Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-05-2011, 16:55   #132
Suriel
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Wstałam bardzo ostrożnie, żeby nie robić hałasu. Nie wiedziałam gdzie tym razem się znalazłam i z kim przyjdzie mi się spotkać. Chciało mi się wyć i krzyczeć ze złości i bezsilności. To co się stało w szpitalu, zupełnie tego nie pamiętałam, a teraz to . Welcom to Metropolis, nie wybrałabym tego miejsca na wycieczkę. Rozejrzałam się po pomieszczeniu w poszukiwaniu czegoś nadającego się do obrony. Kawałka drewna, nogi od krzesła, czegokolwiek co dałoby mi nikłe poczucie że mogę coś zrobić. Nie dać się zabić, lub uwięzić bez obrony. Głupia mała naiwna istotka wśród potworów.

Z pomieszczenia było tylko jedno wyjście, które blokowały drzwi podobne do tych montowanych w schronach lub łodziach podwodnych. W pomieszczeniu znajdowało się trochę rzeczy, które można było użyć jako broni: kawałki metalu, pręty od łóżka.

Wymontowałam pręt z łóżka i podeszłam ostrożnie do drzwi. Były lekko uchylone. Nasłuchiwałam przez chwile czy ktoś nie nadchodzi.
Ostrożnie wyjrzałam na zewnątrz.

Korytarz był pusty, obskurny i wyłożony kafelkami. Ciągnął się z 10 m a następnie pod katem prostym skręcał w lewo. Zza zakrętu słychać było dziwne chrobotanie. Dźwięk, którego nie potrafiłam rozpoznać, a który przyprawiał o gęsią skórkę.
Rozejrzałam się za inną drogą ucieczki. Pięknie, mogłam się tego spodziewać. Pomieszczenie z którego wyszłam było na końcu korytarza, nie pozostawało nic innego tylko ruszyć w stronę dźwięku. Odruchowo uniosłam oczy ku górze.
- Dzięki – stwierdziłam z ironią, o mało się nie roześmiałam kiedy uświadomiłam sobie co zrobiłam. Rozmowa z Bogiem w tym miejscu – ale nawet tu nie odpowiadał.

Ruszyłam ostrożnie w stronę zakrętu. Starałam się iść bardzo ostrożnie. Po drodze wypatrywałam jakiegoś kawałka zbitego lustra na podłodze. Na próżno. Kiedy dotarłam do zakrętu, zatrzymałam się i nasłuchiwałam.
Nie przybliżał się, ani nie oddalał.
Zaryzykowałam wyjrzenie zza zakrętu. Bardzo ostrożnie, uzbrojona w pręt.
Korytarzem pełzał dziwny stwór. Szorując szponami i brzuchem po gruzie. Miał zawiązane oczy drutem kolczastym, który biegł wokół jego głowy i oplatał nogi. Wygięty w dziwnej pozie pełzł w moja stronę.
Nie zajmował całej przestrzeni korytarza. Postanowiłam przemknąć obok niego, w razie co będę się bronić. Nie wiedziałam czy jest tego więcej, na razie jeden mi wystarczał do szczęścia.

Obserwowałam go zza zakrętu. Im był bliżej tym więcej szczegółów mogłam dostrzec.
Z ust potwora wysuwał się język, stwór dyszał ciężko, jakby węszył. Przez brudną twarz przebiegały dziwne skurcze. Twarz …. jego twarz wydawała mi się znajoma. Tak. To był Malcolm Brook. Jeden z podejrzanych z wrześniowej sprawy Tarociarza. Z ust stworzenia wydobywał się dziwny, świszczący, mrożący krew w żyłach ni to jęk, ni to warkot.

