Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-05-2011, 22:18   #131
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Post gigant, part 2

Uderzcie w dzwony! Dmij wichrze, wrzyj toni!
Mam-li umierać, umrę z mieczem w dłoni!

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=KlmSqyMT0FQ[/MEDIA]

Miejsce, w którym mieli się spotkać z Nashem było wizytówką Nowego Jorku, całych Stanów Zjednoczonych, lecz przede wszystkim symbolem wolności. O ironio! Uwięzieni w okowach Iluzji, w machinacjach wyższych potęg i łańcuchach własnej bezsilności stali na tarasie widokowym Statuy Wolności. Nie łatwo było dostać się w to miejsce, jednak w Iluzji ich odznaki wciąż przedstawiały sporą wartość. Niewielu ludzi skusiło się na wizytę, szczególnie, że szczypiący mróz nie pozwalał na swobodne cieszenie się widokiem.

Był tam, wyglądał tak samo jak Baldrick go zapamiętał. Ubrany w ludzki garnitur przypatrywał się z dumą panoramie miasta jakby chciał rzecz: Oto ja, wasz władca! Majestatyczny i hipnotyzujący, nie wyglądał jak ktoś kto jeszcze do niedawna starał się ukrywać swoją obecność. Odwrócił się i spojrzał na nich, powietrze wokół niego nienaturalnie falowało, zaś tuż za nim rozpościerał się cień jego skrzydeł. Już kiedyś Terrence je widział, wtedy na Red Hook, teraz jednak ten widok wciąż robił wrażenie. Na ich tle wszystko wyglądało inaczej, rozdzierały Iluzję i ukazywały jej prawdziwe oblicze.

- Dzień dobry państwu. – Jego głos był wyjątkowo przyjemny i melodyjny. - Doktorze Cohen. Widzę, że wziął pan ze sobą przyjaciół. To nawet miło, że cieszę się taką popularnością.

- Uczciwie na nią zapracowałeś - Odrzekł Cohen i uśmiechnął się szeroko. - Podobno masz jakąś propozycję. Ty lub twój pan... niezbyt nadążam, a różne rzeczy mówią na mieście.

- Mam. Plan, który zakończy tę wojnę. Plan, który uwolni was z moich sznurków, w które niechcący się wpakowaliście. I które nieźle pogmatwaliście. Plan dość ryzykowny, ale mający szansę na sukces. O ile będziecie współpracować.
– Cała trójka milczała czekając na to co powie Taroth. - Chcecie uwolnić się spod moich wpływów, prawda? Chociaż detektyw Baldrick nie bardzo będzie mógł to chyba zrobić. Domyślacie się, że chodzi o luminę. Wiem już, ze wróg ma zamiar was zniszczyć, sądząc że w ten sposób zakończy temat. Myśli, że w ten sposób zmusi mnie do ujawnienia się. Ale ja już przestałem się ukrywać. I niedługo wszyscy ci, którzy stanęli mi na drodze, dość boleśnie poczują ten fakt. Odpowiedzcie mi i sobie na pytanie. Wolicie mieć po swojej stronie jednego znanego sobie diabła, czy naprzeciw legion nieznanych? Co wam się bardziej opłaca?

- Czy to ty stoisz za San Francisko? – ostro wyskoczyła Goodman chyba nie do końca nad sobą panując.

- Nie. Nie mam zamiaru niszczyć czegoś, nad czym chciałbym panować niepodzielnie. To Togarini. Albo Hareb-Serap. Jeden z nich – odparł Anioł Śmierci.

- Ale czy nie lepiej wymieść pod dywan zabawki swojego poprzednika? Wszechmogący zniknął i chcesz wskoczyć na jego stołek – drążyła temat Claire.

Upadły przeniósł swoje spojrzenie na Goodman, jego wyraz twarzy się nie zmienił, żadnym gestem nie zdradził swojego poruszenia, lecz z utkwionych w kobiecie oczu biła ogromna siła, potworna otchłań, która niemal paraliżowała strachem.

- Proszę cię – rzekł łagodnym tonem, nijak nie pasującym do spojrzenia - byś nie mówiła o Nim w mojej obecności. Nie w tak lekceważącym tonie. Nie da się zastąpić Jego. On był i będzie największym spośród bytów. Zawsze. Czy rozumiesz to?

Claire instynktownie zaczęła się cofać aż w końcu natknęła się na metalową balustradę, spuściła głowę aby nie patrzeć już w oczy Anioła Śmierci. - Rozumiem, że on dał nam życie. I dusze. A wy wszyscy... chcecie nam je zniszczyć albo zatruć – powiedziała już spokojniej - Nie zamierzasz nas unicestwić? I stworzyć własną rasę. Przecież potrafisz.

- Stworzyć własną rasę –
powtórzył za nią i zaśmiał się donośnie - Po co? Ludzie są wystarczająco doskonali. Doskonali w swej niedoskonałości. Silni w swej słabości. Jak sądzicie, dlaczego wybrałem jako garnitur psychologa? Bo fascynuje mnie to, co dzieje się tutaj. - Wskazał palcem swoją głowę. - Czemu miałbym was chcieć unicestwić. Nigdy nie byłem zwolennikiem frakcji, która chciała dla was zagłady. Apokalipsy. I wiesz co ci powiem, Goodman. Tak. Bomba w SF była moją robotą. Pośrednio. Moi wrogowie przestraszyli się drogi, którą obrałem i chcą wcielić w życie swój szalony plan wcześniej.

- Mówisz, panie, że nie chcesz tworzyć własnej rasy
Claire nie zamierzała ustąpić, nie miała już tak dużo odwagi, lecz wciąż mówiła - ale Cohen i Baldrick temu przeczą. Potrafisz podzielić własną esencję i obdarowywać nimi inne istoty. Pokazałeś swoim wrogom, że jesteś do tego zdolny i teraz... – zamilkła na moment jakby szukała najbardziej odpowiedniego słowa - srają po nogach, że...

- Że stanę się najpotężniejszym spośród nich – dokończył za nią Nash - To zawsze było moim celem. I tylko to. Jestem jak rolnik. Siałem, a teraz zacznę zbierać plony. Dzięki temu stanę się silniejszy. Tylko pozostaje pewien mały problem. Coś, w czym liczę, że mnie wyręczycie, jeśli chcecie przetrwać to starcie.

- Wiem, że jesteśmy dla ciebie pyłem na wietrze. Ale czy mógłbyś zdradzić co jest twoją intencją? Co zamierzasz? Dużo łatwiej wybiera się strony kiedy ma się obraz całości. A my ludzie – na krótką chwilę znów na niego spojrzała - mamy w zwyczaju postępować w zgodzie z własnym sumieniem. A to milczy nie znając faktów.

- Chcę odebrać moje inwestycje – wyjaśnił - Dokonać transferu mocy z ich ciał do siebie, wraz z odsetkami. W ten sposób powinienem, chociaż pewności nie mam, wzrosnąć ponad innych. To zakończy walkę o wpływy. Sytuacja ustabilizuje się. Dla was to już będzie koniec. Została tylko jedna kwestia, Lumina z ostatniej części rytuału. Moja zagubiona i rozproszona esencja. I tutaj przewidziałem dla was rolę.


- Transferu mocy z odsetkami? Co jest tymi odsetkami? Ludzkie dusze, które szczepiły się w twoją esencją i później, wraz z nią wrócą do swojego właściciela? W jaki sposób twoja moc ma się powiększyć. Nawet Salomon z pustego nie naleje.

- To już nie jest istotne. Ważne jest tylko to, bym odzyskał swoje inwestycje. Reszta nie powinna was obchodzić. Oczywiście macie też inną alternatywę. Czekać, aż moi wrogowie zwyciężą i wprowadzą swój plan zniszczenia ludzkości w życie.


- Z mojej strony ostatnie pytanie. Jeśli będziesz już rządził... Czy masz zamiar utrzymać iluzję? I czy mógłbyś, panie... – znów pochyliła niżej głowę - zdjąć ze mnie smycz wampira? Dla ciebie to pewnie błahostka, a mnie może utrudnić życie.

- Jeśli będę rządził… zrobię co będę musiał.

- Już wiem po kim Emily i Reynard odziedziczyli rozmowność i chęć wyjaśniania - przemówił wreszcie Baldrick - Nie odpowiedziałeś na pytania. Odsetki? Nie nasz interes. Iluzja? Wylewny nie byłeś. Może zdradzisz mi chociaż jakie masz plany wobec De Sade'a? Emily nie wiedziała nic, ale ja jestem dość ciekawski.

- De Sade przejdzie do historii po tym, co z nim zrobię. I nie chodzi mi o zrobienie dziury w garniturze. Lecz o definitywny koniec.

- Super, to mnie cieszy. Pomogę. -
Uśmiechnął się. - Interesuje mnie jeszcze sprawa Wybrańca, dzieciaki nie były skłonne do rozmowy, a to chyba dość istotny problem. Podzielisz się z nami informacjami Ash?

- Nie. – Odpowiedź była krótka i sugestywna, nie należało się wykłócać.. - To nie dotyczy was, ani sprawy luminy. To powinno wam wystarczyć. Mamy takie powiedzenie w Inferno. Im mniej wiesz jako śmiertelnik, tym łatwiej ci umierać. – Zachował pokerową minę, jeśli właśnie zażartował, to dowcip był dość ciężki.

- Żartowniś z ciebie, prawie jak stand up Ash – skomentował wypowiedź Terrence - A że tak spytam: co ze mną? Skoro mówisz, że jestem teraz twoim bobaskiem. Dlaczego mam przeczucie, że nie skończy się to dla mnie dobrze?

- Strzeliłeś sobie w głowę, Baldrick
– przypomniał mu Nash - Przyjrzałeś się dobrze śmierciowcom? Materia ma swoje prawa, a ja nie zawsze będę miał ochotę i czas, by podtrzymywać tą iluzje w iluzji. Jeśli przegram walkę, mój oddech opuści twoją skorupę i… powróci ona do stanu, w jakim obecnie się znajduje. Jesteś wyjątkowo inteligentny. Wiesz, co to oznacza.

- Wiem. - Pierwszy raz głos Baldricka nabrał poważnego tonu. - Sprawa jest jasna, twój interes to mój interes. Ostatnie pytanie. Co zrobisz z Rafaelem?

- Alvaro?
– spytał Nash.

- Alvaro znany także jako wampir Togariniego – sprecyzował detektyw - Co z nim? Wciąż myślisz o nim jako o sojuszniku?

- Myślałem, że chodzi ci o Israfila
– powiedział Taroth, a następnie przeszedł już do właściwej odpowiedzi - Nie sądzę, by nadal był moim sojusznikiem. Ale nie zaliczam go do moich wrogów.

- To mi wystarczy – rzekł Baldrick, zaś jego rozmówca jedynie skinął głową.

- Żebym mógł ci pomóc... żeby w ogóle rozważać stanięcie po twojej stronie, muszę znać twoje cele, Nash - odezwał się Cohen po dłuższym milczeniu - PO CO chcesz być największy we wsi? Mówisz o spokoju, ale nie będziesz go miał, jeśli swoją władzę oprzesz o samą siłę. To tak nie działa i doskonale o tym wiesz. W końcu znajdzie się ktoś większy i bardziej cwany, kto zechce wygryźć cię ze stołka. Nie urządza mnie taki pokój. Bo po nim wybuchnie wojna, jakiej ani ja, ani nawet ty nie jesteśmy w stanie ogarnąć wyobraźnią. Skoro już mamy konflikt w toku, to niech on coś rozwiąże. Jeśli ty jesteś rozwiązaniem: naświetl mi je, bo na razie w ogóle tego nie widzę. Reprezentujesz pewną siłę. Pewną część ludzkiej natury. Problemy z Luminą Jess Kingston jasno pokazały, która to część. Pytanie brzmi, czy przyjmując na siebie odpowiedzialność za świat, będziesz umiał wyjść poza przypisaną ci szufladkę? Czy umiesz dorosnąć do roli... jeśli nie Demiurga, to chociaż godnego namiestnika? Działającego poza schematem narzuconym przez pierwotną naturę. Bo jeśli nie - wybacz, ale świat prowadzony przez Zdrajcę i oparty na kłamstwie nie jest dla mnie rozwiązaniem wartym przerywania wojny.

- Śmiałe słowa. – Tym razem słowa Anioła Śmierci zabrzmiały jak pochwała. - Niszczyłem całe miasta za mniej śmiałe opinie. Ale to było dawno temu. Czasy się zmieniły. Nie widzę konieczności dzielenia się z wami moimi planami. Daję wam jedynie ultimatum, że po zakończeniu zmagań nie bezie wam groziło żadne niebezpieczeństwo a świat... przez jakiś czas… stanie się spokojniejszym miejscem. Większość działań wojennych potoczy się poza Iluzją. I byśmy się dobrze zrozumieli, nie potrzebuję waszego przyzwolenia. Nie potrzebuję tak naprawdę waszej pomocy. Jednak wasz udział wydaje mi się właściwy i zwiększa szansę na mój sukces. To wasze działania doprowadziły do tej sytuacji. Wasza skuteczność w pracy.

- Wybacz, jeśli moja bezpośredniość cię uraziła –
kontynuował Cohen swym zwyczajowym spokojnym tonem - Mówię na "ty", bo każda próba ugrzecznienia wydaje mi się groteskowo nieadekwatna do skali tego, czym jesteś. Rozumiem różnicę między nami. A mówię wprost, bo to pozwala oszczędzić czas i sprawia, że rzeczy są jaśniejsze. Co do meritum: Jeśli uważasz, że działasz dla dobra mieszkańców Iluzji, pozwól mi również w to uwierzyć. Pomóż mi zrozumieć plan, który mam realizować, a zamiast marionetki będziesz miał oddanego sługę. To co w tej chwili stoi na przeszkodzie, to po pierwsze: nie stawiam spokoju jako wartości przed prawdą i dobrem mieszkańców iluzji. Po drugie: po wrześniu niezbyt ufam twoim planom. Nie przez brak szacunku. Nie przez złą wolę. Nie przez uprzedzenie do demonów. Tylko przez pewne fakty, które miały wtedy miejsce. Nie zrobiliśmy wtedy nic, podkreślam: NIC ponad to, co zrobiłaby jakakolwiek inna grupa śledczych wysłana do tego typu morderstwa. Ostatnim razem tłumaczyłeś porażkę szczęśliwą pomyłką Mac Nammary. Przemyślałem to i wiesz co? Bez tej pomyłki namierzylibyśmy Watermann dokładnie w tym samym czasie. Dlaczego? Bo zostawiłeś hektolitry jej DNA na miejscu zbrodni. To nie nasza skuteczność doprowadziła do tej sytuacji, a twój brak dbałości o szczegóły. Chcesz mojej pomocy? Proszę bardzo. Ale przestań o nas myśleć w kategorii bezmyślnych marionetek. Cząstka Demiurga, którą mamy każe nam zawsze szukać prawdy. Zrozum to, a nasza dociekliwość, którą byłeś uprzejmy docenić, będzie działała na twoją korzyść, a nie przeciwko tobie.

- Plan jest prosty. Wyjątkowo prosty. Ja odzyskuję moją luminę, staję się dzięki temu tak potężny, ze każdy z mich wrogów poczuje trwogę, gdy pomyśli o zmierzeniu się ze mną. To kończy ich bezrozumne akty destrukcji
– powiedział pewnym siebie głosem - A jak to nie kończy, to ja kończę z nimi. Prawda, dobro mieszkańców iluzji. Coś takiego nie istnieje. Sam Demiurg ustalił te prawa, a ja ich nie mam zamiaru zmieniać. Czy to cię zadowala, Cohen?

Nagle zdali sobie sprawę, że coś jest nie tak. Nash zamilkł, a jego oczy znów nabrały niepokojącego wyrazu. Ktoś musiał teraz psuć jego własny plan i nie podobało mu się to.

- Jessica Kingston właśnie wybrała niewłaściwą stronę - oznajmił złowrogim tonem - Skazała na śmierć waszego brata Brooka, pamiętacie go, zagubiony chłopiec, który szukał was, gdy tylko któreś z was zamanifestowało swoją obecność w Metropolis. Jessica najwyraźniej zdecydowała się skazać go na śmierć. Czuję się… troszkę rozczarowany. Rozczarowany i wściekły. Muszę zakończyć tą konwersację i uratować, co tylko się jeszcze da. I odebrać tej tchórzliwej idiotce, która nie zasłużyła na zaufanie jakim ją obdarzyłem. Cóż. Sama wybrała swój los. Wiecie, że tylko wy mogliście zranić poza kratami Iluzji innego obdarzonego moją esencją.? Nikt więcej.

Odwrócił swą beznamiętną twarz w stronę miasta.

- Żegnam - powiedział tonem łagodnej przygany, odwrócony w stronę miasta znów wyglądał przerażająco.

- Co? Zaraz! Czekaj!!! Patrzyłeś naszymi oczami dość długo, by zrozumieć, co ta dziewczyna dla nas znaczy! Nie powtarzaj błędów! Pomogę ci z Brookiem, jeśli to jeszcze możliwe, ale zostaw ją w spokoju! Nie prosiła się ani o twoją luminę, ani zaufanie.
– Błyskawicznie zareagował Cohen.

- Brookowi nikt już nie może pomóc – rzekł spokojnie zatrzymując się w pół kroku - Ona właśnie go unicestwiła. Wasza Jess.

- Jeśli ją teraz unicestwisz, nie wrócisz życia Brookowi, a jedynie utrudnisz nam porozumienie. Myśl o Celu, Nash. Nie skończyliśmy rozmów. Obaj możemy opuścić ten taras szczęśliwsi.
Patrick przyjął trudną rolę negocjatora, odwoływał się do zdrowego rozsądku samego Anioła Śmierci.

- Myślę o celu, Cohen. Przez cały czas myślę o celu. A ona jest zagrożeniem dla planów, które realizuję. Ale czy to ty nie zapomniałeś o najważniejszej sprawie, dla której cię tutaj zaprosiłem? Bo wierzę, że to ona była czynnikiem, który cię tutaj sprowadził. Jest tutaj.


Baldrick spojrzał na Cohena, przez krótką chwilę patolog wydawał się być kompletnie nieobecny, detektyw szybko zrozumiał, że jego towarzysz był pod działaniem mocy Nasha.

- Ona powie ci więcej. Możesz zabrać ze sobą resztę waszej grupy. Niedługo… okaże się, czy postawiłem na dobre konie w tej stajni śmiertelników – rzekł na koniec Anioł Śmierci.

Przez ułamek sekundy cień jego skrzydeł spoczywał na Statui Wolności ukazując jej ohydne trupie oblicze. Przystanął jeszcze na chwilę i spojrzał na miasto.

- Spójrzcie. Czyż nie warto o to walczyć?

Potem skoczył, w powietrzu zmienił się. Ludzkie ciało zostało zastąpione przez przerażającą, demoniczną sylwetkę. Widzieli jego rogatą twarz, błoniaste skrzydła poniosły go w górę, a już chwilę później rozmył się w powietrzu.

- Nie możesz... - Cohen rzucił się za nim i gdyby nie zatrzymała go barierka zapewne nie byłoby go już wśród żywych.

- Kurwa
– przemówiła dosadnie Goodman, pozostali zwiedzający właśnie szybko zaczęli opuszczać taras z niepokojem wpatrując się w detektywów Wydziału Specjalnego - Jakoob miał rację. Im większe skrzydła tym... bardziej przerośnięte ego. Astarot jest aroganckim skurwielem, który ma nas w dupie. I właśnie teraz zabiera Jess... życie, duszę, luminę. Wyprawa do Metropolis aby ją ratować, Matrona, układy... I wszystko na chuj. - Zapaliła papierosa i nasunęła głębiej kaptur na czoło. - To kto ma powiedzieć nam więcej? Do kogo chce nas skierować Astarot?

- Do Jersey. Do mojej córki... znaczy informatorki... znaczy Kalinsky. Kurwa! - Cohen zaczął się motać, chyba pierwszy raz Baldrick widział go w takim stanie - Nie możemy już pomóc Jess. Ostatnie na co możemy liczyć, to że on w ostatniej chwili coś zrozumie... wyciągnie wnioski z tego co usłyszał... z tego co widział naszymi oczami. Kurwa. Kurwa. Kurwa. On naprawdę tego nie łapie. Jest jak dziecko. Egoistyczne, potężne dziecko, od setek, tysięcy, milionów lat znał swoje miejsce, miał przypisany kawałek ogródka... teraz widzi bajzel i chce się wykazać przy jego ogarnianiu. Ale nie umie. Nie ma żadnego doświadczenia w przeprowadzaniu zmian. Jakichkolwiek. Nie umie być przywódcą, umykają mu podstawy. Nie powierzyłbym mu prowadzenia prosektorium, a co dopiero władzy nad światem. A co najgorsze nie umie słuchać. Przegra i pociągnie nas za sobą! – Milczał przez moment starannie układając swoje myśli. - Goodman, ty masz jeszcze jakiś wybór, my z jego kamerkami w głowach możemy jedynie zostać przy nim i realizować ten chory plan, do momentu, kiedy ten cholerny idiota się nie opamięta.

