Twierdza Kreda
Dziedziniec, wczesny wieczór Althea zwana „Cierniem” i Albrecht zwany Nawróconym
Tak. Ten pogrzeb Kreda, ba cała prowincja, na pewno zapamięta na długo. Takich uroczystości zaślubin z Marają nie miał chyba na świecie nikt. Kto wie, może kiedyś, na zgliszcza zburzonej Kredy będą przybywać pątnicy modląc się do Pani Śmierci o wstawiennictwo dla tych, których Skaza unicestwiła? Kto wie, może kiedyś, ci sami pątnicy będą spieprzali w popłochu przed zachodem słońca byle dalej od ruin? Kto wie.
Tymczasem jednak historia Kredy zapisywała się krwią, strachem i bólem.
Zapisywała się aktami tchórzostwa i aktami odwagi.
Czy jednak pozostanie ktoś, kto będzie w stanie zaświadczyć o tym, kto okazał się być tchórzem, a kto bohaterem?
Nic nie było pewne.
Opowieść zapisywała się właśnie pośród krzyków, czarów, mieczy, sztyletów i desperackich wyczynów, które od głupoty dzielił jedynie krok. I to krok stawiany przez kilkuletniego dzieciaka.
* * *
Po tym, jak martwa dziedziczka wstała i zaczęła swoją szaloną rzeź, nikt już nie panował nad tym, co działo się na dziedzińcu. Ożywieniec czynił wokół siebie spustoszenie. Smugi entropicznej energii śmigały na boki, trafiając kolejnych żałobników. Uciekający z dziedzińca w panice ludzie wpadali na siebie, popychali, wywracali i deptali. Pękały miażdżone palce. Swąd palonego mięsa mieszał się z charakterystyczną wonią krwi.
Tylko nieliczni podjęli walkę z okropieństwem.
Między innymi grupa kapłanek Lyrii, która głośną modlitwą wzywała wsparcie swego Aspektu. Między innymi obaj szlachetnie urodzeni - thar i jego brat. Z boku, prosto w czaszkę stwora, wbiła się strzała. Gdyby ktoś popatrzył w stronę, z której nadleciała ujrzałby mieszańca o imieniu Kot szyjącego z dachu w stronę potwora. Pozostawało pytanie, cóż elf robił na dachu?
Dwa sztylety poszybowały przez ogarnięty paniką tłum na dziedzińcu. Jeden ciśnięty ręką Nawróconego, chyba prowadzony przez któryś z Aspektów, jakimś cudem minął biegających w popłochu ludzi i mimo naprawdę kiepskiego oświetlenia i zamieszania trafił tam, gdzie chciał jego właściciel. W dłoń marajisty. Który upuścił kulisty przedmiot pod nogi jakiegoś człowieka.
Drugi – ciśnięty ręką Kary i nasycony mocą modlitwy – wbił się w skroń ożywieńca lewitującego nad dziedzińcem. Pękła z trzaskiem kość, a ostrze zagłębiło się, aż po nasadę.
W tym momencie w demoniczne szkaradzieństwo uderzyły dwie kolejne modlitwy. Pierwsza – wywołana mocą lyrianistek, druga – błaganiem Cierń.
W środku kreatury zapłonęło jaskrawe, srebrzyste światło. Smugi blasku wystrzeliły przez oczodoły i usta potwora, przecinając mrok niczym latarnie sztormowe na klifach. Srebrny blask Lyrii walczył z aurą światła, która już otaczała monstrum. I wtedy wokół potworności, wprost z ubitego klepiska, wystrzeliły łańcuchy. Moc Varunatha objawiła się przywołana gniewem jego kapłanki.
Każdy z łańcuchów zakończony był ostrymi jak diabli haczykami, które teraz wpiły się w skórę demona. Przez chwilę wydawało się, że nie zdołają się przedrzeć przez aurę, która chroniła ciało Skazy, lecz jednak dały radę!
Haki przebiły martwe ciało, mięśnie, zaczepiły o kości. A potem zaczęły się zwijać z powrotem tam, skąd pojawiły się na świecie – w ciemne czeluście na dziedzińcu.
Najprawdopodobniej połączenie modlitwy kapłanek Lyrii i Varunatha było doskonałym pomysłem.
W jednej upiornej chwili ciało Nathanelli zostało rozdarte na strzępy. Kończyny, kawałki skóry, martwa zakrzepła dawno temu krew, trudne do rozpoznania nawet dla Albrechta szczątki, poszybowały dookoła zasypując sobą dziedziniec w promieniu kilku kroków.
Ale to nie był koniec.
Z ciała rozszarpanej dziedziczki wyłonił się cień. Pokręcony, nieco podobny do człowieka o wydłużonym cielsku i wyraźnie zaznaczonym, podłużnym łbem, który zdawał się przypominać ... szczurzą głowę.