Przylgnęłam plecami do ściany i zaczęłam szybko płytko oddychać.
A wiec tu się schowało kochane dziecko demona. Przed oczami widziałam sceny z jego przesłuchania, arogancki typ, który sądził ze wszystko ujdzie mu na sucho. Pewny swojej nietykalności i siły. Zachowywał się jak podejrzany z Bostonu którego przesłuchiwałam, takim samym człowiekiem stałby się gdyby tu nie trafił. Jestem pewna ze wiedział o ofiarach, o swoim sobowtórze Lennym Waterfallu, Terrencie i niewinnych dziewczynach które Nash złożył w ofierze by zakończyć jakiś cholerny rytuał, a jego dziełem był Brook i inni mu podobni. Czy brał w tym udział nie wiedziałam, ale że wiedział o tym, tego byłam pewna. Ten wzrok pełen pogardy i dumy kiedy Alvaro wymieniał ofiary. Taki sam wzrok miał staruszek kiedy patrząc mi w oczy zabijając Maxa na odległość. On stałby się taki sam, ale dzięki Baldrickowi trafił tutaj, gdzie jego miejsce do świata innych potworów i niech tu zostanie.

Poczekałam aż dotarł do zakrętu i spróbowałam go wyminąć przesuwając się ostrożnie bokiem pod ścianą, żeby nie stracić go z oczu. Powoli, krok za krokiem, starając się nie nadepnąć na kawałek gruzu.
Im bliżej stwora byłam, tym on wykazywał większe odznaki podekscytowania. Zatrzymał się i węszył. Jęk i warkot wydobywający się z jego gardła stał się głośniejszy i wyraźniejszy. Ręce, otarte do krwi, zaczęły błądzić po omacku wokół, jakby potwór usiłował złapać coś w kościste palce. Ich zasięg był monstrualny, bez trudu sięgał nimi pod przeciwległą ścianę. jakby prawa biologii nie dotyczyły jego ciała. Węszył, jęczał, łkał. Nie było wątpliwości, że wyczuł moją obecność. Spojrzałam w głąb korytarza za nim. Prowadził prosto, bez żadnych drzwi, wyglądał jak łącznik, kafle na ścianach, brudne, obite, a po 20 krokach kolejny zakręt tym razem w prawo. Starałam się go wyminąć, w razie co mogłam użyć pręta jako broni, dobre i to. Spróbowałam przeskoczyć nad jego rękami, kiedy szorował nimi po ziemi.

Stwór stał w miejscu, Nie ruszał się. Węszył. Zawodził. Przeskoczyłam nad nim, a wtedy jego ręka chwyciła mnie za kostkę, już po tym, jak znalazłam się za jego plecami. Mocny jak imadło uścisk. Jak chwyt żebraka, który próbuje wyciągnąć jałmużnę od niechętnego przechodnia.
Spróbowałam się wydostać. Uścisk był bardzo silny, groził niemalże złamaniem nogi. Stwór chciał zatrzymać mnie miejscu. Z wszystkich sił. Jęk zdawał się głośniejszy i wyraźniejszy.
- Puszczaj do cholery – wiedziałam że nie mógł mnie usłyszeć, ale słowa same rwały się na wolność. Zaczęłam się wyrywać.
Chuda, węźlasta ręka zacisnęła się mocniej. Znacznie mocniej. Stwór zaczął szorować brzuchem podłogę by przyjąć pozycję łatwiejszą do użycia drugiej ręki.
Walnęłam go po tej ręce prętem, z całej siły i próbując się wyrwać, nie chciałam dopuścić żeby złapał mnie obiema rękami.
Kość pęka z trzaskiem, a jęk stworzenia wypełniła teraz inna nuta. Ból. Z rany wystawał kawałek kości i sączyło się coś, co przypominało ciemną krew. Ale nie tylko. W miejscu, gdzie chudy piszczel przebił się przez skórę widać było unoszącą się w powietrze smugę światła, Potwór padł na bok. Unieruchomiony. Jego mobilność, do tej pory niewielka, teraz stała się prawie całkowicie niemożliwa. Nogi skrępowane w górę wyginały kręgosłup pod straszliwym kątem. Druga ręka pozwalała mu się przemieszczać, ale w zasadzie jedynie pełzać, w tempie niewiele większym niż ślimak.