- Nie – odparła kręcąc głową, a następnie podeszła do patologa i położyła dłoń na jego ramieniu - Jestem z wami i z wami zostanę. Albo wyjedziemy na tą cholerną Alaskę albo szczeźniemy w Wielkim Jabłku. Nie zostawię was samych chłopcy. Pytanie brzmi... czy my na prawdę zamierzamy pomagać temu sukinsynowi? Niby nie mamy wyjścia. Sam jasno się wyraził, że i w pojedynkę da sobie radę i nas tak na prawdę nie potrzebuje. Pomagając mu możemy was od niego uwolnić, ale... kurwa, on zdaje się wspomniał, że Baldrick nie będzie mógł odejść, dobrze pamiętam? Może jednak... no wiecie, zawsze jest druga strona. Na pewno nie lepsza. Ale i pewnie nie gorsza. Oni wszyscy są źli, zgnili i zdegenerowani. Z drugiej strony skoro on widzi waszymi oczami i słyszy waszymi uszami... potencjalna zdrada nie wchodzi w grę, prawda?

Cohen posłał Claire nie pasujący do niego uśmiech pełen zwykłej, ludzkiej wdzięczności - Zdrada? Absolutnie nie. Każda zdrada przybliża nas do niego. Jasno określiłem, po czyjej stoję stronie i mam zamiar postępować dokładnie według tego, co mu powiedziałem. – W jego dłoni pojawiła się tabletka, którą chwilę później zażył. - Nie chciał współpracowników, nie chciał nawet sług, chciał marionetek i dokładnie to dostanie. Kto się pisze na wycieczkę do New Jersey?

- A co jest w New Jersey? – spytała Claire.

- Ta, która ma nam powiedzieć więcej. Przypuszczam, że Nastasha Kalinsky. – U Cohena powrócił zupełnie spokojny ton - Wbił mi adres bezpośrednio pod czaszkę zanim zniknął.

- Wobec tego nie ma na co czekać - Claire wyrzuciła kiepa przez balustradę i przez chwilę obserwowała jak zmierza w dół. - Ruszajmy.

- Chętnie pojadę
- powiedział Baldrick - Ale przypomnę ci coś Cohen, dużo gadaliśmy o zaufaniu, pamiętasz? Mimo wszystko o twoich chodzących po ziemi plemnikach z informacjami nic nie powiedziałeś. Nie żebym się czepiał, ale małe rozczarowanie jest.

- O jakich plemnikach mówisz? – spytał Patrick - Wydawało mi się, że przekazałem wam wszystkie informacje, jakie miałem. Czy coś wymaga wyjaśnienia?

- O córce, o informatorce, o Kalinsky -
rzucił teatralnie Terrence - Zresztą nie ważne, po prostu jedźmy na miejsce.

Ruszyli. Cohen przez chwilę milczał.
- Była moją informatorką we wrześniu. Opowiadałem wam o tym. I nie jest moją córką. - powiedział w końcu patolog - był moment, gdy tak myślałem, że jest, ale testy DNA miały inne zdanie i im wierzę. O tym gdzie jest dowiedziałem się teraz. Nazwij ją jeszcze raz moim plemnikiem a zrzucę cię z tego tarasu. Czy coś jeszcze jest niejasne?

Kolejką podmiejską zamierzali udać na miejsce spotkania.

***

Jaki jest cel w wyborze dokonanym między jednym złem a drugim? Wybrać mniejsze? Lecz skąd można wiedzieć, która z nich przyniesie mniej zniszczenia? Gdzie podziało się dobro? Opuszczeni, przytłoczeni Prawdą sojuszników mogą szukać tylko wśród tych, których najbardziej się boją.
 
__________________
See You Space Cowboy...

Ostatnio edytowane przez Bebop : 18-05-2011 o 23:00.
Bebop jest offline  
Stary 19-05-2011, 16:55   #132
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Wstałam bardzo ostrożnie, żeby nie robić hałasu. Nie wiedziałam gdzie tym razem się znalazłam i z kim przyjdzie mi się spotkać. Chciało mi się wyć i krzyczeć ze złości i bezsilności. To co się stało w szpitalu, zupełnie tego nie pamiętałam, a teraz to . Welcom to Metropolis, nie wybrałabym tego miejsca na wycieczkę. Rozejrzałam się po pomieszczeniu w poszukiwaniu czegoś nadającego się do obrony. Kawałka drewna, nogi od krzesła, czegokolwiek co dałoby mi nikłe poczucie że mogę coś zrobić. Nie dać się zabić, lub uwięzić bez obrony. Głupia mała naiwna istotka wśród potworów.

Z pomieszczenia było tylko jedno wyjście, które blokowały drzwi podobne do tych montowanych w schronach lub łodziach podwodnych. W pomieszczeniu znajdowało się trochę rzeczy, które można było użyć jako broni: kawałki metalu, pręty od łóżka.

Wymontowałam pręt z łóżka i podeszłam ostrożnie do drzwi. Były lekko uchylone. Nasłuchiwałam przez chwile czy ktoś nie nadchodzi.
Ostrożnie wyjrzałam na zewnątrz.

Korytarz był pusty, obskurny i wyłożony kafelkami. Ciągnął się z 10 m a następnie pod katem prostym skręcał w lewo. Zza zakrętu słychać było dziwne chrobotanie. Dźwięk, którego nie potrafiłam rozpoznać, a który przyprawiał o gęsią skórkę.
Rozejrzałam się za inną drogą ucieczki. Pięknie, mogłam się tego spodziewać. Pomieszczenie z którego wyszłam było na końcu korytarza, nie pozostawało nic innego tylko ruszyć w stronę dźwięku. Odruchowo uniosłam oczy ku górze.
- Dzięki – stwierdziłam z ironią, o mało się nie roześmiałam kiedy uświadomiłam sobie co zrobiłam. Rozmowa z Bogiem w tym miejscu – ale nawet tu nie odpowiadał.

Ruszyłam ostrożnie w stronę zakrętu. Starałam się iść bardzo ostrożnie. Po drodze wypatrywałam jakiegoś kawałka zbitego lustra na podłodze. Na próżno. Kiedy dotarłam do zakrętu, zatrzymałam się i nasłuchiwałam.
Nie przybliżał się, ani nie oddalał.
Zaryzykowałam wyjrzenie zza zakrętu. Bardzo ostrożnie, uzbrojona w pręt.
Korytarzem pełzał dziwny stwór. Szorując szponami i brzuchem po gruzie. Miał zawiązane oczy drutem kolczastym, który biegł wokół jego głowy i oplatał nogi. Wygięty w dziwnej pozie pełzł w moja stronę.
Nie zajmował całej przestrzeni korytarza. Postanowiłam przemknąć obok niego, w razie co będę się bronić. Nie wiedziałam czy jest tego więcej, na razie jeden mi wystarczał do szczęścia.

Obserwowałam go zza zakrętu. Im był bliżej tym więcej szczegółów mogłam dostrzec.
Z ust potwora wysuwał się język, stwór dyszał ciężko, jakby węszył. Przez brudną twarz przebiegały dziwne skurcze. Twarz …. jego twarz wydawała mi się znajoma. Tak. To był Malcolm Brook. Jeden z podejrzanych z wrześniowej sprawy Tarociarza. Z ust stworzenia wydobywał się dziwny, świszczący, mrożący krew w żyłach ni to jęk, ni to warkot.

Przylgnęłam plecami do ściany i zaczęłam szybko płytko oddychać.
A wiec tu się schowało kochane dziecko demona. Przed oczami widziałam sceny z jego przesłuchania, arogancki typ, który sądził ze wszystko ujdzie mu na sucho. Pewny swojej nietykalności i siły. Zachowywał się jak podejrzany z Bostonu którego przesłuchiwałam, takim samym człowiekiem stałby się gdyby tu nie trafił. Jestem pewna ze wiedział o ofiarach, o swoim sobowtórze Lennym Waterfallu, Terrencie i niewinnych dziewczynach które Nash złożył w ofierze by zakończyć jakiś cholerny rytuał, a jego dziełem był Brook i inni mu podobni. Czy brał w tym udział nie wiedziałam, ale że wiedział o tym, tego byłam pewna. Ten wzrok pełen pogardy i dumy kiedy Alvaro wymieniał ofiary. Taki sam wzrok miał staruszek kiedy patrząc mi w oczy zabijając Maxa na odległość. On stałby się taki sam, ale dzięki Baldrickowi trafił tutaj, gdzie jego miejsce do świata innych potworów i niech tu zostanie.

Poczekałam aż dotarł do zakrętu i spróbowałam go wyminąć przesuwając się ostrożnie bokiem pod ścianą, żeby nie stracić go z oczu. Powoli, krok za krokiem, starając się nie nadepnąć na kawałek gruzu.
Im bliżej stwora byłam, tym on wykazywał większe odznaki podekscytowania. Zatrzymał się i węszył. Jęk i warkot wydobywający się z jego gardła stał się głośniejszy i wyraźniejszy. Ręce, otarte do krwi, zaczęły błądzić po omacku wokół, jakby potwór usiłował złapać coś w kościste palce. Ich zasięg był monstrualny, bez trudu sięgał nimi pod przeciwległą ścianę. jakby prawa biologii nie dotyczyły jego ciała. Węszył, jęczał, łkał. Nie było wątpliwości, że wyczuł moją obecność. Spojrzałam w głąb korytarza za nim. Prowadził prosto, bez żadnych drzwi, wyglądał jak łącznik, kafle na ścianach, brudne, obite, a po 20 krokach kolejny zakręt tym razem w prawo. Starałam się go wyminąć, w razie co mogłam użyć pręta jako broni, dobre i to. Spróbowałam przeskoczyć nad jego rękami, kiedy szorował nimi po ziemi.

Stwór stał w miejscu, Nie ruszał się. Węszył. Zawodził. Przeskoczyłam nad nim, a wtedy jego ręka chwyciła mnie za kostkę, już po tym, jak znalazłam się za jego plecami. Mocny jak imadło uścisk. Jak chwyt żebraka, który próbuje wyciągnąć jałmużnę od niechętnego przechodnia.
Spróbowałam się wydostać. Uścisk był bardzo silny, groził niemalże złamaniem nogi. Stwór chciał zatrzymać mnie miejscu. Z wszystkich sił. Jęk zdawał się głośniejszy i wyraźniejszy.
- Puszczaj do cholery – wiedziałam że nie mógł mnie usłyszeć, ale słowa same rwały się na wolność. Zaczęłam się wyrywać.
Chuda, węźlasta ręka zacisnęła się mocniej. Znacznie mocniej. Stwór zaczął szorować brzuchem podłogę by przyjąć pozycję łatwiejszą do użycia drugiej ręki.
Walnęłam go po tej ręce prętem, z całej siły i próbując się wyrwać, nie chciałam dopuścić żeby złapał mnie obiema rękami.
Kość pęka z trzaskiem, a jęk stworzenia wypełniła teraz inna nuta. Ból. Z rany wystawał kawałek kości i sączyło się coś, co przypominało ciemną krew. Ale nie tylko. W miejscu, gdzie chudy piszczel przebił się przez skórę widać było unoszącą się w powietrze smugę światła, Potwór padł na bok. Unieruchomiony. Jego mobilność, do tej pory niewielka, teraz stała się prawie całkowicie niemożliwa. Nogi skrępowane w górę wyginały kręgosłup pod straszliwym kątem. Druga ręka pozwalała mu się przemieszczać, ale w zasadzie jedynie pełzać, w tempie niewiele większym niż ślimak.

Osiągnęłam swój cel. Potwór puścił moją nogę. Przez chwile poczułam się winna.
- O boże, przepraszam, przeprasza - wyszeptałam wycofując się do tyłu. W głębi ducha wiedziałam że nie powinnam była tego robić. Możliwe że popełniłam błąd, ale to miejsce, to co widziałam po tamtej i tej stronie, co ostatnio zrobiłam świadomie czy też nie i twarze dzieciaków pomordowanych przeważyły szalę. To nie była sprawiedliwość wiedziałam o tym doskonale, odrobinę mściwości może, ale nie byłam już policjantkom, nie po tym co się wydarzyło. Nie wiedziałam czym się stałam i jak to się skończy, ale nie byłam już tą samą osoba, która zaczęła sprawę „Tarociarza”, nikt z nas już nie był. Ruszyłam w stronę zakrętu.

Za sobą słyszałam jękliwe zawodzenia stwora i szuranie brzuchem po ziemi, gdy próbował pełznąć za mną. Bez problemów dotarłam do zakrętu. Za nim znajdował się kolejny korytarz, zbudowany z cegieł i cementu. Na jego końcu widać było schody z metalowymi poręczami. Znikały za zakrętem i prowadziły w górę. Jarzyła się tam jedna lampa, migocząc i skwiercząc.
Od schodów oddzielało mnie zaledwie dwanaście, góra piętnaście kroków. Ruszyłam w tamtym kierunku kiedy coś przykuło moją uwagę. Dochodzący z góry dźwięk, jakby zgrzytu przerdzewiałego metalu trącego o inną zardzewiałą powierzchnię. Nie wiedziałam dlaczego, ale ten dźwięk skojarzył się jej z rozsuwanymi drzwiami lub płytą. Zaraz po nim usłyszałam szepty. Zimne. Sykliwe. Straszne. Dochodziły z góry i chyba się zbliżały. Ktoś - sądząc z natężenia odgłosów - nawet kilka osób, właśnie schodziło w dół.
Czułam to. Czułam ich głód. I czułam to, co zwabiło nadchodzących. Lumina Astarotha wydobywająca się ze zranionego przeze mnie ciała Malcolma Brooka. Tym właśnie był ten dziwaczny poblask. Czymkolwiek byli ci, którzy wydawali owe dźwięki, przybyli tutaj niczym rekiny zwabione krwią.

Uświadomiłam sobie, czyje ciało zawiera jeszcze tą energię. Moje, bo wiedziałam, nie wiem skąd i jak, ale miałam pewność, że to, co zabrała mi Matrona, znów było w moim wnętrzu. Jak Obcy, który teraz mógł stać się zagrożeniem wyrywając się na wolność.
Rozejrzałam się po korytarzu, żadnych drzwi, prześwitu pod schodami w którym można się ukryć. Nie zamierzałam zawracać, nie chciałam się z nim znowu spotkać. Nad całym korytarzem pod sufitem przebiegał ciąg rur, na tyle dużych żebym mogła się schować. Godziny ćwiczeń w końcu zaowocowały, podciągnęłam się na rękach w górę i ukryłam niedaleko schodów.
Z góry miałam widok na schody po których zaczęły schodzić trzy stwory wielkości 5-7 letnich dzieci, mały odnóża jak pajacyki, z elementami mechanicznymi i zamiast rąk jakieś na pól mechaniczne ustrojstwa zakończone szponami, dolne części twarzy zrobione były z mechanicznych elementów, jak szczęki w koparkach.

O matko, czy tu nic nie wygląda normalnie, spoglądałam na nich ze swojej kryjówki. Mogłabym sobie z nimi poradzić bez żadnego problemu. Przynajmniej taką miałam nadzieję. Przez chwilę węszyły niczym piekielne psy na korytarzu a potem klekocząc odnóżami i ruszyły w stronę skąd przyszłam.
Odczekałam chwilę, nie zauważyli mnie na szczęście, a w razie co i tak byli za mali żeby mnie dosięgnąć. Nie miałam jedna pewności czy nie przyszły z czymś większym czekającym na górze. Wcale by mnie to nie zdziwiło. Weszli za zakręt i straciłam ich z oczu, słyszałam tylko upiorne szepty jakie wydawali. Szepty się oddalały. Ja nie widziałam ich, ale oni także nie mogli zobaczyć mnie.

Kiedy się oddalili, opuściłam się na rękach w dół jak na drążku, i bardzo cicho zaczęłam wchodzić po schodach. Z tyłu usłyszałam jeszcze podekscytowane piski, syki a potem wrzask, przyspieszyłam. Schody prowadziły na brudny, przerdzewiały korytarz wyglądający jak droga w jakimś magazynie. Na górze stalowe kratownice, na ścianach cement, żadnych okien. Korytarz jednak kończył się chyba jakimiś metalowymi drzwiami. Hałasy z dołu ucichły. Nie wiedziałam jaki był rezultat spotkania i nie chciałam się dowiedzieć. Ruszyłam do drzwi kiedy poczułam coś dziwnego w zasadzie usłyszałam narastające buczenie w mojej głowie niczym szept zza ściany, jakby jakąś melodię piskliwą i atonalną. Jakby ktoś próbował nieumiejętnie grać na flecie.

Zaczęłam biec w stronę drzwi. Ból pod czaszką narastał, jakby ktoś wbijał mi w głowę igły. Mój wzrok zaczął szwankować, cały korytarz wyglądał teraz jak w sennym koszmarze, kiedy zdajesz się stać w miejscu a coś ci ucieka, tak właśnie było z drzwiami, każdy krok zdawał się oddalać mnie od nich, a na dodatek igły w czaszce zmieniły się w gwoździe rozpalone do czerwoności wbijane prosto w mózg. Wiedziałam ze muszę się stąd wyrwać, ale nie mogłam.

Nagły błysk mnie oślepił, było jak w szpitalu zanim zastrzeliłam kolegów.
Stałam w ciemnym miejscu, zniknęły drzwi, światło, wszystko. Nie było nic oprócz uczucia cielesności i ciemność. Jak w jaskinie gdzie nie dochodzi nawet iskierka światła. Wtedy człowiek nie widzi nawet własnej ręki, którą macha sobie przed oczami.
Zaczynam wodzić rękami wokół siebie, żeby się zorientować gdzie jestem. Trafiłam na jakąś ścianę i nagle zapaliło się światło. Stałam w jakiejś chłodni lub magazynie, przez chwile mrużyłam oczy, żeby przyzwyczaić się do światła. Oczy wychwytywały coraz więcej szczegółów.

Pod ścianami poustawiane były regały z kartonami na których były napisy po chińsku, zupki chińskie i żywność w proszku. Z pomieszczenia było tylko jedno wyjście. Drzwi zamykane od zewnątrz z wielką pancerną szybą za którą ktoś stał. Niewyraźna postać przyglądała się wnętrzu. Wszystko wokoło wyglądało normalnie. Wróciłam do Iluzji, wróciłam do domu. Spojrzałam na siebie, dalej byłam w szpitalnym ubraniu z prętem w ręku. No ładnie, wytłumaczę się, a tak sobie przechodziłam i dałam się zamknąć w magazynie. Pomyśle nad jakimś kłamstwem później.
Podeszłam do drzwi. Postać za szybą się cofnęła. Miała długie włosy, ale przez szybę pancerną nie mogłam stwierdzić kim jest.
- Wypuść mnie.
- Jest tam ktoś?
Usłyszałam męski głos.
- Pomocy, jestem tu zamknięta.
- Ciekawe uczucie, prawda
- Słucham? – początkowo nie zrozumiałam o co mu chodzi.
- Być zależnym od kogoś, a nie otrzymać pomocy. Rozkoszuj się nim. Bo teraz czeka cię wieczność w tym stanie.
- Kim jesteś. Kto to mówi?
- Żegnam, panno służyć i bronić. Nie jesteś mi już potrzebna. Życzę miłego umierania.
Włączył agregat, pomieszczenie zaczęło wypełniać zimne powietrze.
- Astharot, ty draniu – walnęłam ręką w drzwi.
- Rozkoszuj się tym. Dwa razy mogłaś komuś uratować życie. Dwa razy zawiodłaś tego kogoś. On przyszedł z tobą porozmawiać. A ty go skazałaś na śmierć. I mylisz się. Nie jestem nim. Nie jestem Astarothem. Jestem jedynie jego dzieckiem. Żegnaj, detektyw Kingston. Dla ciebie ta wojna dobiegła końca. Wiesz co dzieje się z człowiekiem, kiedy umrze?
- Kiedyś tak, przynajmniej tak myślałam ale skutecznie odarliście mnie ze złudzeń.

