Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-05-2011, 00:54   #116
Alaron Elessedil
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Redania, wieś "???":

Galen:


Eliksirów nigdy za wiele. Szczególnie tych, wspomagających regenerację tkanek, zaś na uzupełnienie "apteczki wiedźmińskiej" była tylko jedna rada. Stworzyć nowe mikstury z powszechnie dostępnych roślin oraz ziół.

Tych wokół było pełno, jak to na wsi.
W jednym z ogródków rosły tulipany, barwą hołdujące jasnej kuli świecącej na niebie, w innym rosło kilka róż zachwycających karminowymi płatkami.
Zielona trawa żółciła się mnogością mleczy, zaś pod murami małe wzgórki oblane były krwistymi makami.
Na zewnątrz falowało na wietrze morze złotych kłosów.

Ingrediencje były na wyciągnięcie ręki. Aż prosiły się o zebranie i wykorzystanie, lecz fachowe oko łowcy potworów dostrzegało jeden podstawowy problem.
Większość mikstur z listy niezbędnych do uwarzenia, wymagało jednego, podstawowego składnika.
Rebisu.
Tego, jako jedynego, nie było w pobliżu.

Złośliwość rzeczy martwych. Niby większość, jednakże nie wystarczająca. Z recepturą się nie dyskutuje, dlatego też należało szybko znaleźć źródło ów składnika.
Niektóre sole mineralne potrafią dostarczać niezbędnej ilości brakującej substancji. Trudno było jednak „urodzić” rozwiązanie. Szczególnie mężczyźnie. Bezpłodnemu.

Wokół jedynie ziemia i zwykłe kamyki, którymi można było jedynie popuszczać kaczki na jeziorze. Gdyby było.
Choć w sumie większość z malutkich skałek i do tego by się nie nadawało. Można je było tylko gdzieś wyrzucić.

Gorzej jeśli tym „gdzieś” było zamknięte, jak do tej pory, okno bądź twarz jednego z siedzącego przy kuflach piwa, stada rębajłów.

Jakby jednak nie było, pobliskie „minerały” nie zawierały nawet grama rebisu czy innej części przepisu.
Rośliny też nie były w stanie pomóc w tymże zakresie.

Galen zirytowany brakiem jednego z podstawowych składników postanowił poszukać go w ciele jakiegoś potwora.
Tylko co jest w stanie chodzić o tej porze... - pomyślał.
-Południca tak!
- I ma Pył śmierci z upragnionym rebisem.
Wiedźmin rozejrzał się w okolicy w poszukiwaniu wieśniaka który mógłby pracować na roli. Długo nie czekał. Podbiegł do pierwszego napotkanego i zapytał.

- Nie macie może problemów z potworami na polu?

-A zależy kiedy tyż. Bo i spokojne chwile jakie są, a i takie, że ino kunia chycić i we chałupie zatrzasnąć drzwi-rzekł mężczyzna kosą ścinający trawę.
Gdy tylko przeszkodzono mu w pracy, postawił koniec z ostrzem na ziemi, opierając się dłońmi na drugim.
-Ale ja się na tym nie znam. Babę moją zapytać trzeba. Za chatą, w chruśniaku siedzi-wskazał kciukiem za siebie, w stronę chałupki, ponownie chwytając kosę za rączkę.

-Dzięki, bywaj - odpowiedział Galen po czym skierował się we wskazane miejsce.
-A niech was jogowie jacy prowadzo-rzekł za odchodzącym przybyszem, zaś wiedźmin okrążył budowlę.

Zadziwiające, jak taki wieśniak, mający najmniej pół wieku na karku, mógł mieć taką żonę.
Nie wspinała się na szczyty piękności, lecz z niej taka paskudna starucha jak z karalucha czopek.
Ani paskudna, ani stara.
Więcej niż trzy i pół dekady mieć nie mogła, jak ocenił wiedźmin, oczami wyobraźni usuwając brud ziemi z twarzy i rąk.
-Nie zawsze. Unikamy wyłażenia w środku dnia i w nocy, bo wtedy najwięcej paskudztw wyleźć może-wstała z klęczek, ocierając czoło wierzchem dłoni, przez co tuż pod linią włosów zagościł długi, czarny mazak.

-A Południce są może?- zapytał wiedźmin z nadzieją w głosie.
Zgodnie z bestiariuszem wpojonym do głowy na szkoleniu po mutacjach, nadzieje te nie były całkiem bezpodstawne.
Południce bardzo lubiły otwarte, obficie nasłonecznione przestrzenie nieopodal osiedli ludzkich. Charakterystykę ową miały głównie złocące się zbożem, pola ze względu na szczególnie intensywne działanie słońca nie ograniczanego cieniem.
Istnienie takich połaci niechybnie wiązało się z sąsiedztwem ludzkim, sprawującym pieczę nad własnymi terenami .