Osiągnęłam swój cel. Potwór puścił moją nogę. Przez chwile poczułam się winna.
- O boże, przepraszam, przeprasza - wyszeptałam wycofując się do tyłu. W głębi ducha wiedziałam że nie powinnam była tego robić. Możliwe że popełniłam błąd, ale to miejsce, to co widziałam po tamtej i tej stronie, co ostatnio zrobiłam świadomie czy też nie i twarze dzieciaków pomordowanych przeważyły szalę. To nie była sprawiedliwość wiedziałam o tym doskonale, odrobinę mściwości może, ale nie byłam już policjantkom, nie po tym co się wydarzyło. Nie wiedziałam czym się stałam i jak to się skończy, ale nie byłam już tą samą osoba, która zaczęła sprawę „Tarociarza”, nikt z nas już nie był. Ruszyłam w stronę zakrętu.

Za sobą słyszałam jękliwe zawodzenia stwora i szuranie brzuchem po ziemi, gdy próbował pełznąć za mną. Bez problemów dotarłam do zakrętu. Za nim znajdował się kolejny korytarz, zbudowany z cegieł i cementu. Na jego końcu widać było schody z metalowymi poręczami. Znikały za zakrętem i prowadziły w górę. Jarzyła się tam jedna lampa, migocząc i skwiercząc.
Od schodów oddzielało mnie zaledwie dwanaście, góra piętnaście kroków. Ruszyłam w tamtym kierunku kiedy coś przykuło moją uwagę. Dochodzący z góry dźwięk, jakby zgrzytu przerdzewiałego metalu trącego o inną zardzewiałą powierzchnię. Nie wiedziałam dlaczego, ale ten dźwięk skojarzył się jej z rozsuwanymi drzwiami lub płytą. Zaraz po nim usłyszałam szepty. Zimne. Sykliwe. Straszne. Dochodziły z góry i chyba się zbliżały. Ktoś - sądząc z natężenia odgłosów - nawet kilka osób, właśnie schodziło w dół.
Czułam to. Czułam ich głód. I czułam to, co zwabiło nadchodzących. Lumina Astarotha wydobywająca się ze zranionego przeze mnie ciała Malcolma Brooka. Tym właśnie był ten dziwaczny poblask. Czymkolwiek byli ci, którzy wydawali owe dźwięki, przybyli tutaj niczym rekiny zwabione krwią.

Uświadomiłam sobie, czyje ciało zawiera jeszcze tą energię. Moje, bo wiedziałam, nie wiem skąd i jak, ale miałam pewność, że to, co zabrała mi Matrona, znów było w moim wnętrzu. Jak Obcy, który teraz mógł stać się zagrożeniem wyrywając się na wolność.
Rozejrzałam się po korytarzu, żadnych drzwi, prześwitu pod schodami w którym można się ukryć. Nie zamierzałam zawracać, nie chciałam się z nim znowu spotkać. Nad całym korytarzem pod sufitem przebiegał ciąg rur, na tyle dużych żebym mogła się schować. Godziny ćwiczeń w końcu zaowocowały, podciągnęłam się na rękach w górę i ukryłam niedaleko schodów.
Z góry miałam widok na schody po których zaczęły schodzić trzy stwory wielkości 5-7 letnich dzieci, mały odnóża jak pajacyki, z elementami mechanicznymi i zamiast rąk jakieś na pól mechaniczne ustrojstwa zakończone szponami, dolne części twarzy zrobione były z mechanicznych elementów, jak szczęki w koparkach.