Cholera rozumiem amerykańskie filmy i uwielbienie głównych postaci do długich monologów, nie wiedziałam że pieprzone demony też kochają się w dźwięku swojego głosu i gadaniu dla zaspokojenie swojego ego.

- Pojawia się purgatyd. Istota, która tworzy ci własne piekło. Ja nim jestem. A to twoje piekło.
- Dla twojego wyjaśnienia lumina twoja i Brooksa, którego zostawiłaś szperaczom na pożarcie, były ze sobą związane. A ty byłaś blisko, kiedy go zabito. Więc i sama zginęłaś. Niejako na własną prośbę. Wiesz. To nawet zabawne. Bo szperacze to żaden przeciwnik. Są jak pająki w waszym świecie. Nawet nie te jadowite. Tyko trzeba było mieć odrobinę litości i serce po właściwej stronie. Uciekłyby na twój widok. Na sam twój widok, detektyw Kingston. – powiedział to z sarkazmem i odszedł.

Byłam wściekła, serce ty ohydna kreaturo, może i go już nie miałam, ale wy nie mieliście go na pewno mordując niewinnych ludzi i zasłaniając się bajeczką o garniturach i kole życia. Nikt się nie prosił o waszą uwagę, a już na pewno nie o mieszanie w waszą cholerną wojnę.
Nie dziwiłam się że Demiurg zniknął, patrząc na jego dzieci też bym zwiała gdzie pieprz rośnie. Nieźle ci się udały te latorośle nie ma co. Znowu odruchowo spojrzałam w górę zwracając się do niego. Cholera muszę się pozbyć tego odruchu.

Miałam tylko nadzieję ze pozostałym poszło znacznie lepiej. Żałowałam że nie mogę się wytłumaczyć z tego co stało się w szpitalu, tego żałowałam jak cholera. Niewinni głupcy wplątani w coś z czym nie mieliśmy szansy sobie poradzić. Wielka polityka w starciu z małymi mrówkami.

Rozejrzałam się po pomieszczeniu, do dyspozycji miałam zupki w proszku, sosy w proszku, przyprawy. Pręt i regały. Robiło się chłodno.
Przydało by się im trochę realizmu, co za idiota trzyma zupki w proszku w chłodni. Mięso, napoje owszem, ale zupki, bez jaj.
Chciało mi się śmiać i płakać jednocześnie.

Śmierć w magazynie zupek chińskich pięknie by wyglądał nagłówek w Deily News.

Podeszłam do drzwi i zaczęłam sprawdzać zawiasy, chyba Archimedes powiedział dajcie mi punkt podparcia a uniosę ziemię, żeby podnieść te drzwi w zawiasach będę potrzebowała czegoś więcej niż mojego pręta. Zaczęłam grzebać przy półkach, może uda się je rozkręcić, albo znajdę coś czym załatwię szybę. Nie zamierzałam czekać bezczynnie na śmierć, nie dam im tej satysfakcji.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)
Suriel jest offline  
Stary 20-05-2011, 09:52   #133
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Gdzie diabeł nie może...

tam babę pośle.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=k_GqVFa5GBA[/MEDIA]


Zmierzali kolejką podmiejską w kierunku New Jersey. Do miejsca gdzie mieli uzyskać kolejne ochłapy informacji. Goodman oddaliła się od chłopaków pod pretekstem toalety. Babskie sprawy. Mężczyźni nigdy nie wnikali i było to takie wygodne.
Claire miała plan. Awaryjny, i chwilowo nie dopuszczała myśli, że absolutnie wcieli go w życie. Jednak brała go dość mocno pod uwagę. Czuła pewien dyskomfort, że nie podzieliła się swoimi zamiarami z resztą zespołu. Ale to nie wchodziło w grę. Przynajmniej dopóki byli oczami i uszami Astarotha. O czym dowiedzieliby się oni, poznałby niechybnie on. Ale Goodman miała tą przewagę, że nie była nikim istotnym. Półbóg pokroju Nasha nie zaprzątał sobie nią głowy. A może powinien? Może, kurwa, powinien...

Goodman nie myślała o dobru ludzkości ani o pokoju na świecie. Nie była pieprzoną kandydatką na miss world, które mają obryte, tryskające altruizmem, odpowiedzi na trudne pytania.
“Gdyby miała pani moc decydowania o świecie, panno Goodman, jak by ją pani spożytkowała?”
“Zadbałabym o prawa człowieka i pokój na świecie”.
Nie tym razem.
“Tak na prawdę chciałabym końca Nasha Tarotha. Przydepnąć go obcasem jak pieprzonego robaka i usłyszeć chrzęst pękającego chitynowego pancerzyka.“
“Ale dlaczego?”
“Bo mnie wkurwił. Bo... mnie zignorował. Jakbym... nie istniała.”

Kobiety...
Nawet dla demonów mogą pozostać zawiłą i nielogiczną łamigówką. Poprosiła go o błahostkę. Aby zdjął jej smycz. Wystarczyło małe hokus pokus. Pstryknąłby palcami, wymówił magiczną formułkę... pierdnął dobrymi intencjami.
Ale nie.
Claire Goodman!. Niegodna uwagi mrocznego potężnego wszechbytu! Allelujah!

A jebał cię pies.

Wyciągnęła z kieszeni komórkę i wykręciła numer Jakooba. Kiedy tylko odebrał wypluła z siebie oskarżenia.
- Ugryzłeś mnie - zaczęła może od dupy strony ale czuła pewną irytację z tego powodu i właśnie ona wylała się na pierwszy ogień niby jad.
- Nie ugryzłem - odparł spokojnie.
- Mam smycz. Skończ pieprzyć, zresztą... nie w tej sprawie dzwonię.
- Nie pieprzę, a zabawy ze smyczą mnie nie kręcą.
- Jeśli smycz nie jest twoja to kto mi ją nałożył? - zastanowiła się chwilę, pojawiła się wątpliwość ale zaraz też wrócił rzeczowy ton. - Nieistotne. Posłuchaj... Widziałam się z Nashem. Wydaje się kurewsko pewny swego..
- Co, gdzie, kiedy? - po raz pierwszy od kiedy go poznałaś w głosie wampira pojawiła się jakaś niebezpieczna nutka. “Żarty się skończyły” zdawał się mówić ten głos. - Mów, Goodi....
- Odleciał prędziutko, niemal się pierze za nim sypało... - odparła spokojnie.
“A teraz musisz mu coś dać Claire. Nie za mało, nie za dużo...” - rozwarzała w myślach.
- Mówił, że zaczyna już zbierać swoje żniwa. Że niebawem będzie najpotężniejszy z nich wszystkich i... zajmie się swoimi wrogami. Uznałabym, że groził dość jednoznacznie twojemu panu Jakoobie. Posłuchaj... - jej głos stał się bardzo stanowczy i pewny siebie. - Kiedy nadarzy się kolejna okazja... wystawię ci go. Ale mam pytanie. Kto przybędzie? Czy twój szef sam się pofatyguje po tego skurwiela?
- Może. Nie wiem. Znamy jego słabe punkty Goodi. Znamy je i wiemy gdzie kopnąć, by go zabolało. Znamy jego metafizyczne jaja, dziewczyno.
Ostatnie słowo usłyszałaś tuż przy swoim uchu. Stał za tobą, w damskiej toalecie na dworcu kolejki.
- Nie ufaj telefonom … - mrugnął uśmiechając się łobuzersko.
Dłoń uzbrojona w komórkę opadła luźno wzdłuż ciała. Goodman oniemiała. Nie mogła zapanować nad mało inteligentną miną w akompaniamencie rozwartych do połowy ust.
- Jak mnie... tak szybko... przez zamknięte drzwi?... - kabina miała całe dwa metry kwadratowe więc Claire mimowolnie naparła plecami na sfatygowaną umywalkę. Sporo trudu zabierało jej balansowanie na czubkach palców aby nie nadepnąć wampirowi na buty i nie chuchać mu w kark. - Dalej twierdzisz, że ta smycz nie należy do ciebie? Dotarłeś tu... jak po sznurku... - odwzajemniła niepewny uśmiech. - Ale do rzeczy... Co za słabe punkty Nasha? Po jego aroganckiej gadce wywnioskowałam, że żadnych już nie ma. On się nie boi Jakoobie. Już nie. Mówił, że wypełzł z kryjówki i ma zamiar pozostać na widoku. Jeśli go wystawie a wy sobie z nim nie poradzicie... zafunduje mi wieczne męki i pewnie inne miłe atrakcje. Chcę wiedzieć o jakich słabych stronach mówisz. Albo mieć pewność, że sam boss pofatyguję się po tą łajzę.

- Wiesz jak to jest z szefami. Zawsze wszystko zostawiają innym. Ciągle ich nie ma, kiedy potrzebujesz podwyżki, urlopu i takich tam. Powiem szczerze. Nie wiem, czy uda nam się dokopać skurwielowi. Ale … Faktycznie, wyczuwamy jego aktywność. Jest świetny. Pojawia się i znika, jak czarnuch na pasach. Jest to tu, to tam, zostawia fałszywe namiary, zastawia pułapki na nasze pomniejsze sługi unikając większych. Moglibyśmy się od łajzy uczyć. Mój szef, szef wszystkich moich szefów, jest ostrożny. Nie ujawni się, póki nie będzie miał pewności, że jest tam As, a nie któryś z jego “znaczników” czy pomniejszych garniaków.
Jeśli przegramy z nim starcie, faktycznie może ci zrobić nieprzyjemne rzeczy. Ale może ci je zrobić, jeśli byś go nie wystawiła. On już taką ma pokręconą naturę. Myślę …- dodał szeptem - że to dlatego że ma wyjątkowo szpetną gębę i maluśka kuśkę.

- Wyślę ci wiadomość. Kiedy następnym razem się pojawi. Biorąc pod uwagę jakie masz tempo rakcji na pewno zdążycie... A ty namów szefa żeby pojawił się osobiście. Bez urazy Jakoobie, ale jego pomniejsze sługi - z tobą na czele - nie poradzą sobie z Nashem. Już na to za późno. Z mojej strony chcę gwarancji. Nietykalność dla mnie, Cohena i Baldricka. Oraz... oddacie Alvaro jego duszę. Zabraliście mu ją, zapewne jesteście nadal w jej posiadaniu. Zdałam sobie sprawę, że to dla was tylko towar przechodni. A jak mawiają... nic w przyrodzie nie ginie.

- Dusza Alvaro. Oddał ją za możliwość chodzenia. Leżałby jak warzywo, gdyby nie moja pomoc. Nie zwrócę mu jej. Nie ma mowy. A Baldrick i Cohen zginą, kiedy zginie As. Pogódź się z tym. Nie będę cię czarował. Kiedy odzyska esencję z ich ciał będą jak puste kartoniki wyssane przez słomkę. A poza tym nie mamy zamiaru dopuścić do tego. Sam moment odzyskiwania esencji będzie tym metaforycznym kopem w jaja. Wystarczy przerwać proces. Naczynia pękną, a pijący z nich będzie przez chwilę jak dziecko wyjęte z łona matki. Wystarczy jebnąć mocniej łomem w czaszkę. Metaforycznie rzecz jasna. I po kłopocie. Musisz też wiedzieć, że mój … partner … ma nieco inny plan. Chce porozbijać naczynia i uwolnić luminę. Wcześniej, nim As połozy na nich łapska. Moim zdaniem to spowoduje kilka miłych wybuchów, takich jak w Red Hook. Na szczęście trudno jest namierzyć Cohena, Kingston i Baldricka, póki mają w sobie luminę. A wysłany do egzekucji sługa, pewnie będzie się wzbraniał. Z tym, że jak on będzie się wzbraniał, to pewnie ty zginiesz. Bo ten sługa jest niezłym debilem i wystawił cię potworom na pożarcie. Wiesz, o kim mówię, prawda
.
- Alvaro nie jest potworem... I wiem, że zginie ostatecznie kiedy odzyska swoją duszę. Ale warunkiem mojej współpracy jest aby ją odzyskał. Co do Baldricka i Cohena... Mówisz, że zginą kiedy Astaroth wyssie z nich własną luminę. Ale jeśli jednak nie zdąży? Jeśli ktoś, w trakcie... zdzieli go przysłowiowym tym łomem w łeb. Czy chłopaki to przeżyją?

- Nikt tego nie przetrwa. Będzie w samym centrum gwałtownej i nieprzewidywalnej … reakcji. Powiedzmy, że w promieniu … sami nie wiemy dokładnie jakim …. wszystko zostanie całkowicie … anihilowane. Taka piekielna bomba atomowa, że posłużę się jakże bliskim obecnie porównaniem. Uderzyć trzeba wtedy, kiedy będzie z nimi połączony. W odpowiedni sposób przeciąć łączącą ich … energię. A potem. BUM! JEBUDUBU! I krzyk i lamenty. Lepiej dla ciebie, byś była od nich wtedy z daleka, Goodi. Bo i ciebie szlag trafi. OOO - uśmiechnął się. - Właśnie udało nam się ustawić kolejną przynętę. Może As się skusi. Muszę zmykać. Przyznam, że ciasny kibelek i ty są dość … podniecające.

Nowe informacje waliły niby obuch. W tej pojedynczej chwili Claire uzmysłowiła sobie dwie ważne sprawy. Po pierwsze - Baldrick i Cohen tego nie przeżyją, cokolwiek nie zostanie postanowione. Jeśli Nash zagarnie ich luminę - zginą. Jeśli zginie Nash - zginą także, wraz z nim. Same ślepe uliczki... Zdała sobie też sprawę, że ona - Claire Goodman - pójdzie do piachu wraz z nimi. Skoro będzie na miejscu, w samym centrum wydarzeń i nastąpi wielkie pierdut, nie będzie czasu na odwrót. Jakoob mógł dawać dobre rady aby najlepiej była wówczas jak najdalej... ale wiedział dobrze, że to niemożliwe. Nie miała turbodoładowania jak wampir. Jeśli będzie na miejscu - podzieli los kolegów z Wydziału. I może to i dobrze. Zawsze wyznawała takie motto: "Pracować razem i ginąć razem'. Czułaby niewymowne wyrzuty sumienia jeśli jako jedyna uszłaby stamtąd z życiem. Wobec tego nie ujdzie. Zginą tam wszyscy. Zginą bo nie ma innego wyjścia, albo w jej przypadku, na inne wyjście nie można przystać.
Perspektywa końca jej egzystencji przyniosła... niespodziewane ukłucie żalu. Nigdy już nie przyskrzyni przestępcy, nie spotka się na pogaduszki z Robertem, nie rozzłości swojego ojca, nie wyrówna niewyrównanych rachunków, nie zaleje się w trupa, nie pójdzie do łózka z nieznajomym...
Klatka piersiowa poruszała się miarowo, bez wzburzenia kiedy podniosła oczy na wampira. Wydawała się tak bardzo... pogodzona ze swoim losem.
- Następnym razem kiedy na wyświetlaczu twojego telefonu pojawi się moje imię... Nie odbieraj. Po prostu zrób tą sztuczkę z teleportacją i szykuj ten łom na Nasha. On nie zostanie cholernym królem piekieł. Nie jeśli będę miała na to jakikolwiek wpływ...
Wyjęła z kieszeni bilet z metra i napisała na nim imię i nazwisko.
- Zrób coś dla mnie dobrze? Oddaj Alvaro jego duszę. I... zabij dla mnie tego człowieka. Obawiam się, że sama nie zdążę już tego zrobić a nie lubię niedokończonych spraw... Oboje wiemy, że jeśli będę na miejscu kiedy Nash będzie wieńczył swoje dzieło to tego nie przeżyję. A wolałabym umierać wiedząc, że zakatrupisz sukinsyna.
Sama chciała to zrobić dawno temu. Ale wtedy żyła z zgodzie z zasadami i prawem. Teraz kiedy nie czuła już tych ograniczeń okazało się, że są sprawy ważniejsze niż urazy sprzed lat. Niż setki nieprzespanych nocy. Niż zwykła ludzka zemsta.
Wcisnęła mu kartkę do ręki pochylając się na moment w jego stronę i wciągając zapach. Miał buzię nastoletniego chłopca, przyjemną, niewinną niemal. I chociaż Claire wiedziała, kim jest w rzeczywistości to nie odczuwała wobec niego niechęci.
Na moment dotknęła jego policzka, samymi opuszkami palców, a później pocałowała w usta. Głęboko. By poczuć miekkie wargi i wilgotny język.
- Idź już - szepnęła. Jak się okazało w próżnię.
Zniknął nim jeszcze skończyła pocałunek. Tak samo niesamowicie, jak się przy niej pojawił.

- Moze to i lepiej - skwitowała Goodman uśmiechając się krzywo. W jakiś irracjonalny sposób poprawił jej się humor. Może mieli zginąć, może Nowy York miał się zapaść pod ziemię ale przynajmniej otrzymała kilka odpowiedzi i przyszykowała się na to co ma nastąpić.
Kopniakiem strąciła deskę klozetową i usiadła gapiąc się na wyświetlacz telefonu. Miała wątpliwości. Wybrała jednak kolejny numer telefonu. Gdy po przeciwnej stronie słuchawki odezwał się zmysłowo chrypiący głos Goodman zaczęła lekkim tonem:
- Dzieńdobry markizie. Jak idą przygotowania do przyjęcia?
- Koszmarna pora dnia, słodziutka - głos markiza kleił się nawet przez słuchawkę. Był zblazowany tak, jak tylko zblazowany był właściciel tego głosu. - Czy to coś wa-ażnego?
Ostatnie słowo zostało wypowiedziane jakimś takim, dziwnym tonem. Czyżby usłyszała również chichot kogoś innego przez słuchawkę. Miękki, chłopięcy chichot.
- Możliwe, możliwe... - droczyła się pozornie frywolnym tonem. - Słyszałam, że zebrał pan ładną... kompanię z piekła rodem. Rozumiem, że jesteście w stanie go zgładzić?
- Wieści szybko się roz-zchodząąą - zdecydowanie coś działo się po drugiej stronie słuchawki. Nie chciała wyobrażać sobie co, ale wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach.
- Ha ha ha - stary satyr zdawał się czytać w jej myślach. - My bardzo lubimy gładzić. Lubimy też głaskać, pieścić, lizać i ssa-ać. Ale nie zawsze możemy ro-obić to co luuubimy.
- Gdybym chciała pogadać o lizaniu i ssaniu zadzwoniłabym na sex telefon, de Sade. Zgromadziłeś wystarczające siły aby go zgładzić czy nie? Skończ kabaret i zacznijmy rozmawiać.
- Mam … wystarczająco duży … potencjał - zachichotał jak świr. - I jestem gotów do pene.... do walki, rzecz jasna.
- Pan na “G” się po niego pofatyguje? Obawiam się, że z całą armią możesz nie dać mu rady. Co innego twój szef. Co by nie patrzeć są równi... chociaż Ash twierdzi, że już niedługo.
- Khe, khe, khe , kochanie... - powiedział uwodzicielskim głosem. - takie sztuczki nie przejdą. Wiem do czego zmierzasz. Podpuścić jednego na drugiego. Khe, khe, khe. Twoje intencje są proste jak fiut szesnastolatka gdy widzi gołą babkę. Zrobimy, co będzie trzeba. Niech się o to nie martwi twoja śliczna główka. Tylko powiedz nam gdzie i kiedy. A my upewnimy się czy to nie jakaś zasadzka i zrobimy mu analną niespodziankę. Znaczy, jak mawia młodzież, wydymamy go bez mydła i na cacy. Jestem z ciebie zadowolony, złotko. Dobrze wybrałaś. Nie minie cię nagroda, kiedy wszystko się skończy.
- Jeszcze nie wybrałam strony - kontynuowała rzeczowym tonem. - Wiem jedynie, że nie chcę widzieć Tarotha na piekielnym piedestale. Jakkolwiek... jeśli powiem ci gdzie i kiedy... Chcę nietykalności. Dla siebie i moich kolegów, na pewno masz pojęcie kogo mam na myśli. Nikomu z nas ma włos nie spaść z głowy. Chcę twoje słowo - a do siebie dodała - choć obawiam się, że jest gówno warte.
- Nietykalności - prychnął w słuchawkę jak rozzłoszczony kocur. - A petting czy inne pieszczoty? No weź żesz, nie przesadzaj …Ale dobrze. Chcesz stracić szczyty rozkoszy, twoja strata, sloneczko. Przyrzekam, że z mojej strony nie spotka ciebie, ani twoich przyjaciół żadna krzywda.Chcesz, to wapdnij do mnie do knajpki. Przypieczętujemy to porozumienie w jakiś niecodziennnny sposób.
- Z twojej strony i każdego kto wszedł z tobą w komitywę przeciwko Tarothowi.
- Nie przeginaj. Ze strony każdego mojego podwładnego. Nie mogę ręczyć za innych … z mojej licznej rodziny.
- Z twojej strony i kązdego kto wszedł z tobą w komitywę przeciwko Tarothowi - powtórzyła beznamiętnie. - Zważ na to co mogę ci zaoferować. Bez mojej pomocy możecie nigdy go nie znaleźć. Albo znaleźć wtedy gdy będzie już za późno. Choć... wtedy to raczej już on was znajdzie. Jednego po drugim.
- Kochanie - głos De Sade stal się o oktawę niższy, odrobinę groźniejszy. - Jeśli ominie nas tango z Asem, to znajdę cię, gdziekolwiek się schowasz i osobiście ci podziękuję. Przeciągasz niebezpiecznie strunę. Oferuję ci nietykalność z mojej strony i ze strony moich sług. Ale nie mam, powtarzam raz jeszcze, nie mam wpływu na moich … gości. Nie wiedzą o twoimistnieniu i to powinno cię zadawalać. A co do twojej groźby na końcu. Nie wiesz, że polityka jest śliska jak lubrykant. Teraz jestem przciwko Ashowi, ja i mój pan, ale za moment możemy iść pod rączkę do ołtarza. Jasne?
Mówisz o przyszłości. Czyli zakłądasz dla niego jakąś przyszłość? Myślałam, że zamierzacie go zniszczyć. Definitywnie.
- Jak go nie pomożesz wystawić może nam się wymknąć. A wtedy ciao i po zabawie.
- Dobra, będę w kontakcie - powiedziała na pożegnanie choć miała już wówczas grube wątpliwości czy ponownie się do niego odezwie. - A przy okazji... Jesteś chory de Sade. Znajdź jakiegoś seksuologa, może cię naprostuje.
-To nie choroba. To prawda, słodka Cliare. Najprawdziwsza prawda. Przez seksualność też przebijesz kraty Iluzji.
Zatrzasnęła klapę komórki. Sprawy nie rozjaśniły się w przypływie iluminacji. Nadal miała wrażenie, że tkwi w dupie. Nie chciała dopóścić do siebie myśli, że Taroth dopnie swego. Nie zasługiwał na rolę pierwszego pośród reszty. Był arogancki, samolubny i zimny. I nie dbał o ludzi. Marny materiał na zastępstwo dla Boga. Z drugiej strony nie sympatyzowała również z żadnym innym demonem. Oni wszyscy byli siebie warci..
Może faktycznie to powinna zrobić? Dać cynk wszystkim zainteresowanym. Se Sadowi i Jakoobowi. Kiedy zetrą się trzy frakcję na pewno będzie gorąco. Pozostawało mieć nadzieję, że nawzajem wyprują z siebie flaki.
Wróciła do chłopaków po kwadransie. Czy to może być prawdą? Czy to ostatni dzień ich życia? Usiadła wygodnie pomiędzy Cohenem i Baldrickiem i uśmiechnęła się niewyraźnie:
- Ten domek na Alasce Terry... - zagadnęła. - Wolałbyś w środku lasu czy w małej uroczej mieścinie na zadupiu?
 