Poniekąd innym, doskonałym miejscem, mogłyby być stoki górskie niemalże pochylające się pod ciężarem winogron, również implikujących niedaleką odległość od osady.
Odpowiednia temperatura również była zapewniona, ponieważ, do odpowiedniej uprawy owoców na wino, czynnikiem niezbędnym była odpowiednia temperatura wiążąca się z bogatym nasłonecznieniem odpowiedniego stoku.
Niby warunki były wprost wyśmienite, lecz Południce nawet nie starały się zawitać w tamte tereny.
Wiązało się to z pozornym idealnym środowiskiem.
Intensywne nasłonecznienie występowało znacznie krócej z uwagi na sąsiedztwo gór.

Dlatego też ciężko było spotkać Południce poza miejscami złocącymi się od pszenicy, żyta czy jęczmieniu.
Tymczasem na południe rozciągały się ogromne hektary uprawne, przez co istniało duże prawdopodobieństwo na występowanie pożądanych stworów w otoczeniu wioski, co gwarantowałoby rozwiązanie problemów z brakującą częścią składową przyszłego eliksiru.

-A ja wiem? Wiły są na pewno. I Nocule też. Jakby się zastanowić, to pewnie i insze by się znalazły-odparła, najwyraźniej nie znając właściwych nazw potworów.

-I Żytnią raz widziałam, ale zdążyłam umknąć, bo daleko byłam-dodała z powagą, potwierdzając obawy.

Problem polegał na braku zrozumienia w obie strony. Wieśniaczka nie znała właściwych nazw, zaś wiedźminowi całkowicie obce były ludowe.
Jednakże, jak powiadał pewien redański, błękitno krwisty hulaka: „Nie ma takiej wódki, której byśmy wspólnymi siłami, obalić nie zdołali.”
Postępując w myśl, jakże głębokiego, aforyzmu, i z tego problemu można było wyjść.

-Hmmm... Nocul? A jak wygląda ten potwór? - zapytał zdezorientowany wiedźmin, a wieśniaczka otrzepała dłonie z ziemi.

-Pókiś za dnia poza wioską jest, żaden Nocul nie jest straszny. Jedynie nocą się pojawia. Stara to baba jest i ohydna, a jej cycki tak obwisłe, że się może, jak szmatami na zimę wokoło szyi obwinąć-opisała tak dokładnie, jak tylko mogła.
Najwyraźniej było to zbyt mało, jak dla łowcy potworów.

-Rozumiem-odpowiedział Galen mając już pewne wyobrażenie tego co to jest Nocul, jednakże były to jedynie przypuszczenia. Równie dobrze mogła to być Zjadarka, jak i Pólnocnica.
Do opisu pierwszej pasował fragment o biuście, natomiast druga, odnosząca się do wyglądu staruchy bardziej pasowała do Północnicy.

- A jak wygląda Żytnia?-kontynuował niezrażony.

-Nocula krewniaczka. Stara jak i obleśna jak sam Nocul i koło południa się pojawiają.
Dlatego myśmy schodzimy w południe, ale gorsze są. Dzieci porywają, drzemkę ucinających sobie w południe zarzynają jak prosiaki i lubują się tańcować z innymi Żytnimi.
Podobnież zagadki dają ofiarom i jeśli odgadnąć nie zdołają, przy życiu nijak nie są litościwe zostawić.

O ile pierwszy ze stworów mógł budzić wątpliwości, o tyle w drugim nie powinno ich być w ogóle. Wygląd pasował tylko do jednej – tak bardzo pożądanej Południcy.

-No i czym są Wiły ?

-A wiły? Przy rzekach dziwki fruwają. Ladacznice tańcujące w puszczalskich szmatach.
Złośliwe jak sto piorunów. Chłopa omamić potrafią i zatańcować na śmierć lub zmysły pomieszać, jeśli zły dzień mają.
Ale pomóc też potrafią, jeśli dobry dzień dla nich wstał. Podobnież. Mnie chłopa do pomieszania doprowadziły i ślepotę sprowadziły.

Z jej słów można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Przykładowo, czym są Wiły, ale również to, iż już kiedyś miała męża.
Ciekawe so się z nim stało. Bądź nimi, jeśli miał więcej niż jednego partnera, ale w tej chwili nie było to ważne.
Galen podziękował za informację i poprawiwszy miecz by gładko się wysuwał skierował się w stronę pól.

Ruszył wydeptaną ścieżką w kierunku otwartej już bramy, samotnie opuszczając osadę.
Skierował się na południe, w stronę granicy morza zieleni z oceanem falującego złota, na który wkroczył bez wahania, naciągając na głowę kaptur, by choć trochę ochronić oczy przed prażącym słońcem, którego promienie z przerażającą mocą odbijały się od jasnej powierzchni.
Choć oczy mutantów potrafiły dostosować się do warunków świetlnych, to również posiadały swoją tolerancję, której przekroczyć nie mogły.
Szczególnie wrażliwe na światło oczy Galena, widzącego w ciemności lepiej niż w słoneczny dzień z powodu rażących promieni.