Cień zawirował, zamigotał i ..... pomknął gdzieś przez dziedziniec. Na jego drodze znalazła się dwójka ludzi – jeden zbrojny w barwach Kredy i jakiś drobny szlachcic. Cień przeszedł przez nich, niczym dym, a obaj mężczyźni padli na ziemię w agonalnych konwulsjach.
Tuż obok trasy, którą przemknął cień, był też Nawrócony. Zaledwie dwa kroki oddzielały alchemika od czarnego dymu, jednak jego przelot spowodował, że Albrechtowi pociemniało w oczach i zachwiał się padając na ziemię na pół przytomny. Alchemik miał trudności z oddychaniem, czuł że jego ciało na przemian robi się gorące i zimne, ale szybko odzyskał swoją sprawność.
W tym samym czasie demoniczny cień uderzył w coś na ziemi i zniknął, jakby zapadł się pod ziemię.
- To nie była Skaza – poprawiła swój błąd kapłanka Lyrii. – To był opętaniec. Ale martwy.
Mało kto jednak słyszał jej słowa w ogólnej panice. Ludzie nadal pędzili w stronę zamkowej bramy. Część próbowała podnosić swoich bliskich, którzy ucierpieli na skutek zetknięcia z magią.
Cierń chyba zobaczyła to pierwsza.
Na dziedzińcu siedział Ushmajel D’Naghar. Z ust thara płynęła krew, a z jego piersi sterczała brzechwa strzały.
Miasto Kreda
Gospoda „Kielnia”, wczesny wieczór
Anah zwana Dzierzbą
Są chwile, kiedy jedno zdanie wypowiedziane w nieodpowiednim momencie zmienia czyjeś życie, zmienia czyjąś historię. Mądrzy ludzie powiadają, że słowo jest srebrem, a milczenie złotem. Ale w sumie Dzierzba rzadko widziała ten drugi kruszec, zadowalając się bardziej dostępnym o równie ślicznej barwie.
Może, gdyby okazała więcej cierpliwości, wypadki potoczyłyby się inaczej, lecz przecież Dzierzba do cierpliwych nie należała.
I tak się to zaczęło. Wtedy. W brudnej pijalni tanich gardłołyków. W „Kielni”.
* * *
Twoje wtargnięcie w pół rozmowy pomiędzy Cichacza, a jego klienta, wywołało nerwową reakcję zarówno Kołtuna, jak i samego „Cykora”, jak w myślach nazwałaś interesanta.
Kołtun zareagował tak, jak się tego po nim spodziewałaś. Poderwał się z miejsca, chcąc chwycić cię za włosy i pewnie walnąć twoją twarzą o deski stołu.
Ale ty przejrzałaś go. I byłaś dużo szybsza. Uniknęłaś jego leniwego zamachu, kierowana budzącym się ogniem, chwyciłaś ją w locie i dźwignią sprowadziłaś Kołtuna w dół, aż brodą walnął w kant stołu. Mocno. Masą swojego ciała. Może nawet zbyt mocno, bo z ust ochroniarza poleciały zęby i krew.
„Cykor” krzyknął, jak dziewczyna. Cichacz, zwinnie jak łasica, rzucił się w tył poza zasięg twoich ramion. Ty nie chciałaś tego, by walka toczyła się dalej, więc znów pokazałaś puste ręce.
Uratowałaś w ten sposób życie dwóch łazęgów, którzy czaili się na „Cykora”. Ryś był dobry. Naprawdę dobry. Wart swojej ceny. I zdradził się innym, dla kogo pracuje.
Mimo, że wiedziałaś, że jest za tobą, nie zorientowałaś się, że już jest tuż, tuż. Dopiero fachowo założony chwyt i ostrze na gardle przystopowało nieco twoje zapędy.
- Puść ją – polecił Cichacz Rysiowi.
Ostrze znikło. Ryś chyba też.
- A ty spierdalaj – Cichacz najwyraźniej nie zamierzał ubijać z tobą żadnych interesów. Żyłka na jego skroni pulsowała niebezpiecznie. Wredne, szare oczy, wpatrywały się w ciebie z wyrazem bezgranicznej niechęci.
Dopiero zorientowałaś się, że w „kielni” zrobiło się cicho. Oczy wszystkich klientów zwrócone były na was. I wtedy, w tej ciszy, usłyszałaś wyraźnie wrzaski przerażenia niosące się echem od strony twierdzy. Inni też to usłyszeli, bo przenieśli spojrzenie z waszej grupki na zamek, gdzie nad murami widać było dziwaczną luminescencję. Rozbłyski świateł w różnych barwach.
- Co tam, kurwa, się wyczynia? – jakiś opasły murarz wypowiedział głośno myśli większości z klientów.
Tylko Cichacz i jego rozdygotany klient, oraz podnoszący się zza ławy Kołtun nie patrzyli w stronę murów. Pierwszy, patrzył wkurwiony na ciebie, drugi, nie patrzył na nikogo, a trzeci dopiero odzyskiwał ostrość wzroku.