liliel jest offline  
Stary 20-05-2011, 09:57   #134
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Clause Grand

Czy przegrałeś tę grę z mechanoidem? Czy też ją wygrałeś?

Szybowałeś nad Metropolis napawając się widokami Miasta Miast, analizując swoje odpowiedzi. Nie miałeś sobie nic do zarzucenia. Byłeś szczery. I najwyraźniej kobieta – cyborg uszanowała twoją decyzję.

Byłeś częścią Metropolis. Czy tego chciałeś, czy nie. Burza piaskowa nad pustynią odebrała twoje życie. Los dał ci drugą szansę spotkania się z twoją Jess. Czy wykorzystaliście ją dobrze? Ciężko było powiedzieć.

Może, gdyby wasza ucieczka z Wieży, w której się spotkaliście w Metroplis była bardziej przemyślana, bardziej zaplanowana, wasze losy potoczyłyby się inaczej? Kto to mógł wiedzieć.
Może, gdybyście tak łatwo nie odpuścili sobie księdza Voory i „Cesarza”, wasze losy potoczyłyby się inaczej? Któż to mógł wiedzieć?

Może, gdybyś podczas negocjacji w lunaparku zgodził się na warunki demona, wszystko potoczyłoby się inaczej? Miałbyś wtedy prawie miesiąc, nim musiałbyś zabić pierwszą ofiarę. Miesiąc to bardzo, bardzo wiele czasu. Mogłeś poszukać wtedy jakiegoś sposobu, by się z tego wyplątać. Mogłeś też skłamać. Nie dotrzymać paktu. Ryzykiem był powrót do stanu zawieszenia w Metropolis. Odrzuciłeś ten pakt.
A potem, przy kolejnym, zacząłeś rozważać zabicie trzech osób, w tym kolegi z Wydziału, którego co prawda uważałeś za fiuta – ale czy to był powód by pozbawić go życia - oraz dwójki ludzi, których nawet nie znałeś. Czy to była duma? Desperacja? Może brak rozwagi? Może nadzieja, że wszystko potoczy się jakoś bez twojego udziału. Że jakoś się ułoży.

A co, jeśli by okazało się, że owa Emily Van Der Askyr to też dziecko, a ów Reynard Durney to niemowlę, dajmy na to? Jaka więc była różnica pomiędzy propozycją kobiety – cyborga i ukrytego w gabinecie luster Maru? Kiedy ochłonąłeś na wysokościach, owiewany wiatrem Metropolis, doszedłeś do takiej, niezbyt budującej konkluzji.

W każdym razie podjąłeś decyzję. Dokonałeś wyboru. Słusznego czy nie, nie było już tego komu ocenić poza tobą samym. Może układ sił zmienił się, może nie wykorzystałeś swoich pięciu minut danych przez los, w każdym razie nikt już nie próbował nawiązać z tobą kontaktu. Pozostało tylko jedno wezwanie....

Zew stawał się coraz silniejszy. Nie byłeś w stanie mu się oprzeć. Każdy ruch skrzydeł zbliżał cię do wieży zbudowanej z ciśniętych na stertę, żywych ludzi. Nie było powrotu.

Latacz wylądował ciężko w krwawym błocie. A ty miałeś jedynie tyle sił, by spaść z niego na ziemię. Głód chwycił cię w swoje szpony. Pierwszy poważniejszy atak.... Zwinąłeś się w kłębek i poczekałeś, aż przejdzie.

Pojawiła się jak spod ziemi. Szczupłe nóżki odziane w lśniące trzewiki, biała sukienka, włosy zaplecione w dwie nierówne kitki. I ogromny młot w drobnych rękach, który uniosła w górę.

Nawet nie poczułeś, kiedy roztrzaskała ci nim pół czaszki.

- Dorzućcie go do reszty potępionych – powiedziała Lilith do rogatych demonów przyglądających się egzekucji z boku. – Zawiódł nas po raz ostatni.

Potem ciśnięto cię na stertę śliskich, nagich ciał. Dziwna siła zaczęła przesuwać twoje ciało w górę, ku innym ciałom w pnącej się w nieskończoność ku niebu Metropolis wieży.

To był drugi koniec Clausa Granda. Po pewnym czasie niezaspokojony głód pochłonął jego świadomość. Znów stał się jednostką X, a jego wycia dołączyły się do nieskończonego chóru dziesiątek, jeśli nawet nie setek tysięcy ofiar Togariniego. Cegieł w jego żywej wieży.



Jessica Kingston


Czy czułaś coś, kiedy padały słowa zza szyb? Czy czułaś się winna? Czy powinnaś się tak czuć? W końcu robiłaś wszystko, by przetrwać? Skąd mogłaś wiedzieć, że łamiąc rękę Brooka wskażesz go tym paskudom? Skąd mogłaś wiedzieć, że te stworki, niewiele większe od pięcioletnich dzieci, stanowią równie poważne zagrożenie dla dorosłego człowieka, jak właśnie pięciolatki?

Zresztą – miałaś pewność, że Brook zasłużył na swój los. Był arogancki podczas przesłuchania. Pewny siebie. Twoim zdaniem zasłużył na śmierć. Jak widzisz, przekroczenie granicy prawa przychodzi łatwiej, niż sądziłaś. Skoro zrobiłaś to ty – policjantka poznając Prawdę o Iluzji – to czego mogłaś spodziewać się o ludziach z założenia mniej prawych. Dokładnie tego, za co ich potem ścigałaś. Zbrodni. Najgorszych z możliwych.

Pojawiły się jednak wątpliwości. Podczas rozbierania półek w magazynie.
A może, gdybyś zapanowała nad strachem, gdybyś w końcu wykrzesała w sobie odwagę, jaką zawsze miałaś, ocaliłabyś chłopaka i siebie? Może, gdybyś nie myślała tylko o przetrwaniu za wszelką cenę, gdybyś nadal była psychologiem, na którego cię szkolono, a nie rozdygotaną dziewczynką, jaką stałaś się po poznaniu Prawdy, pożyłabyś jeszcze jakiś czas w kłamstwie i Iluzji.

Przypomniałaś sobie wrażenia, jakie czuła, gdy Malcolm chwycił cię za kostkę.

Jego chwyt był, jak chwyt żebraka, który próbuje wyciągnąć jałmużnę od niechętnego przechodnia. Żebraka, który prosi. Żebraka, który pragnie dostać coś, czego nie ma.
Coś, czego jednak nie chciałaś lub nie potrafiłaś mu dać.

Siedząc zamknięta w magazynie zupek i proszków wiedziałaś, że los nie da ci kolejnej szansy. Że błąd, który popełniłaś ponownie, nie stając w obronie kogoś, kto rozpaczliwie tej obrony potrzebował, sprowadzi na ciebie marny koniec.

Ale nie spodziewałaś się, że udusisz się w magazynie zupek w proszku.

I tak się nie stało.

W świecie, który jest kłamstwem, nawet śmierć wydaje się być inna, niż widzi ją skazaniec.


* * *
Magazyn zniknął i poczułaś, że leżysz w szorstkiej pościeli.
Ale czułaś nie tylko posłanie, na którym spoczywało twoje bezwładne ciało.

- Tak. To ona. Jego naczynko – usłyszałaś szept obok głowy, ale nie byłaś w stanie zobaczyć kto szepce.

I nagle poczułaś zaciskającą się pętlę na twojej szyi. Nie mogłaś się ruszyć, nadal nafaszerowana znieczulaczami. Jakaś siła uniosła cię ku górze. Przez łzy widziałaś dwie osoby, stojące w cieniu zamkniętej celi. Jedna z nich miała twarz zasłoniętą chustą, a drugą była młoda, blada i atrakcyjna dziewczyna.

Patrzyłaś w ich oczy, kiedy szubieniczna pętla zrobiona z prześcieradła odebrała ci życie.

Wojna w Piekle pochłonęła kolejną ludzką ofiarę.


* * *


John Strepsills patrzył na zakryte szpitalnym płótnem ciało wynoszone z celi.

- Kto zostawił jej prześcieradło? – zawarczał w stronę strażnika, który unikał jego wzroku.

- Ja.... ja nie wiem .... – odbąknął zapytany.

- To się weź i kurwa dowiedz – warknął na niego szef Wydziału Specjalnego odprowadzając nosze wzrokiem. – Gdzie jest szef tego burdelu, który wy nazywacie szpitalem więziennym.

- Pokój siedemdziesiąty trzeci.

- Zaprowadź mnie do niego – warknął „Piguła”. – Miguśkiem.

Po drodze napisał krótkiego sms-a, którego wysłał do dwóch policjantów swojego wydziału: Patricka Cohena i Terrenca Balricka. Po chwili wahania wklepał jeszcze trzeciego adresata – Claire Goodman. O ile miała przy sobie starą komórkę, powinna otrzymać tą wiadomość.

Brzmiała ona:

„Pół godziny temu, wasza koleżanka, Jessica Kingston powiesiła się w swojej celi”.



Rafael Jose Alvaro


„Czy zabicie nosicieli z Red Hook to i Twoja wola? Też to tak widzisz? Jaki jest Twój plan ojcze? Nie Ormianina. Twój”

Tak brzmiała wiadomość tekstowa, którą wysłałeś w eter zaraz po opuszczeniu domu. Do Jacooba. Nie odpowiedział.

Szedłeś przed siebie ulicami wyludnionymi, jak na warunki nowojorskie. Towarzyszyły ci zdziwione, nieco przestraszone lub pełne litości spojrzenia. No tak. Bandaże na twarzy. Zwracałeś niepotrzebną uwagę na swoją osobę. W czasie, kiedy po ulicach jeździło więcej paramilitarnych patroli, nie było to rozsądne. Kiedy w mieście szukano atomówki, każdy, kto wyglądał podejrzanie mógł zostać zatrzymany celem wyjaśnienia.

Szedłeś jednak dalej w sobie tylko wiadomym celu.

I wtedy zobaczyłeś samochód, który zatrzymał się na chodniku obok ciebie. Szeroka, ciemna limuzyna. Okno odsunęło się lekko w dół. Pojawiła się w nim twarz. Zaczerwieniona, pyzata, spokojna i życzliwa.

- Wampirze Alvaro – powiedział właściciel twarzy. – Zapraszam do środka. Nazywam się Roland. Mamy z panem do porozmawiania.

Znałeś go. Wyczuwałeś jego energię. Tylko wcześniej, jak się poznaliście wyglądał jak Claire Goodman i posłał ci trzy kule prosto w twarz.

- Zapraszam – powiedział liktor tonem odrobinę mniej przyjaznym i życzliwym.


Claire Goodam, Patrick Cohen, Terrence Baldrick


New Jersey było po drugiej stronie zatoki i jako rdzenni nowojorczycy wiedzieliście, że poza taksówką, najlepszą formą dostania się tam będzie podmiejska kolejka.

To, co działo się na dworcu było przerażającym spektaklem paniki i obłędu. Pociągi dalekobieżne opuszczały miasto pękając w szwach. W radiu informowano, że podobnie ma się sytuacjach na lotniskach, a nawet w portach. Ludzie, jak szczury, chcieli skryć się na prowincji, mając nadzieję, że jeśli w Nowym Yorku wybuchnie bomba atomowa, to oni będą na tyle daleko, że ocaleją.

Nikt nad tym nie panował. Wszędzie panował chaos. Dochodziło nawet do bójek. Policja już nie reagowała na zgłoszenia związane z plądrowaniem przez bandytów opuszczonych w panice domów. To, co działo się na dworcu przypominało oblężenie.
Wy na szczęcie jechaliście z peronu, który nie był zatłoczony. Cóż. New Jersey niektórzy uznawali za część Nowego Yorku. Gdyby atomówka miała eksplodować w Wielkim Jabłku mieszkańcy okolicznych miast zmarliby zapewne na skutek promieniowania.

Bez specjalnych tłoków przejechaliście do celu.


* * *


Wskazana przez Tharotha lokacja była zwykłym domem z cegły, jakich wiele stało na zapamiętanej ulicy. Na dole domów widać było sklepy, lokale usługowe i biura – większość zamknięta na głucho. I tutaj dotarła najwyraźniej psychoza związana z San Francisco.

Ostrożnie weszliście na klatkę schodową z zepsutym domofonem. Blok nie był w najlepszym standardzie. Budowany na szybko, obsmarowany przez grafficiarzy, nieco śmierdzący. Na każdym piętrze znajdowało się pięć mieszkań.

Wizja Cohena wskazywała jedno z nich na drugim piętrze. Z mosiężnym numerem 24 na drzwiach.

Ktoś był w mieszkaniu, bo zza drzwi dochodziła was ostra muzyka bębnów.

Nim zdążyliście zapukać, zadzwonić czy zrobić cokolwiek, drzwi otworzyły się przed waszym nosem.

Na progu stał znany Cohenowi artysta Verne. Przystojny i bynajmniej nie zaskoczony ich widokiem. Wyglądał, jakby spodziewał się gości. Ubrany w jasną biel ostro kontrastującą z zafarbowanymi na czarno włosami i wypielęgnowaną, krótką brodą. Malarz wyglądał jak neo-hippis w tym stroju, fryzurze i brodzie.

- Wejdźcie – powiedział wesołym tonem przenosząc spojrzenie z twarzy na twarz. – Właśnie podgrzewamy pizzę. Zjecie?

Zrobił miejsce w progu.


* * *


- Zachowuje się tak od prawie godziny – wyjaśnił Verne wskazując Tashę.

Poszukiwana przez policję dziewczyna stała w salonie, który wyglądał tak, jakby przeszedł przez niego huragan. Wszędzie walały się zmięte ubrania, przemieszane z pustymi pudełkami po płatkach, kartonami po mleku, brudnymi naczyniami, pędzlami, tubkami z farbą i innymi rzeczami. Dziewczyna stała przed jedną ze ścian i zamieniała ją dzieło sztuki. Mroczne, ponure, ale dzieło sztuki.

Natasha była jedynie w bieliźnie i podkoszulce. Od czasu, kiedy Cohen widział ją ostatnio wychudła o dobre dziesięć kilo. W zasadzie wyglądała jak osoba cierpiąca na anoreksję. Włosy miała dłuższe i poplamione farbą, ale nie wyglądały już na tak zadbane, jak przy ich pierwszym spotkaniu. Zapach, jaki dochodził od jej ciała świadczył również o tym, że dziewczyna nieczęsto przypominała sobie o higienie osobistej.

Nie zwróciła uwagi na gości. Nawet się nie odwróciła. Po prostu stała przed ścianą i mazała po niej farbą. A spod jej rąk wyłaniał się rysunek, nabierając szczegółów w niepokojącym tempie.

Wielkie miasto ruin – Metropolis. A na nim siedząca kobieta w zaawansowanej ciąży. Rysy twarzy przyszłej matki były ostre, jakby zabiedzone, ale dość atrakcyjne. Ubranie miała poszarpane, jakby znoszone. Ciemne włosy opadały puklami na ramiona.

- Weszła w trans – wyjaśnił Verne zapalając papierosa. - Mistrz uważa, że jest wyjątkowa. Że Demiurg kontaktuje się z nami za pomocą jej obrazów. Teraz raczej nie powinniśmy jej przeszkadzać. Ale zapewne zaraz skończy. Te ... nawiedzenia ... trwają najdłużej godzinę.

Jakby na potwierdzenie jego słów Kalinsky stanęła prosto, jak struna. Pędzel wypadł jej z dłoni. Odwróciła się w waszą stronę.

Jej ubrudzoną farbą twarz rozjaśnił uśmiech szczęścia. Była piękna.



- Wiedziałam, że wrócisz! – krzyk połączony był ze skokiem, i nim Cohen zdążył zareagować, Tasha przywarła do jego ciała całą sobą, zarzucając ramiona na szyję i obejmując nogami w pasie.

Cohen mógł bez trudu wyczuć każdy szczegół jej ciała i z przerażeniem skonstatował jak przeraźliwie wychudzona, zabiedzona i zaniedbana jest malarka.
 
Armiel jest offline  
Stary 27-05-2011, 00:28   #135
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
post powstały z pomocą Armiela

Wj 23, 20
Oto Ja posyłam anioła przed tobą, aby cię strzegł w czasie twojej drogi i doprowadził cię do miejsca, które ci wyznaczyłem. Szanuj go i bądź uważny na jego słowa. Nie sprzeciwiaj się mu w niczym, gdyż nie przebaczy waszych przewinień, bo imię moje jest w nim. Jeśli będziesz wiernie słuchał jego głosu i wykonywał to wszystko, co ci polecam, będę nieprzyjacielem twoich nieprzyjaciół i będę odnosił się wrogo do odnoszących się tak do ciebie.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=wpT2pOIeVws[/MEDIA]

Cóż Alvaro miał zrobić. Wziąć nogi za pas? Rzucić się do biegu i najszybciej jak sią da dopaść uliczki jaką miał po swojej prawej stronie? Tylko co mu to da? Liktora bał się nawet Jacoob a co dopiero mogłby zrobić taki głupi wynędzniały szczur jakim był Alvaro.? Marionetka w rękach diabłów.
Poza tym pozostała część jego straconej drużyny jeszcze się z Rafaelem nie kontaktowała.
Cóż miał zrobić…?

