się na tym, że nawet przytomny dostrzegasz dziwne obrazy.

Raz, daleko na widnokręgu widziałeś łunę na niebie. Innym razem ujrzałeś w dole światła neonów i jadące samochody, ale nim obniżyłeś lot, by przejrzeć się temu niecodziennemu zjawisku, te rozmyło się a ulica Metroplis znów stała się wyludnionym miejscem rodem z koszmarów sennych. Potem usłyszałeś muzykę – dźwięki organów grających ... marsza weselnego. I widziałeś gromadę na pół realnych postaci, które wybiegały z nieistniejącego budynku na ulicę Metropolis. To zjawisko zaniepokoiło cię dużo bardziej, niż wcześniejsze widmo ulicy. Sam nie wiedziałeś czemu.

Poszukiwanie wieży Astarotha było niczym szukanie kombinacji do sejfu w banku szwajcarskim, nie mając pojęcia z ilu składa się ona cyfr. Liczyłeś na szczęście i przychylność losu, ale najwyraźniej ani szczęście, ani przychylność losu nie istniały w tym ponurym miejscu. W miejscu, w którym, jak się nauczyłeś liczyły się: siła, spryt i silna wola. W miejscu, w którym byłeś albo sługą, albo panem. Albo zwierzyną łowną, albo ofiarą. Nie było innej opcji.

Lecą nad miastem poczułeś niespodziewanie dwa silne impulsy dochodzące do ciebie z dwóch różnych stron. Oba bardzo silne. Trudne do zignorowania.

Pierwszy z nich niósł z sobą falę spokoju. Obietnicę ukojenia głodu, jaki odczuwałeś. Wraz z tym zewem czułeś siłę i potęgę, której nie potrafiłbyś się dłużej oprzeć. Czułeś, że wzywający oferuje ci coś, czego nie zaoferowałby ci nikt inny. Czułeś, że oferuje ci wolność i powrót za kraty Iluzji. Że to jest głównym celem, dla którego wzywa cię do siebie.

Drugie wezwanie było nieco słabsze. Mniej natarczywe i byłbyś w stanie opierać mu się nieco dłużej, gdyby taka była twoja wola. Ten, kto cię wzywał, dysponował zdecydowanie mniejszą mocą, niż nadawca pierwszego zewu. Chciał czegoś od ciebie. Jakiegoś układu, paktu, może propozycji. Czułeś, że wezwanie jest niczym sygnał do rozpoczęcia trudnych rozmów, które mogą potoczyć się różnie.

Oba wezwania przyciągały cię niczym magnez opiłki żelaza. Oba kusiły, wabiły, ciągnęły w swoją stronę.

Dosiadając skrzydlatej bestii wiedziałeś, że masz niewiele czasu, by podjąć decyzję. Głód zaczynał wchodzić w kolejną, znaną ci już fazę. Promieniujących kłuć bólu, które w końcu zmienią się w paroksyzm, który zapewne zrzuci cię z grzbietu twojego skrzydlatego wierzchowca.

Pierwszy czy drugi? Wybór mógł być tylko jeden.
Chyba, że zdecydujesz się zignorować oba walczące o ciebie głosy i dalej szukać śladów krwi, o których wspominał Cohen.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 30-04-2011 o 15:19. Powód: literówki i zmniejszenie obrazka
Armiel jest offline