O matko, czy tu nic nie wygląda normalnie, spoglądałam na nich ze swojej kryjówki. Mogłabym sobie z nimi poradzić bez żadnego problemu. Przynajmniej taką miałam nadzieję. Przez chwilę węszyły niczym piekielne psy na korytarzu a potem klekocząc odnóżami i ruszyły w stronę skąd przyszłam.
Odczekałam chwilę, nie zauważyli mnie na szczęście, a w razie co i tak byli za mali żeby mnie dosięgnąć. Nie miałam jedna pewności czy nie przyszły z czymś większym czekającym na górze. Wcale by mnie to nie zdziwiło. Weszli za zakręt i straciłam ich z oczu, słyszałam tylko upiorne szepty jakie wydawali. Szepty się oddalały. Ja nie widziałam ich, ale oni także nie mogli zobaczyć mnie.

Kiedy się oddalili, opuściłam się na rękach w dół jak na drążku, i bardzo cicho zaczęłam wchodzić po schodach. Z tyłu usłyszałam jeszcze podekscytowane piski, syki a potem wrzask, przyspieszyłam. Schody prowadziły na brudny, przerdzewiały korytarz wyglądający jak droga w jakimś magazynie. Na górze stalowe kratownice, na ścianach cement, żadnych okien. Korytarz jednak kończył się chyba jakimiś metalowymi drzwiami. Hałasy z dołu ucichły. Nie wiedziałam jaki był rezultat spotkania i nie chciałam się dowiedzieć. Ruszyłam do drzwi kiedy poczułam coś dziwnego w zasadzie usłyszałam narastające buczenie w mojej głowie niczym szept zza ściany, jakby jakąś melodię piskliwą i atonalną. Jakby ktoś próbował nieumiejętnie grać na flecie.

Zaczęłam biec w stronę drzwi. Ból pod czaszką narastał, jakby ktoś wbijał mi w głowę igły. Mój wzrok zaczął szwankować, cały korytarz wyglądał teraz jak w sennym koszmarze, kiedy zdajesz się stać w miejscu a coś ci ucieka, tak właśnie było z drzwiami, każdy krok zdawał się oddalać mnie od nich, a na dodatek igły w czaszce zmieniły się w gwoździe rozpalone do czerwoności wbijane prosto w mózg. Wiedziałam ze muszę się stąd wyrwać, ale nie mogłam.

Nagły błysk mnie oślepił, było jak w szpitalu zanim zastrzeliłam kolegów.
Stałam w ciemnym miejscu, zniknęły drzwi, światło, wszystko. Nie było nic oprócz uczucia cielesności i ciemność. Jak w jaskinie gdzie nie dochodzi nawet iskierka światła. Wtedy człowiek nie widzi nawet własnej ręki, którą macha sobie przed oczami.
Zaczynam wodzić rękami wokół siebie, żeby się zorientować gdzie jestem. Trafiłam na jakąś ścianę i nagle zapaliło się światło. Stałam w jakiejś chłodni lub magazynie, przez chwile mrużyłam oczy, żeby przyzwyczaić się do światła. Oczy wychwytywały coraz więcej szczegółów.

Pod ścianami poustawiane były regały z kartonami na których były napisy po chińsku, zupki chińskie i żywność w proszku. Z pomieszczenia było tylko jedno wyjście. Drzwi zamykane od zewnątrz z wielką pancerną szybą za którą ktoś stał. Niewyraźna postać przyglądała się wnętrzu. Wszystko wokoło wyglądało normalnie. Wróciłam do Iluzji, wróciłam do domu. Spojrzałam na siebie, dalej byłam w szpitalnym ubraniu z prętem w ręku. No ładnie, wytłumaczę się, a tak sobie przechodziłam i dałam się zamknąć w magazynie. Pomyśle nad jakimś kłamstwem później.
Podeszłam do drzwi. Postać za szybą się cofnęła. Miała długie włosy, ale przez szybę pancerną nie mogłam stwierdzić kim jest.
- Wypuść mnie.
- Jest tam ktoś?
Usłyszałam męski głos.
- Pomocy, jestem tu zamknięta.
- Ciekawe uczucie, prawda
- Słucham? – początkowo nie zrozumiałam o co mu chodzi.
- Być zależnym od kogoś, a nie otrzymać pomocy. Rozkoszuj się nim. Bo teraz czeka cię wieczność w tym stanie.
- Kim jesteś. Kto to mówi?
- Żegnam, panno służyć i bronić. Nie jesteś mi już potrzebna. Życzę miłego umierania.
Włączył agregat, pomieszczenie zaczęło wypełniać zimne powietrze.
- Astharot, ty draniu – walnęłam ręką w drzwi.
- Rozkoszuj się tym. Dwa razy mogłaś komuś uratować życie. Dwa razy zawiodłaś tego kogoś. On przyszedł z tobą porozmawiać. A ty go skazałaś na śmierć. I mylisz się. Nie jestem nim. Nie jestem Astarothem. Jestem jedynie jego dzieckiem. Żegnaj, detektyw Kingston. Dla ciebie ta wojna dobiegła końca. Wiesz co dzieje się z człowiekiem, kiedy umrze?
- Kiedyś tak, przynajmniej tak myślałam ale skutecznie odarliście mnie ze złudzeń.