Zanim wsiadł do samochodu popatrzył na strzeliste drapacze chmur i zachmurzone niebo. Wieże Babel otaczały go z każdej strony.
Nie wiedzial czy jak wsiądzie do tego auta to kiedykolwiek z niego wysiądzie i ponownie zobaczy niebo ten jakże miły dla oka fragment iluzji.. Dotknął delikatnie zabandażowanej szczęki pamiętajac kto mu posłał ten słodki prezent i wsiadł do samochodu.
W środku pojazdu ściągnąl kaptur.
Mam nadzieje ze czytasz w myslach Panie Roland” - spojrzał swym jednym okiem w kierunku liktora, ale nie doczekał się odpowiedzi bądź choćby gestu, który potweirdziłby nadzieje Rafaela.

Było ich dwóch. Liktor, który przedstawił się właśnie jako Roland i drobny mężczyzna z wąsikiem i w garniturze.



Mankiety koszuli spinały mu piękne spinki z dobrze znanym Alvaro znakiem.



Sigil Archanioła Michała.

- Witam. Nazywam się Michael Saint Perrish - powiedział człowiek w garniturze. - Zechce nam pan towarzyszyć do ambasady Francji? Wystarczy, że pokiwa pan głową zgodnie ze swoją wolą.

A czy mam jakies wyjscie? Koty i szczury...” - dodał w sumie niepotrzebnie. Nie chciał jechać, chciał być stąd jak najdalej. Jak najdalej od tej wojny o schedę po Demiurgu, jak najdalej od tego wszystkiego.
Jako małe dziecko kochał anioły, jako młody człowiek fascynowal sie nimi i studiował ich dzieje. Jako dorosły mężczyzna chciał sie od nich uwolnić…
Skinął jednak głową. Co mu pozostało?

Samochód jechał wolno, Z przodu na masce włączono koguta. Michael i Roland milczeli. Chyba jednak nie chodziło im o rozmowę.

Rafael patrzył w ciszy na mijane budynki, mijane szybko twarze ludzi, zamyślone, zagubione w tłumie, pełne radości, smutku a nawet i gniewu bądź złosci. Nie umiał. Nawet teraz nie umiał uznać ich za garnitury. Emocje jakie malowały sie na ich twarzach byly mu tak bardzo znane... Może dla istot takich jak anioły, razydzi czy liktorzy bylły to jedynie luminy, esencje upaprane w brudzie zwanym ciałem. Czymże innym ludzkie ciała mogły dla nich być? Dla istot, które kąpały się w blasku Boga, które łaknęły jego bliskości, jak ćmy ognia. Dla Alvaro iluzja to był świat jaki znał. Metropolis było dla niego wyobrażeniem piekła, koszmaru w jakim nie chciał przebywać.
Życie było piękne…
Przynajmniej tak mu się dotychczas wydawalo. Stał się skazą na jego obliczu. Powinien nie żyć już od wielu miesięcy. Powinien…
Ale żyl i nadal miał zamiar trzymać się kurczowo tej parodii życia. Chciał pomóc Cohenowi, Kingston, Baldrickowi i Claire… dla Clausa czuł że nie ma już pomocy.
Claire. Dziewczyna która igrała z ogniem. Na własne życzenie. Powinien pozbawić ją życia by na nowo weszła w cykl ustanowiony przez Demiurga. To była jej szansa na ocalenie. Szansa na to by dusza jaką pokochał na nowo mogła odrodzić się i przyoblec w nowe ciało.
Claire Goodman
Teraz musiała radzić sobie sama bo Rafael zwlekał z przydzielonym mu zadaniem już za długo a to niosło ze sobą konsekwencje. Ostateczne. Dla Claire.
Ocal ją Słodki Jezu
Rafael Czuł się wypompowany emocjonalnie. Jak facet na ciężkim kacu ktory jeszcze nie do końca kontaktuje ze światem i jest szczęśliwy móc gabić się tylko w ścianę. Czuł się zobojętniały. Popatrzył na współpasażerów swym załzawionym od ciągłęgo bólu przeszywającegu mu twarz, okiem. Lustrował rysy ich ludzkich masek. Nigdy nie zrozumieją ludzi. Nigdy. Może i wsadzono ludzi do więzienia ale dano im skorupy które często odzwierciedlały to co dostali najcenniejszego. Dusze. Wolną wolę. Pragnienie poznania.
Pierwsze dzieci Demiurga miały tylko strach i emanacje siły. Nie mieli, o dziwo wolnosci.
Ludzie, w jakiś dziwny sposób ją mieli. Wolność w iluzji krat, Brzmi absurdalnie ale jakże prawdziwie.
Ponownie Rafael przeniósł wzrok na mijanych ludzi.

- I co my mamy z tobą zrobić, dziecię Togariniego? - niespodziewanie ciszę przerwał Michael. - Masz jakieś pomysły? Musisz być kimś ważnym, że pofatygował się po ciebie osobiście sam Mirlind.

Alvaro szybko spojrzal na rozmowce odwracajać głowe od szyby.
Czy słyszysz moje myśli Panie?

Nie było odpowiedzi.

Wolnym ruchem ręki by nie wzbudzać niepotrzebnej agresji i podejrzeń Rafael wskazał na kieszeń i delikatnie włożył do niej rękę. Nie widząc przeciwwskazań wyciągnął z niej wolno notes i po dłuższej chwili długopis, który jakimś trafem nie do końca chciał się znaleźć w jego dłoni. Jednak drżała mu ona ze strachu a tak bardzo starał się to maskować.
Napisał na kartce:
Wybacz Panie moja niedyspozycyjność i taka formę kontaktu. Nie wiedziałem kim jest Togarini kiedy stałem się tym kim się stałem. Chcę ocalić kilka ludzkich dusz. Ludzi na których mi zależy. To wszystko” – słowa były dość egoistyczne w obliczu zagrożenia jakie czychało na mieszkańców Nowego Jorku. Pokazał kartkę Michaelowi

- Kilka ludzich istnień nie ma znaczenia. Nawet miliony, jeśli trzeba je poświęcić. Nasz pan kazał niszczyć całe miasta pełne grzechu. Po San Franciso przyjdzie kolej na następne. Ktoś realizuje plan oczyszczenia tej planety z nieudanych dzieci. I słusznie. Nie myśl tak egoistycznie. Zbawiciel poświecił wszystko, by ocalić ludzkość. Nie kilka istnień. One w ostatecznym rozrachunku nie mają znaczenia. Wracając do tematu. Byłeś w schronieniu Mirlinda. Chcemy poznać jego lokalizację. Podaj nam adres i puścimy cię wolno – w końcu przeszli do meritum sprawy i wyłożyli cel podwiezienia Rafaela. Cel w jakże anielskim stylu

Pierwsze nauki Boga Wszchmogącego wykuły się potężnymi zgłoskami w umysłach jego pierwszych dzieci. Niszczenie miast, ludobójstwa, surowe i krwawe prawa. Archaniołowie zapomnieli jednak że potem nastały nauki Zbawiciela. On wskazal inną drogę, drogę do ocalenia poprzez miłość i poświęcenie. Czy właśnie wtedy Bóg stał się miłością? Może Zbawiciel ukrzyżowany zostal nadaremno. Wszak poza okowami Iluzji nic się nie zmieniło. Stary Testament. Jakże wypaczona byla w Metropolis ta ksiega praw i obyczajów ludu wybranego.

Mirlind? Nie znam tego imienia. Nie wiem Panie o kim mówisz. Sprecyzuj proszę” - ponownie Alvaro naskrobal na kartce krótkie zdanie

- Przybył do mieszkania tej, która wyszła z Iluzji i którą Roland miał wygasić. Zaraz po tobie. Wyniósł cię z mieszkania. Mirlind - ton głosu Michaela nie zmienił się nawet na sekundę, ale oczy zwęziły się w dwie, wąskie, paskudne szparki.

Po pierwszych jego słowach Alvaro zaczął ponownie pisać
Teraz rozumiem o kim mówisz. Nie znałem imienia - Mirlind. Nigdy go wcześniej nie slyszałem. Tego o kim mówisz znam pod imieniem Ormianin” - chwilę sie zastananowil zanim zaczal pisac kolejne zdania - “Po spotkaniu z liktorem odzyskałem dopiero przytomność u niego w posiadłości. Widziałem dom z zewnątrz tylko przez chwilę Panie. Wiem że jest to jedna z bogatszych dzielnic Wielkiego Jabłka. Nie wiem jednak która bo zostałem przeniesiony z jednego miejsca Iluzji w drugie. Czy moge zadać pytanie?” - skierował kartkę przed oczy swego dotychczasowego rozmówcy. Jeżeli prawda jest to co pisali o Michale to mial przed soba sługę archaniola który przewodzil boskiej armii kiedy nastąpil rozłam w niebie
"Któż jak Bóg!" Przypomnial sobie hebrajskie znaczenie jego imienia. Słowa z którymi ponoć rzucił sie na Satanaela i jego zastępy. Któż jak Bóg.....?
Teraz juz wszyscy…

- Pytaj.

Czy wiesz Panie kto stoi za wybuchem w San Francisko?” - bał się zadać więcej pytań za jednym razem

- Wy. A teraz opowiedz mi o tym domu. Każdy szczegół. Kto w nim jeszcze był. Wszystko.

Nie umieją nas pokochać, nie do tego zostali stworzeni. Są wolą Pana a bez niego są zagubieni. Bydło. Tym dla niego był Rafael.
Alvaro przewrócił kartkę i zaczął pisać. Powoli dokladnie opisując wszystkie szczegóły jakie zapamiętał z frontu tego domu. Kolor muru, który go okalal, jego wysokość, liczbę okien jaką widzial od frontu, kształt frontowej lampy. Wszystko co zapamiętał. Potem opisał wygląd Ormianina i Zdradzonego. Tego drugiego opisal bardzo ale to bardzo dokładnie. Opisal też pokój w którym się obudzil. Jego fotele, kiminek, barek, meble jakie widział, kolor ścian, wszystko co pamiętał. W tym samym czasie przez jego głowę przemykały wszelkie wspomnienia, wiedza jaką posiadl o archaniele Michale.
Nie miał mu nic do zaoferowania, nie miał szans się targować bo ten by go zniszczył tak jak człowiek niszczy muchę której brzęczenie doprowadza go do furii.
Da dole kartki pod poprzednimi wpisami Alcaro napisał
Czy istnieje możliwość bym to ja go zniszczył? W księgach Iluzji znaleźć można zapiski które mówią że archanioł Michal wstawia się za ludzmi, że jest aniołem stróżem chrześcijan.... Panie daj nam szanse wyjść z tego calo

- Nie jestem archaniołem. Służę mu jedynie.

Czy zatem nie zechce On przeszkodzić w tej całej nowej apokalipsie? W tej kolejnej wojnie Aniołów Śmierci?” – długopis sprawnie zapełniał kartkę papieru.

- Mają to gdzieś, tak samo jak gdzieś mają wasz zasrany gatunek. To przez was Najwyższy nas opuścił. Nie mógł patrzeć, jak żrecie, sracie i rżniecie się między sobą. Iluzja miała was ograniczyć. A jedynie zepsuła nasz Raj. Zasmrodziła Metropolis waszym śmietnikiem. Jesteście jak robactwo wijące się w gnijącym rynsztoku. Nie ma w was nic wartościowego. I nie da się już was uratować. Zrozum to. Zresztą, ty już nawet nie jesteś Jego dzieckiem. Jesteś zaprzańcem, który za obietnicę gnicia w tym syfie po czas Sądu sprzedał jedyną rzecz, jaką miał wartościową – Michael wybuchnął potokiem słów

Zrozumialem” – Alvaro napisał krótko i czekał co z nim zrobią. Tylko to mógł zrobić

- Chcesz nam pomóc? – Michael zapytał już spokojniej po tym wybuchu niechęci. - Kiedyś modliłeś się codzień. Czy coś się zmieniło?

Dłoń Rafaela uzbrojona w długopis ponownie zaczęła swój taniec słów.
Wiele się zmieniło ale nie przestałem kochać Boga nawet wtedy kiedy dowiedziałem się że odszedł, kiedy dowiedziałem się że jesteśmy zasranym nic nie wartym gatunkiem… Panie. Tak. Chce Wam pomóc. Chcę zagłady Togariniego i tego którego Wy nazywacie Mirlind” – Wampir zwany Silentem pisał niespiesznie chcąc uspokoić to co w nim się trzęsło po slowach siedzącego naprzeciw niego meżczyzny. Zamiana pozbawiła go duszy ale nie pozbawiła uczuć.
I tak... też mi go brakuje” - dodał już w myślach

- Skontaktujemy się z tobą, kiedy będziesz potrzebny - Michael wyciągnął dłoń na pożegnanie i samochód zatrzymał się. - Unikaj sług Togariniego. Nie zbliżaj sie do nich, póki nie otrzymasz od nas takiego polecenia. To, że należysz do legionu potępionych, nie oznacza, że nie możemy dać ci nadziei. Pracowałeś, by ludzie stawali sie lepsi. Nasz pan to rozumie. Da ci jedną szansę. Nie zmarnuj jej. Zrozumiałeś?

Rafael powoli kiwnał potakująco głową.

- Naszym panem jest Netzach, zapamiętaj to, gdybyś chciał nas zawieść.

Silent ponownie skinął głową by potwierdzić że zapamiętał.

Wysadzili go na rogu jakiejś ulicy i odjechali. Ręka jeszcze paliła od dotyku sługi Archonta.

Jak dziwka. Jak pieprzona uliczna dziwka. Zgarnęli z ulicy, potem małe tet a tet i nawet nie zapłacili. Naznaczyli a nie zapłacili.
Silent czuł się jak cholerna piłeczka tenisowa przerzucany z jednej cześci kortu na drugi przez siły na które nie miał żadnego wpływu. Pozostało tylko czekać kiedy ktoś uderzy w tą piłkę na tyle mocno, że ta pęknie i zaryje w ziemię stajac się już bezuzyteczną.
Rafael zaciągnął kaptur. Kolejna siła pragnęła z nim konwersacji. Zaczynał sie robić szalenie pociągający. Poprawił szalik.
Kiedy minąl róg ulicy, Wyciągnąl komórkę. Wstukał “Nie odzywasz sie więc nie wiem co się dzieje. Mam nadzieję że nic złego się nie stało i że otrzymasz tą wiadomość. Jeżeli nadal potrzebujesz wyzwolić się od piesków Togariniego to w następnej wiadomości wysyłam Tobie numer do osoby ktora ponoc może pomóc, choc pewnie nie bezinteresownie. Śpiesz sie. Powodzenia” i wysłał wiadomość do Claire. Następnie w kolejną wstukał imię Seth, przepisując je z kartki danej mu przez Jacooba a następnie numer telefonu ktory tam widniał. Wysłał kolejną wiadomosć.
Nie odłożył jeszcze komórki do kieszeni. Znalazł numer Baldricka i wysłał zapytanie.
Gdzie jestes?
Po około dwóch minutach nadeszła odpowiedź.
Od Baldricka
Sprawdzam trop. Odezwe się
Jak nie było trzeba to Terrence był oszczędny w słowach.
Cóż pozostało Rafaelowi
Jedynie omijać sługi Togariniego
Nie wiedział gdzie są pozostali cżłonkowie grupy, poza tym i tak nie mógł rozmawiać. Z drugiej strony jego obecnosc przy nich mogła przynieść im jedynie zgubę.Powienien iść na Red Hook. Znaleźć kolejna zagubioną luminę Nasha. Tylko co potem?
Tego nie wiedział.
Jeszcze.
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 27-05-2011 o 00:55. Powód: lekka korekta tytułu
Sam_u_raju jest offline  
Stary 29-05-2011, 10:14   #136
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Odkąd dowiedzieli się o śmierci Kingston, Cohen znów przywdział swoją pokerową maskę. Trzymał ją gdy weszli do mieszkania w Jersey, gdy słuchał wywodu Verna, gdy obserwował jak Tasha tworzy kolejne obłąkane malowidło.

Gdy jednak się na niego rzuciła coś jakby w nim pękło.

Kurczowo objął dziewczynę, jakby chciał się upewnić, czy jest materialna. Jego dłonie drżały, z pod mocno zaciśniętych powiek popłynęły łzy. Próbował coś powiedzieć, ale wzruszenie odebrało mu mowę.

Goodman z konsternacją przyglądała się scenie powitania. Łzy Cohena... zszokowały ją bardziej niż widok kapliczki markiza de Sada. Czuła niesmak, jakby zakradła się na czyjeś kameralne przyjęcie bocznymi drzwiami. Natchniona spontaniczną potrzebą przyjrzenia się z bliska naściennemu dziełu zostawiła tą dwójkę samym sobie. Najwyraźniej potrzebowali odrobiny prywatności. Pociągnęła Baldricka za rękaw płaszcza i poprowadziła pod wizerunek brzemiennej kobiety.
- A to? Co niby ma znaczyć? - przekrzywiła głowę i cmoknęła jak krytyk sztuki. - Gdyby domalowała szopkę i osiołki to nasuwałoby to pewne wnioski...

- Piękne, prawda - powiedział przystojniak, który was wpuścił. Verne. - Ma dziewczyna talent.

- Ujdzie - skomentował - Picasso to to nie jest. Właściwie - pogłaskał się po brodzie i cmoknął niby zawodowy krytyk sztuki - nie jest jednak złe. - Zrobił pauzę i dodał ciszej - Dałbym jednak o wiele więcej za obraz płaczącego Cohena.

Claire posłała Baldrickowi karcące spojrzenie, zaraz jednak zwróciła się do Verne’a.
- Macie pojęcie co znaczą jej obrazy? Czy interpretacją wizji już się nie zajmujecie wy?

- Jestem tylko malarzem. Nie wieszczem. A ona - zerknął na Natashę - jest pieprzoną wyrocznią i świetną malarką. Już wcześniej mistrzowi zależało na niej. Teraz dopiero pojąłem dlaczego. Ale wiem, czemu ON chciał, byście to zobaczyli.
Zrobił dramatyczną pauzę sięgając po papierosa i zapalając go. Palił mentolowe i na dodatek damskie.

Claire z niedowierzaniem potrząsnęła głową. On chyba naprawdę chciał aby zadała na głos to wiszące w powietrzu pytanie. Może go to bawiło. cholera wie,
- No dobrze. Dlaczego więc twój mistrz chciał abyśmy to zobaczyli?

- Bo powinniście odszukać tą ciężarną. Macie ku temu, jako policjanci, stosowne predyspozycje, doświadczenie i takie tam.
Machnął dłonią, lekko zniewieściałym ruchem.

Claire obserwowała mężczyznę z zainteresowaiem. Była niemal pewna, że jest gejem.
- A po co Nashowi ta kobieta?

- Ona? Chyba po nic? Dziecko. Cóż. Wiecie, kim jest przepowiedziany Antychryst, prawda? No więc patrzycie na jego matkę. Drugą wersją jaką mam jako podejrzenie jest to, że dziewczyna rodzi Demiurga.

- Na dobrą sprawę jedynie zgadujecie nic nie wiecie na pewno, słabo. Mamy ją tak po prostu zgarnąć i dostarczyć? - powiedział Terrence - I postawmy sprawę jasno, jesteś metroseksualny czy lubisz chłopców? Bez obrazy, ale nie chciałbym być zaskoczony.

- Nie jesteś w moim typie, złotko - uśmiechnął się. - I ja zgaduję, Baldrick. On doskonale wie, kim jest to dziecko. Ja nie mam pojęcia. A jak zauwazyłeś, Mistrz nie zwykł dzielić się posiadaną wiedzą. Z nikim. Taki już jest z niego milczek.

- Co ty nie powiesz... - skrzywiła się Goodman i odwróciła z powrotem w kierunku Cohena i jego pasażerki na gapę, która nadal nie dotykała ziemi. - Dobra Patricku, wybacz, że muszę już przerwać pojednanie po latach ale może twoja przyjaciółka przybliży nam wreszcie sprawę? I wyjaśni po co Taroth nas tutaj skierował.
Sama podeszła kilka kroków w przód i wyciągnęła dłoń aby się przedstawić.
- Detektyw Goodman. A ty musisz być Natashą Kalinsky, racja?

- W porządku. Oboje są ze mną, pewnie nie znalazłbym cię bez ich pomocy. - powiedział Cohen do Tashy, nieco rozluźniając uścisk i pozwalając jej zejść na ziemię. A przynajmniej nabrać powietrza. Oczy przestały mu już świecić od wilgoci, jego głos brzmiał już normalnie, ale twarz wydawała się jakaś inna. Prawie ludzka. Co ciekawe, nagły wybuch emocji przy współpracownikach, nieszczególnie lubianym Vernie i ciągle gapiącym się zza pleców Astarocie nie wywołał u patologa cienia zażenowania.

