Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-04-2011, 15:04   #118
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Patrick Cohen


To, że dzieje się coś niedobrego wyczułeś za późno.

Matrona robiła akurat herbatę, którą miałeś wypić. Wydawało ci się, że szczurzyca ma zamiar odzyskać luminę – ten fragment należący do Astarotha – tutaj i teraz. Musiało wydarzyć się coś, co ją mocno niepokoiło. Coś, co zmuszało ją do pośpiechu.

Tu, w Iluzji, Matrona sprawiała niegroźne wrażenie. Jej „garnitur” jak nazywały inkarnacje stwory spoza Iluzji, był niewysoką, chudą Afroamerykanką ubrana i wyglądającą, jak kloszard. Ale zdawałeś sobie sprawę, że to jedynie pozory. Widziałeś siłę drzemiącą w kruchym ciele. Widziałeś, jak ściągała gorący czajnik gołymi rękami z paleniska. Nauczyłeś się juz nie ufać pozorom, a drobne ciało było jedynie mimikrą. Podobnie jak kaszel, plucie krwią do chusteczki i gruźlicze rzężenie dobywające się z płuc murzynki.

Kiedy siedziałeś z obszczerbionym kubkiem Armii Zbawienia w rękach i podejrzliwie przyglądałeś się dymiącemu płynowi o barwie skrzepniętej krwi i konsystencji kisielu wydarzyło się coś, co kompletnie zmieniło twoje plany.

Najpierw był cichy, lecz przenikliwy pisk, który doszedł do twoich uszu zza płóciennych ścian schronienia bezdomnej Matrony. Potem poczułeś falę dziwnej energii. Matka szczurów pisnęła, przez chwilę iluzja wokół niej załamała się i znów widziałeś jej tłustą, masywną sylwetkę. Matrona skoczyła w bok, kryjąc się za ustawionym w kącie namiotu sklepowym manekinem.

Wnętrze schronienia bezdomnej zalała fala światła. Zmiennego, pulsującego, jak stroboskopy na imprezie techno. Potem zgasła, pogrążając wnętrze namiotu w gęstej, wręcz namacalnej ciemności.

Siedziałeś jak sparaliżowany. Nie dlatego że się bałeś, lecz dlatego.... że nie byłeś w stanie wykonać żadnego ruchu.

W ciemnościach coś się poruszyło. Przeszył je dziwny, mlaszczący dźwięk, który przypominał ci odgłos, z jakim ostrze skalpela tnie ciało. Mlaszczący, ciepły, obślizgły dźwięk rozcinanej tkanki miękkiej, połączony z kruchym, charakterystycznym chrzęstem łamanych kości. W twoje nozdrza uderzyła ostra woń krwi, a także fekaliów. Woń towarzysząca gwałtownej śmierci.

Twoja dłoń sama znalazła służbowy pistolet, ale nim zdążyłeś go wydobyć i zrobić sobie krzywdę ciemność znikła równie gwałtownie, jak się pojawiła.

Pierwsze, co zauważyłeś, to potężny rozbryzg krwi na przeciwległej pole namiotu. Zaraz obok leżała Matrona. Ciało, które zajmowała, zostało przecięte na pół. Od krocza, aż po czaszkę. Idealnie symetrycznie, brutalnie i skutecznie. Krew wypływała z trupa szkarłatnym strumieniem, rozdzielała się na drobne potoki i płynęła na różne strony, omijając klamoty zgromadzone w namiocie przez inkarnację Matrony.

Obok ciebie stał mężczyzna, którego twarz znałeś na pamięć. Każdy jej szczegół antropomorficzny. Linię ust, kości czaszki, ustawienie i kształt kości policzkowych no i te spojrzenie, które zawsze kojarzyło ci się z surykatką.

Nash Tharoth patrzył na ciebie z trudnym do odgadnięcia wyrazem twarzy.

- Zaczęła się wojna, doktorze Cohen – powiedział spokojnie ignorując zupełnie rozpołowioną staruszkę za swoimi plecami. – Wojna, jakiej świat jeszcze nie znał.

Położył przed tobą czarny, prosty kartonik wizytowy.

- Nie sprzedawaj czegoś, co do ciebie nie należy, doktorze – powiedział spokojnie Nash Tharoth. – To chyba pewien rodzaj lichwy. Nie w twoim stylu. Bądź tam jutro w południe. Ona też tam będzie. Jeśli więcej nie zmusisz mnie do interwencji.

Wiedziałeś, kogo ma na myśli. Tasha!

- Powiedzmy, że to jest odpowiedź na twoje ostrzeżenie mnie z zaułka. Zacznijmy zatem pakty, jak tego sobie życzyłeś.

Nim zdążyłeś odpowiedzieć, zwyczajnie zniknął. Jakby był duchem.