Mrużący oczy mężczyzna w ciemnym płaszczu przedzierał się, niemalże machinalnie lustrując otoczenie w poszukiwaniu potworów.
W tym wypadku jednego ich rodzaju.

Znając upodobania ów Żytnich, wychowanek Szkoły Kota poszukiwał wzgórz większych lub mniejszych. To tam lubiły przebywać.
Niestety wszystkie preferowały lekkie wzniesienia terenu, przez co prawie pewnym była większa ich ilość skupiona w jednym miejscu.

Aczkolwiek było to bardziej opłacalne niż bezcelowe krążenie w poszukiwaniu pojedynczych, nie stojących podobnie do drzewa.

Nieco większy pagórek był łatwy do wypatrzenia. Zielona wyspa rzucała się w oczy, zaś na niej z oddali widać było poruszające się punkty.
W takiej sytuacji, niemalże natychmiast rodziło się pytanie: Cel czy cywile?

Kim by nie były ów istoty, odrobina ostrożności nie zawadzi.
Zwolnił, pochylając się lekko, gotowy do padnięcia pośród kłosów w przypadku groźby zauważenia.

W miarę zmniejszania odległości, robił się coraz ostrożniejszy, zaś domysły coraz bardziej się potwierdzały.


To one, jak stwierdził, stając praktycznie u stóp ów wzniesienia terenu.
Wirujące w koło rebisy z włosami mieniącymi się złotem w pełnym słońcu dnia. Paskudne istoty kobietopodobne w starych szmatach, zarzuconych na ramiona, odkrywających jedynie połowę łydek.
Nadwyraz wyraźnie widać było stopy o palcach lekko opuszczonych w dół, jednocześnie nie muskających nawet ziemi.
Roztaczały na wzgórzu swój śmiertelny taniec, kąpiąc się w promieniach prażącego nielitościwie słońca.
"Śmiertelny" było bardzo dobrym słowem, a jeszcze lepszym "morderczy".
Sześć południc dokonywało skocznych ewolucji nad leżącym ciałem. Najprawdopodobniej martwym, gdyż od czasu do czasu stwory, niby w wymyślnym układzie choreograficznym, cięły ofiarę pazurami.
Barbarzyńska radość z ofiary, najwyraźniej doprowadzała je do euforii, co wzmagało jedynie żywiołowość szaleństw na zielonym od soczystej trawy, wzgórzu.

Było ich zbyt wiele, by móc zaszarżować. Być może ów sposób nie gwarantował śmierci napastnika, ale również niósł nikłe szanse na powodzenie zdobycia składników przy maksymalizacji odniesionych obrażeń, pomimo szybkości.

Plan działania powstał w umyśle wiedźmina stosunkowo szybko. Zakładał on, jako pierwszy element, rzucenie kuli ze znaku Igni na środek tańczących.
Wiązało się to z podejściem nieco bliżej ze względu na ograniczenie dystansowe, na jakie może sięgnąć atak tego typu. Odległość musiała być nie większa niż dziesięć do dwunastu metrów.

Na chwilę obecną znajdował się około trzydziestu metrów od celu.

Powoli, niemalże w kucki ruszył do przodu, pokonując kawałek po kawałku, metr po metrze. Bezlitośnie korzystał z nieuwagi przyszłych ofiar, zajętych świętowaniem upolowania swej ofiary.

Okrutny, bestialski taniec stawał się coraz bliższy. Dwadzieścia metrów. Osiemnaście. Piętnaście. Czternaście. Trzynaście. Dwanaście. Dziesięć!

Choć łowca potworów niemalże zupełnie zniknął z pola widzenia, w końcu osiągając najniższy poziom – kucanie.

Bardzo istotnym był element zaskoczenia, pozwalający zabić jedną bądź dwie Południce więcej, co w tym wypadku stanowiło szóstą bądź trzecią część szóstki tańczących i miało ogromne znaczenie.
Nim jednak przystąpił do działania, poprawił oriony w pokrowcu tak, by były gotowe do rzucenia. To samo uczynił z mieczem i łańcuchem, starając się nie wydać żadnego głosu.

W pewnym momencie złożył znak. Przy dłoniach zaczęła formować się kula z wirujących płomieni. Powiększała się z każdą chwilą, czerpiąc paliwo do zapłonu z energii zawartej w kocim medalionie.

Nagle kula ognia poszybowała do góry! Eksplozja płomieni zalała wzgórze deszczem ognia!
Wrzask przeszył powietrze! To płonące Południce!
Natychmiast ręka wiedźmina opadła na gwiazdki. Nagle Galen wyprostował rękę!
Do krzyku potworzyc dołączył gwizd gwiazdki!
Jedna zatoczyła się na pozostałe, przewracając trzy pozostałe, jednocześnie je gasząc!
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 13-05-2011 o 15:20.
Alaron Elessedil jest offline