Tasha odwróciła wzrok w stronę Goodman. Przez chwilę milaczla taksując ją spokojnym spojrzeniem.
- Tak. Ty jesteś Claire. Znam cię.... Śniłaś mi się, kiedyś....Chyba...On cie wybrał? Prawda.

- Astaroth? - Goodman nawet nie kryła zdziwienia.

- Nie. Wampir. Stary i zły.

- Brzmi groźnie - skomentował - Ja też się pojawiałem może? - Na jego twarzy pojawił się uśmiech, który jednak słabo do całej sytuacji pasował.

- Ciebie nie widziałam. Ale … to nie oznacza, że cię nie ma.

- No dobrze. A ten stary zły wampir. Wiesz może do czego mnie wybrał? Wolałabym wiedzieć. Żeby przez przypadek nie ułatwić mu życia. Zresztą... Może powinniśmy zacząć od początku? Astaroth twierdził, że masz nam co nieco do powiedzenia.

- Tak. Mam. - Natasha wyglądała, jakby budziła się z głębokiego snu. Dla Cohena było jasne, że coś zmieniło tą wesołą, nieco postrzeloną dziewczynę w małomówną, ostrożną w sądach osobę. Radość wypleniła melancholia i jakiś wewnętrzny smutek. - On wie, że mu nie ufacie. Nie chciał was przekonywać. Chciał, bym ja to zrobiła. Wiecie. On jest zły, ale większość … większość …. jest gorsza. Patrick - ty musisz znaleźć wieżę. Musisz otworzyć drzwi do pokoju z twoim imieniem, wtedy zrozumiesz. Tak powiedział.
Baldrick - ty już zdecydowałeś się na szalony krok, więc prosi o kolejny. Musisz poznać prawdę o śmierci Jess. Wcześniej chciał, byś zrobił coś innego, ale … zabito ją. Ustawiono pułapkę. Na was. Wiecie, że dzięki esencji płynącej w waszych duszach, inni mają trudność z waszym namierzeniem? Dlatego korzystają z pomocy Alvaro i dlatego zabiegali o jego współuczestnictwo w waszej pracy. Nie sądzę by wasz przyjaciel był tego świadomy. Raczej stał się marionetką w rękach swego Mistrza i Mistrza ich wszystkich. Tylko As wiedział, czuł, gdzie się znajdujecie i potrafił do was dotrzeć, chyba ze absorbowały go inne sprawy w tym samym czasie. Jednak dla innych byliście wykrywalni dopiero, kiedy poszli waszym tropem lub nawiązaliście kontakt z którymś z ich sług. Dlatego zamordowano Jess. Licząc na to, że połkniecie przynętę. As mówi jednak, że najważniejszy jest czwarty spośród was. Bezdomny, który również był podczas wybuchu w Red Hook i ta dziewczyna - wskazała ręką malunek. - To pomoże wam zrozumieć. Przestać błądzić. Wybrać stronę. Bez wahania.

Spojrzenie zatrzymało się na Claire. Czujne, inteligentne i … oceniające.

- Nie winię cię - powiedziała spokojnie.

Narastało dziwne napięcie. Czuliście dziwny niepokój. Jakieś złe, wewnętrzne przeczucia, że za chwilę wydarzy się coś niedobrego …..

- I? - Goodman uniosła jedną brew.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=cQHdAJqtEn8[/media]
Ciszę przerwał oszałamiający huk. Szyba pękła w drobny mak, a Verne padł na ziemię z przestrzeloną głową. Na podłodze rosła kałuża krwi. Nanosekundy ciągnęły się w nieskończoność.
Instynkt policjantów podpowiadał, ze strzelec jest w mieszkaniu naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy i zapewne bierze poprawkę na kolejną osobę w pomieszczeniu.

Claire padła płasko na podłogę jednocześnie podcinając nogi Kalinsky. Wyciągnęła zza paska Desert Eagla i podczołgała się do frontowych drzwi i dalej na klatkę schodową.

Goodman biegła jak szalona, przeskakując po kilka schodów na raz. Gdzieś na dole trzasnęły drzwi i usłyszała, że tak samo jak ona pędzi na dół, tak ktoś pędzi na górę. Stukot twardych podeszew wojskowych butów. Przynajmniej dwie, może nawet trzy osoby.


Przykucnęła na półpiętrze, za zasłoną i wymierzyła czekając aż cele pojawią się w zasięgu wzroku.
Pierwszy wyłonił się na linię strzału po dwóch sekundach. Ubrany w paramilitarny strój, z pistoletem maszynowym w rękach. Wyraźnie widziała oznaczenia na jego kurtce kuloodpornej nałożonej na ciemną bluzę. Żółty, luminescencyjny napis POLICE. Twarzy nie widziała, bo skrywała ją kominiarka. Policja? Co u diabła oni tu robią?
Najpierw miała plan aby strzelić w sam środek kuloodpornej kamizelki ale później przyszła refleksja czy nabój, który przebija ścianę nie poradzi sobie z kevlarem. Nie chciała nikogo zabijać. Żadnego nieświadomego zaślepiono iluzją baranka.
Oddała ostrzegawczy strzał i schowała się za ścianą.
- Wycofajcie się! Mam na sobie wystarczającą ilość C4 żeby zrównać z ziemią całą pieprzoną dzielnicę!
Nie ma jak dobry blef przed śmiercią - pomyślała pełna podziwu wobec własnej improwizacji.

Odpowiedzią była seria, która podziurawiła ścianę w pobliżu Claire, zasypując korytarz ceglanym pyłem. To tyle z improwizacji i blefu. Panowie się nie szczypali.


Ponownie dobiegł ją stukot szybkich kroków po schodach. Widać że gentelmani w kominiarkach byli wyszkoleni i zdeterminowani. Claire znała procedury, wiedziała czym to grozi. Wychyli się by strzelić i dwóch jego kumpli podziurawi ją jak sito. Niedobrze. Moment zaskoczenia minął. Teraz to oni mieli przewagę. Broń maszynowa, kewlar, wyszkolenie taktyczne no i przewaga liczebna. Jeszcze chwila i wyjdą na czystą pozycję, gdzie będą mieli Claire jak na dłoni.


Nie było chwili do stracenia. Goodman przez ułamek sekundy rozważała czy wracać na górę do mieszkania Kalinsky? Albo dach? A może wybrać pierwsze lepsze mieszkanie, but na drzwi i najszybszą drogę ucieczki. Kamienica mogła być obstawiona również z zewnątrz. I kto do kurwy nędzy walił ze snajperki z naprzeciwka. Gliniarze? Jeśli tak to wypadało zadać pytanie komu oni tak naprawdę siedzą w kieszeni? Obawiała się, że jeśli sprintem pogalopuje do mieszkania Kalinsky to od razu poprowadzi panów w kevlarach do Baldricka i Cohena. Bo pewnie z ich powodu tu są. A może powinna ich ochronić? Ściągnąć na siebie uwagę i dać im trochę czasu na ucieczkę. Niewątpliwie dobiegły ich już huki wystrzałów.
Zaklęła szpetnie pod nosem i zerwała się do biegu. Postanowiła jednak wrócić do reszty. Gliniarze na pewno po nich się tu pofatygowali. Może i zdołałaby stąd uciec. Ale czy mogłaby później oglądać swoją gębę w lustrze?
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 29-05-2011 o 10:18.
liliel jest offline  
Stary 31-05-2011, 08:46   #137
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Wiedziałam, że wrócisz!

dwa dni wcześniej


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=pv3_zK8e47Q&feature=related[/MEDIA]

Patrick sam nie umiał powiedzieć w którym momencie znalazł się w policyjnym laboratorium. Odpieczętował jednorazowy próbnik i przejechał wacikiem po wnętrzu własnej jamy ustnej. Starannie przeniósł wymaz do probówki, starannie zatkał i wstawił w wirówkę.

To niedorzeczne! Tracisz czas!

DNA Natashy Kalinsky niby było już w bazie, ale dla pewności pobrał próbkę jeszcze raz z materiałów znalezionych w jej pokoju. Wymaz, probówka, wirowanie, odczynniki...

Po piętnastu minutach drukarka zaczyna wypluwać dwie kartki formatu A4.

Zanim na nie w ogóle spojrzał, starannie uprzątnął stanowisko i wysterylizował sprzęt. Położył oba wydruki przed sobą na biurku. Z mieszaniną grozy i rozbawienia stwierdził, że oblał go zimny pot i drżą mu ręce. Długo przypatrywał się kartkom, wodząc wzrokiem po niezrozumiałych dla większej części ludzkości słupkach i numerkach.

Wynik testu nie pozostawiał cienia wątpliwości. Patrick Cohen przysiadł i zaczął rozmasowywać skronie palcami wskazującymi.

Kurwa mać...

Sam nie umiałby określić, czy to co poczuł było ulgą czy rozczarowaniem.

Nie jest moją córką... Takie są fakty, DNA nie kłamie.

Nie jest moją córką, choć mogłaby nią być.


Jakie to właściwie ma znaczenie?

***

przed chwilą



Czas przestał istnieć. Podobnie jak wojna, eksplozja jądrowa w San Francisco, demony, anioly, Wydział Specjalny, Nowy York i obskurne mieszkanko w Jersey.

Byli tylko oni.

Dwa ciasno splecione kościste ciała.

Dwie ciasno splecione poharatane dusze.

Chyba płakał.

- Powiedz coś... chcę usłyszeć twój głos. - jej cichy, zachrypnięty szept. Jakże podobny do głosu, który zapamiętał. I jednocześnie kompletnie od niego różny.

- Już wszystko będzie dobrze.. zabiorę cię stąd. Wyjedziemy w diabły. Daleko od NY.

- Nie możesz wyjechać Cohen. - przylgnęła do niego mocniej i wyszeptała coś, na co nie był gotowy. Nie z jej ust. Coś, co sprawiło, że wszystko wokół wydało mu się nagle koszmarnym snem, a w gardle stanęła mu lodowata gula przerażenia. - Nie możesz. Musisz znaleźć Wieżę.

***


teraz


Szyba rozsypała się w drobny mak. Pocisk wszedł w głowę Verna przez potylicę, a następnie opuścił ją wyrywając oko i pół policzka. Strzelec był gdzieś w mieszkaniu po drugiej stronie ulicy i zapewne właśnie brał poprawkę na kolejną osobę w pomieszczeniu. Claire padła płasko na podłogę jednocześnie podcinając nogi Kalinsky. Obie padły w odmęty opakowań po pizzy i kebabach. Goodman wyciągnęła pistolet i zaczęła się czołgać w kierunku wyjścia.

- Szlag! - Cohen przetoczył się pod okno i szybkim ruchem zaciągnął rolety. Płucienne zasłony nie miały szans zatrzymać kuli z karabinu snajperskiego, ale skutecznie uniemożliwiły strzelcowi celowanie. - Zabieramy się stąd! Migiem!

Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Goodman już znikała na korytarzu. Cohen rzucił się w kierunku wyjścia, zgarniając Tashę z podłogi i prowadząc przed sobą, osłaniając ciałem przed kolejnym strzałem. Baldrick najszybciej jak tylko mógł doskoczył do okna i przywarł do ściany, podobnie jak Cohen nie miał zamiaru pozostawać w tym miejscu. Kolejna kula szarpnęła roletą wyrywając dziurę w płótnie i w ścianie na przeciw okna. W tym momencie z drugiego pomieszczenia dało się słyszeć trzask pękającego szkła.

...i furkot gigantycznych skrzydeł.

Baldrick i Cohen oraz Tasha cudem uniknęli ostrzału. Kiedy opadła roleta w oknie strzelec chyba zrozumiał, że popełnił błąd. Jego broń musiała mieć tryb automatyczny, bo teraz zaczęła walić seriami. Pociski poszarpały zasłonkę w strzępy, podziurawiły ścianę naprzeciw okna zasypując wszystko wokół gipsowym pyłem. Policjanci i malarka pełzli jednak nisko przy ziemi, dzięki czemu strzelec nie był w stanie zrobić im krzywdy. Trzask okna w sypialni mogło oznaczać, że ktoś właśnie wdarł się do mieszkania. Goodman, najbardziej wysportowana ze wszystkich, znikała już za drzwiami i dało się słyszeć, jak pędzi przeskakując susami stopnie w dół.

Pozostali dopiero znaleźli się na małym korytarzyku. Cienka ścianka działowa oddzielająca przedpokój od salonu nie stanowiła najmniejszej przeszkody dla kul więc i tutaj musieli być cholernie ostrożni.

Ale to nie snajper przerażał ich teraz najbardziej.

Przeszklone drzwi sypialni przekrył dziwaczny cień, a dźwięki dochodzące stamtąd... Cohen w życiu czegoś takiego nie słyszał. Jakby po pomieszczeniu szamotał się monstrualny gołąb. Dość wielki by najdrobniejszym ruchem skrzydeł obijać się o przeciwległe ściany.

Z korytarza, po którym pełzali, wejście prowadziło również do sypialni, z której usłyszeli te niepokojace dźwięki. Kiedy byli już prawie na progu drzwi od sypialni wyleciały z hukiem i po oczach uderzył ich dziwny poblask. W wejściu stał potężnej budowy, bladoskóry mężczyzna. Był nagi a z ciała wydobywała mu się dziwna, złocista poświata. Miał długie, piękne, jasnoblond włosy opadające lokami na ramiona. Wąską i przystojną twarz o wręcz nieziemskiej urodzie. Oraz potężne skrzydła, z piórami barwy papuziej czerwieni.

Anioł - bo tylko tym mogła być ta istota - byłby ucieleśnieniem ideałów i piękna gdyby nie kilka drobnych elementów. Jego twarz była bezduszna i tępa. Oczy barwy krwi wręcz przeciwnie - okrutne i straszne.

- Gibborim! - krzyknęła Tasha.

Było kwestią sekund, zanim istota zniszczy resztkę drzwi i stanie w korytarzyku. Zrobiło się cicho. Pył wyrwany przez pociski zdawał się wisieć w powietrzu. Jakby czas zatrzymał się na chwilę. Z dołu, gdzie pogoniła Goodman, słychać terkot broni maszynowej. Lekkiej. Zapewne pistolet maszynowy.

Mając do wyboru obszar ostrzału snajpera, konfrontację z mało przyjaznym aniołem i strzelaninę z użyciem MP5, Cohen postanowił znaleźć czwarte wyjście. Na początek należało jak najszybciej opuścić mieszkanie. Chciał podjąć próbę przedarcia się do przeciwległego lokalu z oknami poza zasięgiem snajpera i ucieczki klatką pożarową, piorunochronem, rynną, lub czymklwiek, po czym dało się poruszać po elewacji podwórzowej. W dół, jeśli będzie taka możliwość, w przeciwnym razie w górę i dalej po dachach sąsiędnich kamienic.

Przez cały czas prowadził dziewczynę tak, żeby ją osłaniać swoim ciałem. W jego rękach pojawiła się broń, ale miał zamiar użyć jej tylko w ostateczności.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 31-05-2011 o 12:30.
Gryf jest offline  
Stary 31-05-2011, 21:24   #138
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Claire Goodam, Patrick Cohen, Terrence Baldrick


Wpadliście w pułapkę. Nie było cienia wątpliwości. Zarówno strzelec, który trafił Verne’a w głowę, jak też nadbiegający z dołu policjanci i skrzydlata istota, którą Tasha nazwała gibborim. Wszyscy najwyraźniej chcieli was dopaść.
I nie był to przypadek, że trafili do mieszkania w New Jersey akurat w tym samym czasie, w którym i wy się tam zjawiliście.

Nie wierzyliście w przypadki. Już nie.

Claire ruszyła w górę. Napastnicy, jak tylko dostrzegli lub usłyszeli ruch, otworzyli ogień. Policjantka biegła schylona prawie w pół, słysząc kule wizgające nad jej plecami, tłukące w ścianę i wyrywające kawałki zaprawy murarskiej. Jeden z pocisków zrykoszetował tuż koło jej nogi, cudem ją mijając.

W tym samym czasie Cohen, zasłaniając sobą Natashę Kalinsky, wybiegł na korytarz. Drzwi do mieszkań na piętrze zapewne były pozamykane, a Patrick nie był typem kogoś, kto wywarzy je własnym barkiem czy wybije kopniakiem. Umysł detektywa pracował na pełnych obrotach, kiedy wybierał drogę schodami na górę.

Baldrick wybiegł z mieszkania jako ostatni, prawie zderzając się z Goodman. Poświata otaczająca „gibborima” – jak nazwała skrzydlatą istotę Tasha – zdawała się palić, jak otwarty piecyk. Anioł szedł, niewzruszony, kroczył jak posłaniec śmierci z obliczem pozbawionym jakichkolwiek śladów uczuć.

Claire widziała go, jak wyłaniał się z mieszkania, w którym spotkali się z Natashą i Vernem. Widziała dziwaczną poświatę, która otaczała skrzydlatą istotę.

Ta aura była niczym obietnica szczęścia. niczym światło świecy dla błąkającej się w ciemnościach ćmy. Goodman zatrzymała się jak zauroczona wpatrując w wychodzącego gibborima.

Uratował ją przypadek. Kula wystrzelona przez kogoś z dołu uderzyła tuż koło czerwonookiego anioła.

To pozwoliło Goodman dogonić Cohena, Tashę i Baldricka już wbiegających po schodach na kolejne piętro.


* * *


Nie było innej drogi ucieczki, niż dach budynku. Zasypany śniegiem, pokryty brudnymi bryłami lodu, wystawiony na działanie wiatru. Teraz dopiero zorientowaliście się, że towarzyszy wam dziewczyna w samej koszulce i spodenkach i na dodatek na boso. Niedobrze!

Napastnicy byli już blisko, ale kawałek metalowej rury wsunięty w klamkę drzwi prowadzących na dach pozwoliło wam zyskać kilka sekund. Cohen zdjął z siebie płaszcz i narzucił na Tashę, lecz nie rozwiązał problemu bosych stóp malarki.

Kiedy dotarliście do zejścia przeciwpożarowego przeciwnicy prawie sforsowali przeszkodę. Udało wam się jednak zbiec w dół, na zasypaną śniegiem i śmieciami boczną uliczkę.

Wiedzieliście, że nie macie możliwości przemieszczać się głównymi ulicami, póki nie oddalicie się od miejsca incydentu.

Boczna uliczka zaprowadziła was do jakiegoś skweru z posagiem jakiegoś dumnego, zaśnieżonego żołnierza na koniu z szablą kawaleryjską uniesioną w stronę nieba. Jakże wymowny w waszej sytuacji gest.

Nad sobą słyszeliście łopot skrzydeł.

- Gibborim – wydyszała Tasha. – Musimy znaleźć jakąś kryjówkę.


* * *


Na środku ośnieżonego placu zabaw stała wielka, zadaszona ślizgawka stylizowana na domek. To tam skryliście się przed czujnym wzrokiem skrzydlatego prześladowcy.
To tam mogliście się zająć sinymi z zimna stopami Natashy Kalinsky. Podczas ucieczki zraniła sobie stopę w kilku miejscach, na kawałku stłuczonego szkła, lub zamarzniętej bryle lodu.

Zrobiło się ciemno i zimno, a z nieba zaczął sypać śnieg.

- Musimy się stąd wydostać – wyszeptała Tasha. – Oni ... przyszli za wami. To sługi Netzacha. Ten Gibborim nosił jego pieczęć na piersi. Musieli was śledzić. Teraz jednak znaleźli malowidło. Wiedzą już, kogo szukają. Musimy ... musimy znaleźć ją szybciej.

Odetchnęła.

- To znaczy ty powinieneś jej poszukać – spojrzała na Terrenca. – Patrick musi odnaleźć drogę do wieży. Zaprowadzą go tam ślady krwi. Mojej krwi – spojrzała na swoje stopy- Gdzie tutaj jest najbliższy szpital. Tam zacznie się ścieżka.

Oderwała wzrok od sinych i okrwawionych nóg.

- Czy jesteście gotowi, by to zrobić? By zakończyć wojnę, nim gibborimy zrobią sobie z Nowego Yorku teren łowiecki.

Gdzieś nad waszymi głowami krążył helikopter.

- Netzach ma pod sobą policję i służby paramilitarne. I chce was zabić. Was i mnie. Póki macie w sobie esencję Astarotha nie znajdą was za pomocą mistycznych sztuczek. Ale mogą wytropić tradycyjnymi metodami. Wasz nowy szef zawsze był jego wiernym sługą, dlatego kiedy tylko dowiedział się o was, na rozkaz swojego pana, przywrócił was do służby. Tej samej sile służył też ten wasz szef, który oberwał pod Red Hook. Tylko Mac Nammara był wolny od wpływów, lecz kiedy Wydział Specjalny wmieszał się w wojnę aniołów, od razu ci potężni wprowadzili do niego swoich ludzi. Przy okazji pozbywając się niepotrzebnego Mac Nammary. Także wasza nowa partnerka, ta z Las Vegas, komuś służyła.