Cholera rozumiem amerykańskie filmy i uwielbienie głównych postaci do długich monologów, nie wiedziałam że pieprzone demony też kochają się w dźwięku swojego głosu i gadaniu dla zaspokojenie swojego ego.

- Pojawia się purgatyd. Istota, która tworzy ci własne piekło. Ja nim jestem. A to twoje piekło.
- Dla twojego wyjaśnienia lumina twoja i Brooksa, którego zostawiłaś szperaczom na pożarcie, były ze sobą związane. A ty byłaś blisko, kiedy go zabito. Więc i sama zginęłaś. Niejako na własną prośbę. Wiesz. To nawet zabawne. Bo szperacze to żaden przeciwnik. Są jak pająki w waszym świecie. Nawet nie te jadowite. Tyko trzeba było mieć odrobinę litości i serce po właściwej stronie. Uciekłyby na twój widok. Na sam twój widok, detektyw Kingston. – powiedział to z sarkazmem i odszedł.

Byłam wściekła, serce ty ohydna kreaturo, może i go już nie miałam, ale wy nie mieliście go na pewno mordując niewinnych ludzi i zasłaniając się bajeczką o garniturach i kole życia. Nikt się nie prosił o waszą uwagę, a już na pewno nie o mieszanie w waszą cholerną wojnę.
Nie dziwiłam się że Demiurg zniknął, patrząc na jego dzieci też bym zwiała gdzie pieprz rośnie. Nieźle ci się udały te latorośle nie ma co. Znowu odruchowo spojrzałam w górę zwracając się do niego. Cholera muszę się pozbyć tego odruchu.

Miałam tylko nadzieję ze pozostałym poszło znacznie lepiej. Żałowałam że nie mogę się wytłumaczyć z tego co stało się w szpitalu, tego żałowałam jak cholera. Niewinni głupcy wplątani w coś z czym nie mieliśmy szansy sobie poradzić. Wielka polityka w starciu z małymi mrówkami.

Rozejrzałam się po pomieszczeniu, do dyspozycji miałam zupki w proszku, sosy w proszku, przyprawy. Pręt i regały. Robiło się chłodno.
Przydało by się im trochę realizmu, co za idiota trzyma zupki w proszku w chłodni. Mięso, napoje owszem, ale zupki, bez jaj.
Chciało mi się śmiać i płakać jednocześnie.

Śmierć w magazynie zupek chińskich pięknie by wyglądał nagłówek w Deily News.

Podeszłam do drzwi i zaczęłam sprawdzać zawiasy, chyba Archimedes powiedział dajcie mi punkt podparcia a uniosę ziemię, żeby podnieść te drzwi w zawiasach będę potrzebowała czegoś więcej niż mojego pręta. Zaczęłam grzebać przy półkach, może uda się je rozkręcić, albo znajdę coś czym załatwię szybę. Nie zamierzałam czekać bezczynnie na śmierć, nie dam im tej satysfakcji.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)
Suriel jest offline