Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-05-2011, 09:52   #133
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Gdzie diabeł nie może...

tam babę pośle.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=k_GqVFa5GBA[/MEDIA]


Zmierzali kolejką podmiejską w kierunku New Jersey. Do miejsca gdzie mieli uzyskać kolejne ochłapy informacji. Goodman oddaliła się od chłopaków pod pretekstem toalety. Babskie sprawy. Mężczyźni nigdy nie wnikali i było to takie wygodne.
Claire miała plan. Awaryjny, i chwilowo nie dopuszczała myśli, że absolutnie wcieli go w życie. Jednak brała go dość mocno pod uwagę. Czuła pewien dyskomfort, że nie podzieliła się swoimi zamiarami z resztą zespołu. Ale to nie wchodziło w grę. Przynajmniej dopóki byli oczami i uszami Astarotha. O czym dowiedzieliby się oni, poznałby niechybnie on. Ale Goodman miała tą przewagę, że nie była nikim istotnym. Półbóg pokroju Nasha nie zaprzątał sobie nią głowy. A może powinien? Może, kurwa, powinien...

Goodman nie myślała o dobru ludzkości ani o pokoju na świecie. Nie była pieprzoną kandydatką na miss world, które mają obryte, tryskające altruizmem, odpowiedzi na trudne pytania.
“Gdyby miała pani moc decydowania o świecie, panno Goodman, jak by ją pani spożytkowała?”
“Zadbałabym o prawa człowieka i pokój na świecie”.
Nie tym razem.
“Tak na prawdę chciałabym końca Nasha Tarotha. Przydepnąć go obcasem jak pieprzonego robaka i usłyszeć chrzęst pękającego chitynowego pancerzyka.“
“Ale dlaczego?”
“Bo mnie wkurwił. Bo... mnie zignorował. Jakbym... nie istniała.”

Kobiety...
Nawet dla demonów mogą pozostać zawiłą i nielogiczną łamigówką. Poprosiła go o błahostkę. Aby zdjął jej smycz. Wystarczyło małe hokus pokus. Pstryknąłby palcami, wymówił magiczną formułkę... pierdnął dobrymi intencjami.
Ale nie.
Claire Goodman!. Niegodna uwagi mrocznego potężnego wszechbytu! Allelujah!

A jebał cię pies.

Wyciągnęła z kieszeni komórkę i wykręciła numer Jakooba. Kiedy tylko odebrał wypluła z siebie oskarżenia.
- Ugryzłeś mnie - zaczęła może od dupy strony ale czuła pewną irytację z tego powodu i właśnie ona wylała się na pierwszy ogień niby jad.
- Nie ugryzłem - odparł spokojnie.
- Mam smycz. Skończ pieprzyć, zresztą... nie w tej sprawie dzwonię.
- Nie pieprzę, a zabawy ze smyczą mnie nie kręcą.
- Jeśli smycz nie jest twoja to kto mi ją nałożył? - zastanowiła się chwilę, pojawiła się wątpliwość ale zaraz też wrócił rzeczowy ton. - Nieistotne. Posłuchaj... Widziałam się z Nashem. Wydaje się kurewsko pewny swego..
- Co, gdzie, kiedy? - po raz pierwszy od kiedy go poznałaś w głosie wampira pojawiła się jakaś niebezpieczna nutka. “Żarty się skończyły” zdawał się mówić ten głos. - Mów, Goodi....
- Odleciał prędziutko, niemal się pierze za nim sypało... - odparła spokojnie.
“A teraz musisz mu coś dać Claire. Nie za mało, nie za dużo...” - rozwarzała w myślach.
- Mówił, że zaczyna już zbierać swoje żniwa. Że niebawem będzie najpotężniejszy z nich wszystkich i... zajmie się swoimi wrogami. Uznałabym, że groził dość jednoznacznie twojemu panu Jakoobie. Posłuchaj... - jej głos stał się bardzo stanowczy i pewny siebie. - Kiedy nadarzy się kolejna okazja... wystawię ci go. Ale mam pytanie. Kto przybędzie? Czy twój szef sam się pofatyguje po tego skurwiela?
- Może. Nie wiem. Znamy jego słabe punkty Goodi. Znamy je i wiemy gdzie kopnąć, by go zabolało. Znamy jego metafizyczne jaja, dziewczyno.
Ostatnie słowo usłyszałaś tuż przy swoim uchu. Stał za tobą, w damskiej toalecie na dworcu kolejki.
- Nie ufaj telefonom … - mrugnął uśmiechając się łobuzersko.
Dłoń uzbrojona w komórkę opadła luźno wzdłuż ciała. Goodman oniemiała. Nie mogła zapanować nad mało inteligentną miną w akompaniamencie rozwartych do połowy ust.
- Jak mnie... tak szybko... przez zamknięte drzwi?... - kabina miała całe dwa metry kwadratowe więc Claire mimowolnie naparła plecami na sfatygowaną umywalkę. Sporo trudu zabierało jej balansowanie na czubkach palców aby nie nadepnąć wampirowi na buty i nie chuchać mu w kark. - Dalej twierdzisz, że ta smycz nie należy do ciebie? Dotarłeś tu... jak po sznurku... - odwzajemniła niepewny uśmiech. - Ale do rzeczy... Co za słabe punkty Nasha? Po jego aroganckiej gadce wywnioskowałam, że żadnych już nie ma. On się nie boi Jakoobie. Już nie. Mówił, że wypełzł z kryjówki i ma zamiar pozostać na widoku. Jeśli go wystawie a wy sobie z nim nie poradzicie... zafunduje mi wieczne męki i pewnie inne miłe atrakcje. Chcę wiedzieć o jakich słabych stronach mówisz. Albo mieć pewność, że sam boss pofatyguję się po tą łajzę.