Pozostał tylko kartonik. Bilet dla zwiedzających Statuę Wolności.


Jessica Kingston


Obudziałaś się zlana mokrym potem, przez chwilę nie bardzo wiedząc, gdzie i kim jesteś.
Oglądałaś szpitalny pokój, małe, okratowane okno, za którym widać było ogołocony z liści park. Śnieg zalęgający parapet i ptaka, który przycupnął przy szybie próbując ukraść, chociaż odrobinę ciepła bijącego ze szpitalnego pokoju. Poza łóżkiem, sprzętem medycznym podtrzymującym funkcje życiowe twojego ciała, jednym krzesłem z plastyku, okienkiem i solidnymi drzwiami z szybą z pancernego szkła, w salce nie było niczego więcej.
Znałaś takie pokoje. Policyjne izolatki szpitalne, w których trzymano albo groźnych przestępców, albo świadków w jakiejś sprawie. Przez chwilę zastanawiałaś się, do której kategorii zostałaś zaszufladkowana.

Był już dzień. Albo wczesne przedpołudnie, albo późniejsze popołudnie. Na dworze niebo było zachmurzone śniegowymi chmurami. Zanosiło się na śnieżycę.

Dźwięk otwieranych drzwi wyrwał cię z zamyślenia.
Weszła ich dwójka. Mia Mayfair – nowa w Wydziale, przeniesiona tutaj z Las Vegas oraz Walter Mac Davell, weteran sprawy „Tarociarza”. Oboje zamyśleni i poważni. Ich miny nie wróżyły niczego dobrego, a wokół głowy Mii widziałaś jakieś dziwne, kotłujące się niczym macki ośmiornicy kształty. Zamknęłaś oczy na krótką chwilę, a kiedy je otworzyłaś, spirale znikły.

- Dobrze się czujesz? – zapytał Walter.

Mija stanęła przy oknie i wyjrzała na zewnątrz. Poły jej ubrania rozeszły się na boki i ujrzałaś kaburę podramienną z pistoletem. Widok broni przykuł twoją uwagę. Kolbę otaczały podobne fluidy, jak wcześniej głowę policjantki.

Nie wiedziałaś, co powiedzieć, więc jedynie poruszyłaś lekko głową.

- Wiesz, czemu tutaj jesteś?

- Nie – odpowiedziałaś zgodnie z prawdą.

- Znaleziono cię na miejscu zbrodni. Razem z dziesięcioma trupami. Całą we krwi ofiar. Czy przypominasz sobie coś z tych wydarzeń? Jesteś prawdopodobnie jedynym świadkiem tej zbrodni. Mamy już podejrzanych, lecz twoje zeznania mogłyby wiele zmienić, Kingston.

Światło rozbłysło ci przed oczami, jakby ktoś skierował w nie wielki, przemysłowy reflektor.

* * *

Sala szpitalna i policjanci zniknęli.

Widziałaś jakieś pomieszczenie. I siebie pośrodku niego. Ubraną w czerwoną, mocno opinającą ciało skórę. Widziałaś dziesięć krzeseł. Dziesięciu siedzących na nich ludzi. Ubranych w szaty, jakie noszą na uroczystych spotkaniach członkowie kadry wyższych uczelni. Każdy z nich trzymał w ręku czerwoną, jak twoje szaty, płonącą świecę.

* * *

Rozbłysk światła.

Widziałaś wnętrze sierocińca, w którym byłaś z Cohenem. I matkę Plum. Stała na tle jakiś drzwi otoczona przez pierścień zakonnic. Drzwi spinał gruby łańcuch i kłódka, a jakaś niewidzialna siła bezskutecznie napierała na nie od drugiej strony. Matka Plum miała w rękach dziwny sztylet. Podobne trzymały również towarzyszące jej siostry zakonne. Każda z nich trzymała jedną z podopiecznych, które wyglądały, jakby były pogrążone we śnie. Dziewczynki były nagie, nieświadome tego, że za chwilę noże poderżną im gardła.

* * *


Kolejny rozbłysk światła.

Widziałaś Miję. Leżała w kałuży krwi z roztrzaskaną głową. Wokół niej szalały płomienie. Budynek, w którym się znajdowała trawił pożar. Ktoś uniósł ją na rękach. Jakiś mężczyzna. Wytaszczył martwe ciało na zewnątrz, a potem pochylił się i zaczął całować.
Widziałaś jego twarz. Zmienioną, nieludzką, pokrzywioną jak oblicza diabłów na kościelnych witrażach.
Całował trupa wtykając dłonie pod pokrwawione ubranie, miętosząc pierś okrwawioną dłonią. Potem zsunął się z ciała Mii Mayfair i wstał. A martwe ciało drgnęło. Dziewczyna zakaszlała, plunęła krwią.