Nacisnęła stopę patrząc jak wylewa się z niej strużka krwi. Nie płynęło jej zbyt wiele. Znak, że zimno robiło swoje.

- Astaroth kazał wam też powiedzieć, że to znajomi Jacooba zabili Kingston. To oni ustawili pułapkę. Nie ufajcie sługom Togarriniego. To zapewne on zniszczył San Francisco.

Spojrzała na Cohena zmęczonym, smutnym wzrokiem.

- Dobra. Szpital. Bo czuję się nie za bardzo za .. je .. biście.- - wydukała Tasha.

Helikopter przeleciał niedaleko, nad budynkami dwie ulice dalej omiatając ulice reflektorem szperacza, po czym odleciał w dal znikając w mroku.


Rafael Jose Alvaro


Dochodził wieczór. Była zima, więc słońce zachodziło szybko i na dworze już robiło się ciemno. Chociaż, rzecz oczywista, Nowy York nigdy nie jest ciemny. Zawsze lśnią w nim lamy, neony, światła samochodów i te, które palą się w biurach, punktach usługowych oraz mieszkaniach. Nowy York nigdy nie śpi.

Czułeś się zagubiony. Czułeś się wypalony. Czułeś się zawiedziony. „Dobra” strona szanowała ludzi mniej więcej tak samo jak zła. Faktycznie – Bóg opuścił ten świat szeroko pojętych Iluzji. Iluzji: prawdy, prawa, wiary, sprawiedliwości, dobra, zła, sumienia.

Twoi dawni partnerzy mieli swoje śledztwo i najwyraźniej nie było cię już w ich planach. Może skądciś dowiedzieli się o twoim układzie z Ormianinem i woleli trzymać się od ciebie na dystans? A może był to jedynie przypadek? Nie mogłeś być już niczego pewnym w tym ponurym i straszliwym miejscu, jakim stał się świat.

Z nerwów sięgnąłeś po papierosa. Dym, w dawnych czasach, pozwalał ci się skupić, skoncentrować, wyostrzyć myśli. Dawał chwilę ukojenia, chwilę jasności myśli. Wdychałeś go, jakbyś przyjmował hostię – z nabożną czcią i egzaltacją tej, jakże prostej czynności. Brakowało ci tego. Brakowało ci papierosa, który wszak zawsze był twoją słabością. Skazą na charakterze, której mogłeś się wstydzić i z którą trudno było się pożegnać.

Tym razem jednak papieros nie pomógł. Nie dał prostego rozwiązania. Nie pozbawił cię wątpliwości i rozterek. Byłeś na rozdrożu i czułeś to, każdym swoim fragmentem ciała, każdym kawalątkiem jaźni, że w którą stronę byś się nie odwrócił, zawsze narazisz siebie lub kogoś na tragiczny los.

Z zamyślenia wyrwał cię dziwny hałas.

Narastający huk, jakby nad budynkiem, w którym się znajdowałeś przelatywał właśnie odrzutowiec. Szyby drżały w oknach, mieszkanie kiwało się jak marynarz na lądzie. Na jednej ze ścian pojawiła się linia pęknięcia, najpierw drobna kreska, która w oczach urosła do rozmiarów sporej szczeliny.

A potem, w jednej chwili, jakby gdzieś w pobliżu właśnie wybuchła bomba atomowa, której wszyscy się tak bali, ściany mieszkania posypały się w kawałkach na boki.

Stałeś teraz pośród zrujnowanych budynków. W Metropolis.

Szybko i niespokojnie rozejrzałeś się wokół.

Byłeś na zniszczonym podwórku jakiejś kamienicy. Wokół siebie widziałeś wyschnięte krzaczki, pozbawioną wody fontannę oraz coś, co wyglądało jak stolik do szachów.

Podszedłeś bliżej widząc ustawione figury.



Czarny król miał twarz Astarotha, biały jakiejś kościstej maszkary. Były dwie białe wieże –jedna, ustawiona wyżej, miała twarz twoją, druga Jacooba. Czarny goniec – ten ustawiony na górze planszy - miał twarz Claire, biały goniec twarz Cohena. Drugi czarny goniec miał twarz Zdradzonego, jedyna czarna wieża miała twarz Strepilsa, którego poznałeś z opowiadań zespołu. Oblicza pionków nic ci nie mówiły, a biały koń miał kobiece oblicze. Za to biały hetman miał twarz Ormianina. Reszta figur była ci obca.

Przy szachownicy wyryto w kamieniu napis.

„RUCH BIAŁYCH. JEDEN RUCH I MAT. WYGRAJ PARTIĘ”
 
Armiel jest offline  
Stary 03-06-2011, 13:13   #139
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=GLvohMXgcBo[/media]
Wielkie Jabłko. Wielkie, przegniłe, przeżarte przez robactwo jabłko. A może powinni zmienić jeggo nazwę na Miasto Aniołów? LA bezkarnie ochrzczono tym mianem podczas gdy to tutaj na każdym kroku napotykali istotę nie z tego świata. Anioł... Przed momentem jednego widziała. I zadrżała. Czy powinno się drżeć przed aniołem? Prawdopodobnie. Pastuszkowie drżeli. Dlaczego więc nie mogła pozbyć się wrażenia, że stanęła oko w oko z demonem? Jego skrzydła w kolorze papuziej czerwieni i nabrzmiałe od krwi oczy przeraziły ją bardziej niż Astaroth kołujący niczym sęp nad Statuą Wolności.

Znowu uderzyła w nią fala przygnębienia. Poczuła, bardziej niż dotychczas, że są na straconej pozycji. Claire Goodman. Pionek uwięziony w pajęczynie kłamstw i knowań. Sama jak palec i zdana tylko na siebie. Samotna. Samotna w mieście aniołów.

* * *
Goodman w skupieniu słuchała wyjaśnień Kalinsky. Jej uwadze nie uszedł fakt, że kobieta przedstawiła swoje (a w zasadzie Astarotha) oczekiwania wobec poczynań Baldricka jak i Cohena. Jej osobę we wszechplanach dyskretnie pominięto. Nie zaskoczyło to Claire szczególnie. Kalinsky zdawała się wiedzieć o pokrętnie pojmowanej lojalności pani detektyw. Ale i wobec Astarotha niczego nie ślubowała. Owszem, Goodman grała ryzykownie, na wszystkie możliwe fronty ale nie miała sobie nic do zarzucenia. Była po jednej możliwej stronie. Po stronie Baldricka, Cohena i Alvaro. Po swojej własnej. Po stronie pieprzonej ludzkiej rasy. Jak dobry bohater komiksowy, balansujący na granicy czerni i bieli, moralności i zbrodni, lojalności i zdrady. Nie istnieją proste wybory. Nie istnieją prawdy uniwersalne. Robi się to co uważa się za słuszne, znając tylko wycinek szerokiego tła. Ale coś trzeba robić żeby nie zarzucić sobie cholernej obojętności. To jak z chodzeniem na wybory. Niby twój głos gówno może zmienić ale i tak idziesz bo to lepsze niż absolutna ignorancja.
Z zamyślenia wyrwał ją terkot przelatującego nisko helikoptera. Goodman cisnęła się na usta długa lista pytań ale Kalinsky już odpłynęła. Na tą chwilę więcej się więc nie wyjaśni.
- Cohen, zabierz ją do szpitala - wypowiedziała na głos oczywistość. - Zadzwoń co i jak.

- Wątpię, żeby tam, gdzie się wybieram był zasięg. - Na poczerwieniałej od wysiłku i mrozu twarzy Cohena pojawił się zmęczony uśmiech. Trzymał owiniętą płaszczem dziewczynę na rękach, jej stopy prowizorycznie okręcił szalikiem. - Ale tobie nie o to chodziło. Jasne. Odezwę się jeśli... kiedy wrócę. Może coś się rozjaśni. Wytrzymajcie, cokolwiek się jeszcze wydarzy, długo już nie potrwa. Nieważne kto rządzi policją. To my jesteśmy ci dobrzy, jak długo postępujemy jak ci dobrzy.
Zamilkł na chwilę, chyba zaskoczony własnymi dramatycznymi słowami.
- Wiecie o co mi chodzi... - dokończył niezręcznie przepraszającym tonem i upewniwszy się, że śmigłowiec odleciał, ruszył w labirynt bocznych uliczek i podwórek.

Znowu będą zmuszeni się rozdzielić. Claire nie miała wątpliwości, że Cohen znów pogna w kierunku swojej wieży. Baldrick?... Jako jedyny był nadal legalnie zatrudniony w Wydziale ale czy mógł się tam pokazać skoro gliny siedziały w kieszeni kolejnego demona o trudnej do wypowiedzenia ksywce?
Claire sięgnęła po telefon i zauważyła nieodebrane połączenia od Alvara. Oddzwoniła ale włączyła się jedynie poczta głosowa. Szlag...
- Wygląda na to, że znów się pracujemy ospobno. Muszę się z kimś spotkać, Terry. Alvaro dał mi namiar na człowieka, który może zdjąć ze mnie smycz Togariniego. Jak długo jestem naznaczona tym gównem lepiej abym trzymała się od was na dystans. Poszperamy na własną rękę aby dowiedzieć się kim może być kobieta z malowidła i zdzwonimy tak szybko jak będzie to możliwe, ok? - uścisnęła dłoń Baldricka.

* * *

Carlo Mastroiani. Emerytowany gliniarz ze słabością do łamigłówek i spiskowych teorii. Posiadacz zapuszczonego domu na Brooklynie, sześciu kotów i siedmiu sprzężonych w sieć komputerów. Typ dziwaka lubujący się w sweterkach w serek i pluszowych kapciach w kształcie postaci z ulubionych kreskówek. Mentor i przyjaciel.
Kiedyś Goodman pracowała dla niego, teraz - na boku - to on wykonywał zlecenia dla niej. Zasłużony staż pracy w Wydziale nie pozbawił go wigoru i nawet teraz, w wieku sześciedzięciu czterech lat, ciągle robił to w czym zawsze był dobry. Tropił.
Nacisnęła przycisk szybkiego wybierania i poczekała aż staruszek odezwie się swoim zwyczajowym:
- Spierdalaj Goodman, zajęty jestem.
Twierdząc po odgłosach mlaskania Mastroiani właśnie szamał. Znała go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że wcina żarcie dla kotów prosto z puszki. Nic innego nie jadał. Staruszek miał taką obsesję, jakoby korporacje umyślnie zatruwały pożywienie różnorakimi związkami, które mają wpływać na mózg, przez co ludzie robią się podatni na przekazy podprogowe puszczane podczas ramówek reklamowych w publicznej telewizji... Miał na ten temat nawet niezbite dowody, które wielokrotnie przedstawiał Claire przy butelce bimbru, który sam pędził na strychu. Uśmiechnęła się wracając do wspomnień z poprzedniego, beztroskiego niemal, życia. Życia, które miało już nie wrócić.
- Mastroiani, ciebie też miło słyszeć... Posiedzisz dla mnie nad czymś?
Pogderał pod nosem ale ciekawość w nim zwyciężyła.
- Co to za robota?
- Szukam kobiety. Biała, 20-30 lat, brunetka. W zaawansowanej ciąży. Obstawiam ósmy, dziewiąty miesiąć.
Mastroiani zaśmiał się szczerze.
- Ocipiałaś? To może być parę tysięcy osób do zweryfikowania.
- Wiem, wiem - przyznała. - Ale to kurewsko ważne. Prawdę mówiąc to kwestia życia i śmierci.
Usłyszała odgłosy palców mknących po klawiaturze.
- Zawęzisz mi jakoś spektrum geniuszu?
- Sprawdź tabloidy. Niepokalane poczęcia, obcowanie z demonami, pokręcone przypadki.
- Oho - zagwizdał pod nosem. - Robi się ciekawie. Coś jeszcze?
- Przeszłość psychiatryczna... Możliwe, że nadal przebywa w zakładzie zamkniętym. Dalej sprawdź ofiary przestępstw seksualnych, oraz, wręcz przeciwnie - zakonnice. Aha, i sierociniec - z tego co pamiętała podopieczni Astarotha sprzed sześciu miesięcy byli wychowankami sierocińca. Jeżeli chciał mieć dziewczynę na oku to może i ona była częścią jego trzódki ale teraz zerwała się ze smyczy? Kurwa... Same niewiadome i cała masa nieuzasadnionych domysłów. Niemniej podała gliniarzowi nazwę placówki.
- A nawet jeśli ją znajdę? Skąd będę wiedział, że to ona?
- Rozpoznam ją.
- Cudownie. Chcesz powiedzieć Goodman, że zwalisz mi się na chatę i będziesz przeglądała tysiące fotografii?
- Nie cieszysz się? - odpaliła papierosa i zaciągnęła się uśmiechając pod nosem.
- W przypływie ekscytacji zaraz posadzę kloca.
Nim się rozłączył dodał jeszcze.
- Dobra Goodman, przyłaź. Schłodzę bimber.

* * *
Claire wykręciła podesłany od Alvara numer. Poczekała aż ktoś odbierze i zapytała po prostu:
- Seth?
Cisza trwała wieczność.
- Kto mówi? Skąd masz ten numer? - męski głos zdystansowany do rozmówcy jak stąd do księżyca.
- Od przyjaciela - powiedziała, równie chłodno co mężczyzna. - Mówił, że możesz mi pomóc w moim problemie
- Jak miał na imię?
- Silent? - spróbowała niepewnie.
- To chyba pomyłka. - głos był równie wyluzowany co przed podaniem imienia. - Nie znam nikogo o tym imieniu, ksywie czy nazwisku.
- Poczekaj - wypaliła prędko w obawie, że odłoży słuchawkę. - Facet na prawdę nazywa się Alvaro. Jest synem Jakooba.
- Hmm…?
Dźwięk zapalniczki. Jakiś kaszel.
- Ktoś założył mi smycz - kontynuowała nie bardzo wiedząc, jak może to zabrzmieć jeśli facet jednak nie był tym za kogo go miała. - sługa Togariniego... Podobno wiesz jak to ze mnie zdjąć.*
- Gdzie jesteś? - wszedł jej w słowo.
- New Jersey.
- Daleko.
- Dojadę gdzie trzeba.
- Jestem w Baltimore.
- Rozumiem że przez telefon tego nie załatwimy? - jej ton wydał się trochę swobodniejszy.
- Będę pod Ground Zero za pięć godzin. Cena?
- A ile bierzesz zazwyczaj?
- Za garnitur anioła? Ćwierć miliona dolarów.
- Garnitur? - postawiła oczy w słupy słysząc kwotę.
- Chcesz żebym zabił anioła ...na jakiś czas. Robiłem to. Ale są koszta. Ćwierć miliona.
- Wporzo... - zgodziła się niechętnie. - Ale jesteś pewien, że trzeba zabić anioła żeby zdjąć mi obrożę?
- Za moment dostaniesz sms’a z moim rachunkiem na tą okazję.Zaliczka to dziesięć procent. A co do pytania. Podałaś tylko jedno imię. Jego. Więc …. nie dajesz mi wyboru.
- Togariniego? Kurwa człowieku - Goodman była skołowana - Mów do mnie po angielsku. Trochę się zgubiłam. Co dokładnie musisz zrobić aby pozbyć się mojej smyczy? Jak to technicznie wygląda?
- Jest sporo krwi. I troszkę boli. Ale nie ciebie. Ale mój błąd. Mówiłaś o tym, że obrożę założył ci sługa. To kosztuje mniej. Likwidacja razydy, czy czegoś w tym pokroju to prawie jak zwykłe zlecenie. Powiedzmy jedną czwartą wymienionej wcześniej sumy. Reszta zasad - czyli zaliczka - bez zmian.
- Wyślij mi numer konta. Czekam na ciebie za pięć godzin.
- Do zobaczenia.

Po chwili przyszły dwie wiadomości tekstowe. Jedna z numerem konta. Drugą była telefoniczna wizytówka. Dwa zdjęcia i podpis “Licencjonowany zabójca aniołów i demonów”.



Goodman nie mogła powstrzymać uśmiechu. Kurwa... Wzięłaby faceta za oszusta, któremu wali po korze mózgowej aż miło. Ale skoro Alvaro ręczył, że może pomóc...

* * *
Godzinę później, New York Palace Hotel



- Czy ma pani rezerwację? - dziewczyna o powierzchowności pani oficer SS uśmiechnęła się do niej oszczędnie zza kontuaru przy wejściu do hotelowej restauracji.
- Nie - Goodman w przypływie onieśmielenia wygładziła na sobie jeansy i skórzaną kurtkę. - Ale miałam się tutaj spotkać z bratem... Robertem Goodmanem.
Kobieta przebiegła palcem po ręcznie zapisanej liście i skinęła.
- Proszę za mną.

Gdy podeszła do stolika Robert odłożył egzemplarz New York Timesa i wstał aby ją uściskać. Wyglądał jak zwykle nienagannie, w swoim prążkowanym, szytym na miarę garniturze i zaczesanych do tyłu włosach.
- Claire - zamknął ją w uścisku mocnych ramion a ona pozwoliła sobie przylgnąć do niego na dłuższą chwilę. Jakby nic się nie zmieniło. Jakby nadal była małą dziewczynką, a on jej starszym bratem, który obiecywał chronić ją przed złem tego świata. Kolejna iluzja, tyle, że ta prysła dawno temu.
Usiadła przy stoliku i poprosiła kelnerkę o podwójną whiskey.
- Zrobiłeś przelew na konto, które ci podałam?
Robert skinął. Z jego oczu wyzierała troska.
- Masz jakieś kłopoty?
- Nie... - potrząsnęła energicznie głową ale wiedziała, że jej nie uwierzył dlatego szybko sprostowała. - Nic z czym bym sobie nie poradziła. Przyniosłeś to o co cię prosiłam?
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął kopertę i przesunął na jej stronę stołu. Claire nawet nie zaglądała do środka. Była pewna, że Robert przyniósł kwotę o jaką prosiła.
Pochylił się ku niej i złapał za rękę.
- Posłuchaj Mała... - mimo upływu lat ciągle ją tak nazywał. - Wytłumacz mi co się dzieje. Podobno cię zawiesili. A twoje mieszkanie spłonęło.
No tak. Robert... Jak zwykle dobrze poinformowany.
- Ojciec o mnie pytał? - Goodman zerknęła na brata spod ściągniętych brwi. W powietrzu zawisło napięcie, które przerwało jego zdawkowe, acz zdecydowanie kręcenie głową.
Nagle uderzyła ją jej własna naiwność. Ostatnie lata wciąż była z ojcem w opozycji. Robiła mu na złość, buntowała się, dawała mu wszelkie powody aby się wściekał. Ale nie. Nawet tego nie mógł dla niej wykrzesać. Przez cały ten czas ona żebrała o strzępy jego zainteresowania a jemu... Jemu po prostu było wszystko jedno. Bardziej dbał o swoje kije golfowe niż o własną córkę.
Łza zakręciła się w oku.
- Zrób coś dla mnie braciszku. Wyjedź z Nowego Yorku na kilka dni.
Wychyliła duszkiem whiskey i skierowała się do wyjścia.