- Od tej pory należysz do niego – szepnął mężczyzna. – Nazywasz się Lidia. Pamiętaj.

Potem mężczyzna zniknął.

* * *

Kolejny rozbłysk światła.

Znów szpitalna sala.

Ale inna. Zupełnie inna. Jak z jakiegoś koszmarnego snu.

Siedzisz na łóżku. Pistolet ciąży ci w dłoni. Pościel jest we krwi. Okienko w szpitalnych drzwiach również ocieka krwią.

Tuż obok twojego łóżka leży Walter Mac Davell. Pół jego twarzy i głowy zmieniła się w krwawą miazgę. Efekt strzału z bliskiej odległości. Zapach krwi miesza się z zapachem prochu.

Mija siedzi po ścianą. Ma przestrzeloną szyję. Na ścianie, za jej plecami, widać smugę krwi. Miejsce, po którym policjantka osuwała się na podłogę. Wokół detektyw Mayfair widać wielką kałużę krwi. Jej oczy ..... spotkały się z twoimi. Widać w nich obcą wolę. Zimną i nienawistną. Znikającą, wraz z życiem Mii.

Twoje serce bije jak szalone. Co się stało? Nie masz pojęcia. Ale masz świadomość, że w jakiś straszny sposób ty jesteś za to odpowiedzialna.


Rafael Jose Alvaro


Cała twarz płonie ci ogniem. Ból wyrywa cię na powierzchnię świadomości. Otwierasz oczy i od razu czujesz, że coś się zmieniło. Że masz zaburzoną głębię obrazu.
Czujesz ciepło. Takie, jakie może dawać ogień. Obracasz głowę i widzisz kominek.
Znajdujesz się w jakimś eleganckim salonie.



Czujesz zawroty głowy i zapach środków medycznych. Twoja twarz i głowa owinięte są opatrunkami.

- Nieźle oberwałeś, chłopcze, więc lepiej się nie ruszaj.

Spojrzałeś w kierunku mówiącego. Był nim starszy mężczyzna, ubrany w długą, luźną, na pewno wygodną, ale i archaiczną tunikę. Jego oczy płonęły wewnętrznym, błękitnym światłem. Schodził w dół salonu po spiralnych schodach.



Chciałeś coś powiedzieć, ale nie mogłeś ruszyć szczęką.

- Przez jakiś czas zapomnij o mówieniu czy jedzeniu. Masz szczękę w drzazgach, kawałek kości policzkowej pozbawił cię oka no i oberwałeś po skroni. Nim twoje ciało poradzi sobie ze zniszczeniami minie troszkę czasu.

Mężczyzna usiadł w fotelu naprzeciwko ciebie. Intensywnie jarzące się oczy zdradzały ci wampira.

- Jestem tym, kogo na mieście nazywają Ormianinem – powiedział nalewając sobie drogiej whiskey ze stojącej na stoliku karafki. – Właśnie byłem z twoim stwórcą, kiedy poczuł twój ból. Twoja brawurowa głupota uratowała dziewczynę, do której szedłeś. Musi ci na niej bardzo zależeć, skoro samotnie chciałeś stawić czoła strażnikowi Iluzji.

Ormianin napił się alkoholu. Spojrzał ci prosto w oczy. Wtedy dopiero poczułeś, jaki jest potężny. Jaką roztacza wokół siebie aurę siły, mocy, przy której nawet Jacoob wydawał się być dzieckiem. Ile przemijających wieków widziały te oczy barwy intensywnego błękitu Ile er przeminęło, podczas gdy ta istota popijająca alkohol kroczyła przez świat. Nie wiedziałeś, ale byłeś pewien, że na pewno wiele.

- Nazywa się Claire Goodman, tak?

Pokiwałeś głową.

- Czy Jacoob wie, że spiskujesz przeciwko niemu?

Zapytał cię tonem uprzejmej pogawędki, ale wiedziałeś, że to było zwyczajne pytanie retoryczne.

- A jak myślisz, co zrobi twojej śmiertelniczce, kiedy się tego dowie? Wchodząc do tej gry i zdradzając się ze swoimi uczuciami i słabościami musisz się liczyć z tym, że ktoś je wykorzysta przeciwko tobie. Tak jak teraz. Ufam, że rozumiesz, co chcę ci przez to powiedzieć?

Spojrzał na ciebie z okrutnym uśmieszkiem przylepionym do warg.

Rozumiałeś. Miałeś grać według ich reguł, albo Claire ... stanie się coś złego. I nie chodziło bynajmniej o zwyczajną śmierć. Wystawiłeś ją im na celownik.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 30-04-2011 o 15:40. Powód: rózne literówki i zmniejszenie grafik
Armiel jest offline