* * *
Mastroiani powitał ją serdecznym:
- Hej, Goodman. Wglądasz jak dziwka po pracowitej nocy.
Opowiedziała mu uśmiechem i wpakowała się do środka. W domu było zimno jak w dupie Eskimosa. Postawiła sześciopak na podłodze i przysiadła się do komputerów. Przyjemne ciepło biło od nich nie zgorzej niż od kominka.
Program mielił rzędy nazwisk według tylko sobie znanego kodu. Pokaz slajdów czas zacząć.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 03-06-2011 o 13:26.
liliel jest offline  
Stary 05-06-2011, 16:30   #140
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Stanisław Jerzy Lec

Człowiek to pionek na szachownicy, która nie ma dla niego poletek

Czasami zdarzają się takie żywota, które pławią się w szczęściu mogąc nim obdzielić kilka innych. Czasami przezywamy życie odnajdując miłość i otaczając się nią jak parasolem ochronnym, w zdrowiu i chorobie, w chwilach szczęścia i nieszczęścia. Czasami jednak w życiu pojawia się kilka chwil, które twoje szczęście obracają w peżyne a potem nic już nie jest takie same.
Zaledwie kilka chwil....
Rafael Jose Alvaro mógł takimi chwilami obdarować kilka istnień
Zresztą nie tylko on. Ci co miotani byli w anielskich wojnach też mieli przesrane...
I oby tylko te żywota

Silent ciężkimi krokami podszedł do kamiennego stołu szachowego. Jego kroki były powolne jakby nogi miał z ołowiu i ciażyły mu niemiłosiernie. Szedł nieufnie rozglądając się wokoło. Nie chciał natrafić na jakąś pułapkę. Znowu był w Metropolis. Miejscu za którym nie przepadał. Miejscu które ponoć zbrukali ludzie, drugie dzieci Demiurga. O ile można wierzyć w słowa posłańców Archonta. O ile można wierzyć aniołom.
Metropolis nie należało do jego ulubionych miejsc wizytowych.
Coś musiało wybuchnąć w Iluzji, że przeniósł się tutaj, że kraty Iluzji zostały złamane. Alvaro miał nadzieję, że nie była to bomba taka jak w San Francisko, że to był tylko wymysł jego zmęczonej i ociężałej wyobraźni. Było cicho, bardzo cicho. Rafael słyszał wyraźnie swój krótki oddech. Dotknął bandaża bezwiednie sprawdzając czy tamten dalej okala jego twarz. Był.
Wampir stanął nad szachami i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w pionki, przyglądał się wizerunkom które zostały przypisane do figur. Rozstawieniom pionków na szachownicy. Napisowi jaki wyryty był niedaleko niej.
WYGRAJ PARTIĘ
Tylko dla kogo? Za jaką cenę? Czy to jakaś zabawa jakiegoś silnego bytu? Czy jest to klucz do wszystkiego?
Pionki i figury, których wizerunki większość znał.
Miał dosyć gierek, miał dosyć podchodów, miał dosyć tego, że jest wykorzystywany przez silniejszych od siebie do tego by rękoma zwykłych ludzkich dusz przeszkodzić w planach Astarotha. Że jest marionetką w rękach Diabłów. Miał dosyć tej cholernej gry, której reguły zmieniały się według woli silniejszej strony. Gry, której zasady nie były jasno sprecyzowane. Gry, w której poświęcać trzeba było ostatnie pokłady człowieczeństwa. Gry która....
Złapał się krawędzi kamiennego stołu nie strącając figur. Zamknął nabrzmiałe łzami bezsilności oko. Kiedy je otworzył nic się nie zmieniło. To samo miejsce. Nieczynna fontanna, szachownica, pionki, które nie zmieniły swojego położenia, cisza, napis na stole.
Alvaro miał ochotę strącić wszystkie figury. Jednym ruchem przerwać partię, jednym ruchem wyrzucić z siebie tą złość. Złość na bezsilność, złość za ból, złość na los, złość na wszystko.
Jakimż on był nieudacznikiem.
Nawet uczucia źle ulokował
Został sam. Odstawiony na boczny tor
Tak żałosny, że aż śmieszny.
Sam nie wiedział do końca dlaczego sięgnął ku pionkowi. Po co przesunął białą figurę, jaką cenę przyjdzie mu za to zapłacić
Wykonał ruch.



Patrzył na przewrócony leżący jeszcze na czarnym polu szachownicy pionek.

Ocknął się w swoim mieszkaniu leżąc na kanapie. Poczuł, że w dłoniach coś trzyma. Figurę z szachownicy, zwykłą figurę bez żadnych wizerunków. Figura którą dopiero co zbił z szachownicy.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że dzwoni telefon.
Claire
Serce zabiło mu mocniej

Odrzucił jednak połączenie i przeskakując szybko palcami po klawiaturze telefonu komórkowego napisał wiadomość i natychmiast wysłał ją do Goodman.
"Nadal nie mogę mówić. Mam zgruchotaną szczękę i jedynie co, to sapałbym Tobie do słuchawki a tego chyba byś nie chciała. Mimo wszystko jeżeli chcesz to odbiorę rozmowę i posłucham co masz mi do powiedzenia. To jak?"

Telefon zadzwonił ponownie
Tym razem Rafael odebrał

- Rozumiem, że to przeze mnie ta pogruchotana szczęka... - zaczęła skonfundowana.

Cisza po drugiej stronie słuchawki

- Przykro mi... Rozdzieliliśmy się znowu.... Cohen biega szukać swojej wieży. Baldrick szuka ciężarnej jak sądze - chwila ciszy w słuchawce tym razem ze strony Claire - Wtrącił się kolejny. Gówno znaczące skomplikowane imię w jakich się lubują. Netz... Nieważne.

Rafael sapnął mocniej do słuchawki i z jego usta padło słowo które sprawne ucho mogłoby wziąć za "Ty?"

- Ma w kieszeni gliny – kontynuowała swój monolog Claire - Wytropili nas w mieszkaniu Kalinsky, ledwo uszliśmy... - zacięła się na moment. - Był tam... chyba anioł, sama nie wiem. Kurwa... on stał przede mną, z tą piękną, nieludzką gębą i skrzydłami w kolorze krwi i myślałam... Myślałam tylko o tym jaki jest piękny. Niszczycielska siła... - chrząknęła wracając do rzeczywistości. - Dzwoniłam do tego Setha. Dzięki za numer. Facet jest pierdolonym łowcom demonów - zaśmiała się gardłowo.

Od strony Alvara nadal panowała cisza. Nie próbował już nadwyrężać szczęki i tak jego próby mówienia zamieniały się jedynie na dźwięk telefonicznego zboczeńca.

- Chce szesścćdziesiaąt pięć patoli za tą przysługę. Ale i tak chce się z nim spotkać... No i trzeba poszukać tej zaciążonej... Kalinsky miała jakieś wizje. Nabazgrała na ścianie kobietę. Jest ważna, choć nie mamy pojęcia dlaczego... Alvaro...
Zamilkła także. Zawisła między nimi cisza i zdawała się trwać w nieskończoność.

- hmmm? - zapytał na tyle elokwentnie na ile pozwalały mu na to obrażenia twarzy.

- Nie mam pojęcia co robić – podjęła w końcu Claire - Chciałabym aby wszyscy wypruli sobie nawzajem trzewia... Ale Jakoob mówił, że my z tego cało nie wyjdziemy. Jeśli Astaroth pochłonie z nich esencję - zginą. Jeśli... ktoś powstrzyma Astarotha... będzie pieprzona druga Hiroshima. Po obu stronach lustra. Totalna anihilacja w promieniu... kurwa, sami nie wiedzą w jakim - ściszyła głos wyraźnie przygaszona. - Nie ma dobrych rozwiązań. Ale ja nie chcę żeby Astaroth zasiadł na tronie. Jest arogancki, władczy, nie zna litości i nie dba o ludzi. Nawet nie krył, że może iluzję całą w mak rozpierdoli. Wiesz co to oznacza? - chciała znależć pocieszenie. Chciała, żeby Alvaro powiedział, że rozumie ale ten zawzięcie milczał. Pogruchotana szczęka...
- Jestem cholernie nieostrożna... mówię ci to wszystko przez telefon a może ktoś słucha. Mają zasoby, ludzi w swojej kieszeni. Nawet mi się zdaje, że te helikoptery krążące nad miastem są jak wygłodniałe sępy, które nas szukają...
Znowu zamilkła. Nie oczekiwała przecież, że jej odpowie. Jasno dał do zrozumienia, że może tylko słuchać.
- To tyle chyba... - nagle zabrakło słów. Cisza się znów przeciągała.

Rafael chciał mówić do Niej. Chciał ją pocieszyć. Chciał jej powiedzieć co właśnie zrobił. Chciał jej opowiedzieć o spotkaniu z wysłannikami Archonta. Pocieszajac ją chciał pocieszćc sam siebie, ale nie mógł mówić, nie mógł pomóc choć słowem kobiecie którą pokochał. Mógł tylko sapać i pomrukiwać do słuchawki. Okrutny żart losu i co najgorsze błędów Rafaela. Ponownie łzy bezsilności napłynęły mu do oka a szczęka odezwała sie bólem kiedy starał się mimo wszystko choć trochę nią poruszyć. Syknął z bólu.

- Udam się do przyjaciela – podjęła po dłuższej chwili Goodman - Nim spotkam się z Sethem poszukamy tej kobiety z wizji Kalinsky... Chcesz dołączyć? Po chwili zdała sobie sprawę, że nie może jej odpowiedzieć.
- Stuknij raz w słuchawkę na tak. Dwa na nie, jeśli jesteś w środku czegoś ważnego

Zamiast wykonać któryś z gestów jakie wskazywała Claire, Alvaro po prostu rozłączył się i wpisał długą wiadomośc dla kobiety której głos dopiero co słyszał.
"Dla przeciwwagi wielu uciążliwości życia niebo ofiarowało człowiekowi trzy rzeczy: nadzieję, sen i śmiech. Nie trać nadziei Claire na to że to wszystko się dobrze skończy. Chciałbym być przy Tobie by móc cię pocieszyć, chciałbym szeptać Ci kojące słowa. Nie martw się. Damy radę. To wszystko co powiedziałaś... dużo się działo w tak niewielkim czasie. Nie igraj z Togarinim i de Sadem. A co najważniejsze nie igraj z Astarothem. To co zrobiłaś było odważne ale może też przynieść dużo złego i zagrozić Cohenowi, Baldrickowi, Jess i co najwazniejsze Tobie. Claire… Masz jeszcze szansę się wycofać. Wyjechać Starać się zapomnieć o tym wszystkim. Życie choć obleka piękno ludzkich dusz w ciała jest piękne. Potrafi być piękne... Chcę się spotkać z Tobą. Chce pomóc Tobie w poszukiwaniach ale moja obecnośc może nieść zagrożenie i tego boje sie najbardziej. Z drugiej strony jezeli nie zaczne zabijac czworki z Red Hook. Zginiesz ty. Dlatego tak ważny był ten telefon do Setha. Tak ważne jest dla Ciebie zerwanie więzi z Togarinim. Claire… Nie może wiecznie padać."

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=EA3y1Ks_6n4[/MEDIA]

Wpatrywał się przez kilka chwil w wyświetlacz telefonu czekając na wiadomośc zwrotną ale nie uzyskawszy odpowiedzi położył telefon na stole i podszeł do okna rozsuwajac delikatnie zaslonę.
Kto z nim pogrywał tym razem? Po co była ta cała gra w szachy. Jakim sposobem znalazł się w domu.
Odpowiedź od Claire zastała go kiedy obracał w dłoni pionek wpatrując się w niego intensywnie.
Wcisnał go ponownie do kieszeni i odebrał wiadomość:
"Z Sethem mam się spiknąć za 5 h. Alvaro... Ja nie kapuję. Dobra, może lecisz na mnie, może testosteron uderzył ci do głowy... Ale nie mieszaj tego z czymś czym to nie jest. Mogłabym sądzić, że żywisz do mnie poważne uczucia. A to niemożliwe. Przestań mieć wyrzuty sumienia z mojego powodu. Oraz innych na jakie nie masz wpływu. Kurwa... żałuję, że się z tobą nie przespałam. Wtedy odarłbyś się ze złudzeń, że nie jestem taka jak ci się wydaje. Nie jestem warta wielkich słów. Ani żadnych pieśni nad pieśniami. A jeśli moja śmierć mogłaby ocalić trójkę dobrych gliniarzy to może trzeba mnie kropnąć? Nie bój się trudnych wyborów Alvaro. Teraz widzę, że innych nie ma. Tak jak i nie istnieje czerń ani biel. Jest tylko szarość. Mniejsze i większe zło."

Po chwili druga wiadomość.

"No widzisz jakie farmazony przez ciebie pierdole? Straciłam wątek. Idziesz ze mną do mojego kumpla czy czekamy aż pozbędę się smyczy?"

Rafael przebiegał wzrokiem po tekście jaki otrzymał od Claire, wielokrotnie. Jej wiadomosć bolałą jak diabli a słowa cieły nie gorzej niż kule wystrzelono nie tak dawno przez liktora. W końcu napisał. "Ostro strzelasz Claire. Twardo stapasz po gruncie ale mimo wszystko musi Ci być cięzko tak samej... Gdzie mam się zjawić?"

W następnej wiadomości przyszedł adres domu na Brooklynie.

Może i testosteron uderzył mu do głowy, może źle ulokował swoje uczucia, ale nie spocznie dopóki wzrok Claire nie powie mu tego samego co jej usta. Wiedział, że wszystkie jego pragnienia względem Claire są niemożlwie do spełnienia. Czuł, że nie ma żadnych szans, że nie mieści się w jej postrzeganiu faceta. Czuł jednak coś jeszcze, Claire została skrzywdzona a on uparł się niczym osioł, że pokaze jej jaśniejszą stronę życia.
Tylko, że życie całkowicie się zatraciło i wyłączyło większośc świateł

Wziął kurtkę i wyszeł z mieszkania kierując się na spotkanie z Claire.

* * *

Alvaro rozejrzał się zanim podszedł do drzwi wejściowych domu jaki znajdował się pod adresem jaki przesłała mu Claire. Rozglądał sie chcąc się upewnić że nikt go nie śledzi. Dom jaki się przed nim rozpościerał nie należał do nowych budowli Bronksu. Sprawiał raczej wrażenie starego i już doś mocno nadszarpniętego zębem czasu. Rafael zastukał w drzwi nie korzystajac z połamanegho pzycisku dzwonka nie będąc do końca pewnym czy gdyby go dotknał nie popieścił by go ładunek elektryczny. Drzwi otworzyła mu Claire, stojąc z piwem w dłoni. Jedyne oko Rafaela przemknęło po jej sylwetce i skupiło się na twarzy policjantki. Claire mogła mówić co chciała ale była piękna a Alvaro po prostu chciał moc sie pławić w tym pięknie. Chciał jąprzytulić, pieścić i całować. Była jego sukubem.
Nie zrobił jednak tego. Uniósł delikatnie otwartą dłoń w gescie przywitania gospodarza domu u jakiego zatrzymała się tymczasowo dziewczyna

- Wchodź - rzuciła mu zakłopotany uśmiech i zniknęła w mroku korytarza.
Minęli zawalony komputerami pokój, gdzie siedział starszy pan o wyglądzie urzędnika (pomijając krzykliwe kanarkowe kapcie z wizerunkiem Tweetiego).
- Mastroiani, Alvaro - Goodman przedstawiła ich w pośpiechu i poprowadziła Alvara dalej, ku kuchni.
Gdy usiadła przy stole na jej kolanach znalazł się zaraz opasły prążkowany kocur. Idąc do kuchni Rafael naliczył już kilka kotów. Na pewno było ich wiecej. Ich zapachem rzesiągł już cały dom. Claire wskazała mu krzesło nie odrywając oczu od jego pokrytej bandażami twarzy.
- Boli?

Rafael ściągnął kaptur odkrywajac w pełni swoją zabandażowaną głowę. W sumie niewielka część twarzy wraz z jednym okiem nie była zasłonięta przez opatrunek. W odpowiedzi skinął jedynie potwierdzajaco głowa

- A krew? Piłeś krew? - zapytała. - Nie powinno to jakoś przyspieszyć regeneracji?

Alvaro usiadł na wskazanym miejscu i siegnał po swoj notes i długopis. Napisał "Tak. Piłem. Możliwe że przyspiesza. Nie wiem dokładnie. Sprawę krwi odłóżmy na bok. Co mamy nie wierząca w siebie policjantko?

Zignorowała jego ostatnie pytanie i postanowiła wyraźnie drążyć temat.

- Nie obraź się Alvaro... Ale to przeze mnie wyglądasz jakbyś spadł z dziesiątego piętra.
Sięgnęła do szafki z lekami, jak zauważył Alvaro, wyjątkowo bogato zaopatrzonej - Idź do Mastroianiego. Zaraz do was dołączę.

Zanim jej wzrok podniosł sie znad wysunietej szafki na kuchennym stole tuż przed nią leżała już kartka pisana charakterystycznym stylem przez Rafaela. Zawierała zdania "To nie przez Ciebie. Sam sobie to zrobiłem. Zareagowałem głupio. Ty nie jesteś niczemu winna"

- Masz rację - przyznała twardym głosem. - A teraz idź do Mastroianiego.
Nie przestała szperać w szafce.

Musnął jej włosy i udał sie do pokoju gdzie w towarzystwie olbrzymiej ilości kotów siedział jej przyjaciel i mentor.

Starszy jegomość odchylił się w fotelu i uśmiechnął niczym sam kot z Cheshire przyglądając się jego twarzy.
- Ciężki dzień, co?

Alvaro skinął głową walcząc by sie nie uśmiechnąć. Śmiech w jego przypadku okraszony byłby potężną dawką bólu

Po chwili do pokoju wpadła nieco blada Goodman.

- Alvaro, idź na moment do kuchni, dobra? Na stole masz dawkę painkillerów.
Sama dosiadła się do komputera pocierając ramiona. W domu było niewiele cieplej niż na dworze. Palec kobiety natrętnie naciskał przycisk a na monitorze zmieniały się raz za razem kobiece twarze
Alvaro patrzył zdziwiony na poczynania Claire i na jej akcje przy komputezre. Po kilku migających twarzach kobiet wszedł jednak do kuchni

Na tacy leżała buteleczka leków przeciwbólowych i szklanka wody. Obok... spora strzykawka napełniona krwią.

Rafael pogrzebał w kuchennych szafkach nie mogąc po prostu zapytać gdzie właściciel schował i czy w ogóel ma słomki. Tak będzie łatwiej napić mu się wody. Znalazł je w końcu, lekko pogięte ale chyba nie używane wcześniej, a o to było ciężko bo wszystko w tym mieszkaniu wyglądało już na używane. Wcisnał tabletki do ust. Zapił wodą ciągnąc ją przez słomkę i wziąwszy do reki strzykawke pełną krwi.
Krwi Goodman albo leżacego na kuchennym parapecie kota
Rafael usunął ze strzykawki iglę i końcówkę włożył pomiedzy bandaże a następnie obolałe wargi. Wcisnał zawartość strzykawki do ust. Nogi ugięły się pod nim kiedy na nowo poczuł słodycz tego nektaru. Wiedział, że teraz będzie mógł o wiele łatwiej odnależć Claire gdyby coś ich rozdzieliło.

"Dziękuje. Doceniam. Normalnie powinienem poczęstować ciebie teraz czekoladą" - przed Claire pojawiła sie kolejna kartka - "Kogo dokładnie szukamy?"

- Ciężarnej kobiety - uśmiechnęła się do niego jedną połową ust i wróciła do przeglądania zdjęć. - Widziałam jej twarz na ściennym malowidle w mieszkaniu Kalinsky. Mastroiani przeszukuje bazy pod kontami dziwnych przypadków. Niepokalane poczęcia, nawiedzenia demonów... Przeszłosć psychiatryczna - ściszyła nieco głos - bo jeśli pani tkwi w Metropolibiznesie to mogło jej przeczesać beret. A także ofiary przestępstw seksualnych. Lub może zakonnice? Szukamy anomalii co by nie patrzeć. Na razie lepsze to niż bezmyślne przeglądanie według alfabetu. Masz jeszcze jakieś punkty zaczepienia? Pomysły jak ją znaleźć?

"Jak wygladało tło obrazu? Było znajome Tobie?" – dopisał do kartki kolejne zdanie

"Ruiny miasta. Metropolis?" - odpisała.

- Jess nie żyje - odparła sucho. - Cohen goni za swoją wieżą

„Jess nie żyje….” – Claire powiedziała to tak szybko, że do Alvara nie doatarła od początku ta bolesna informacja.
Jak to? Dlaczego? Kto?

„Miałem do tego nie dopuścić. Obiecywałem Grandowi…. Martwemu Grandowi”

Chciał zalać Claire morzem pytań, dowiedzieć się kto stał za zabójstwem Kingston. Ale nie zapytał
Alvaro stał przez chwile w ciszy patrząc sie w kierunku okna, niemytego od dawien dawna okna. Szum wiatraków komputerowych wypełniał mu umysł.

„Nie mamy szans. Jesteśmy nikim. Nie ma Boga, nie ma dobra. Jest tylko brutalna i bezwzględna siłą. Jest tylko egoizm….”

„Jest cholerna ludzka nadzieja, która umiera ostatnia”

Po chwili przysunął sobie krzesło i usiadł niedaleko Claire

Jess….
Może własnie ona wygrała tą partię

Skupił się na pomocy w znalezieniu kobiety z wizji Kalinsky. Zastanawiał się jednocześnie czy ta kobieta wygląda tak jak nieznany jemu wizerunek przypisany do jednej z szachowych figur, które widział niedawno.
Miał nadzieję, że niedługo się o tym przekona.
 
Sam_u_raju jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:14.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172