- Wiesz jak to jest z szefami. Zawsze wszystko zostawiają innym. Ciągle ich nie ma, kiedy potrzebujesz podwyżki, urlopu i takich tam. Powiem szczerze. Nie wiem, czy uda nam się dokopać skurwielowi. Ale … Faktycznie, wyczuwamy jego aktywność. Jest świetny. Pojawia się i znika, jak czarnuch na pasach. Jest to tu, to tam, zostawia fałszywe namiary, zastawia pułapki na nasze pomniejsze sługi unikając większych. Moglibyśmy się od łajzy uczyć. Mój szef, szef wszystkich moich szefów, jest ostrożny. Nie ujawni się, póki nie będzie miał pewności, że jest tam As, a nie któryś z jego “znaczników” czy pomniejszych garniaków.
Jeśli przegramy z nim starcie, faktycznie może ci zrobić nieprzyjemne rzeczy. Ale może ci je zrobić, jeśli byś go nie wystawiła. On już taką ma pokręconą naturę. Myślę …- dodał szeptem - że to dlatego że ma wyjątkowo szpetną gębę i maluśka kuśkę.

- Wyślę ci wiadomość. Kiedy następnym razem się pojawi. Biorąc pod uwagę jakie masz tempo rakcji na pewno zdążycie... A ty namów szefa żeby pojawił się osobiście. Bez urazy Jakoobie, ale jego pomniejsze sługi - z tobą na czele - nie poradzą sobie z Nashem. Już na to za późno. Z mojej strony chcę gwarancji. Nietykalność dla mnie, Cohena i Baldricka. Oraz... oddacie Alvaro jego duszę. Zabraliście mu ją, zapewne jesteście nadal w jej posiadaniu. Zdałam sobie sprawę, że to dla was tylko towar przechodni. A jak mawiają... nic w przyrodzie nie ginie.

- Dusza Alvaro. Oddał ją za możliwość chodzenia. Leżałby jak warzywo, gdyby nie moja pomoc. Nie zwrócę mu jej. Nie ma mowy. A Baldrick i Cohen zginą, kiedy zginie As. Pogódź się z tym. Nie będę cię czarował. Kiedy odzyska esencję z ich ciał będą jak puste kartoniki wyssane przez słomkę. A poza tym nie mamy zamiaru dopuścić do tego. Sam moment odzyskiwania esencji będzie tym metaforycznym kopem w jaja. Wystarczy przerwać proces. Naczynia pękną, a pijący z nich będzie przez chwilę jak dziecko wyjęte z łona matki. Wystarczy jebnąć mocniej łomem w czaszkę. Metaforycznie rzecz jasna. I po kłopocie. Musisz też wiedzieć, że mój … partner … ma nieco inny plan. Chce porozbijać naczynia i uwolnić luminę. Wcześniej, nim As połozy na nich łapska. Moim zdaniem to spowoduje kilka miłych wybuchów, takich jak w Red Hook. Na szczęście trudno jest namierzyć Cohena, Kingston i Baldricka, póki mają w sobie luminę. A wysłany do egzekucji sługa, pewnie będzie się wzbraniał. Z tym, że jak on będzie się wzbraniał, to pewnie ty zginiesz. Bo ten sługa jest niezłym debilem i wystawił cię potworom na pożarcie. Wiesz, o kim mówię, prawda
.
- Alvaro nie jest potworem... I wiem, że zginie ostatecznie kiedy odzyska swoją duszę. Ale warunkiem mojej współpracy jest aby ją odzyskał. Co do Baldricka i Cohena... Mówisz, że zginą kiedy Astaroth wyssie z nich własną luminę. Ale jeśli jednak nie zdąży? Jeśli ktoś, w trakcie... zdzieli go przysłowiowym tym łomem w łeb. Czy chłopaki to przeżyją?

- Nikt tego nie przetrwa. Będzie w samym centrum gwałtownej i nieprzewidywalnej … reakcji. Powiedzmy, że w promieniu … sami nie wiemy dokładnie jakim …. wszystko zostanie całkowicie … anihilowane. Taka piekielna bomba atomowa, że posłużę się jakże bliskim obecnie porównaniem. Uderzyć trzeba wtedy, kiedy będzie z nimi połączony. W odpowiedni sposób przeciąć łączącą ich … energię. A potem. BUM! JEBUDUBU! I krzyk i lamenty. Lepiej dla ciebie, byś była od nich wtedy z daleka, Goodi. Bo i ciebie szlag trafi. OOO - uśmiechnął się. - Właśnie udało nam się ustawić kolejną przynętę. Może As się skusi. Muszę zmykać. Przyznam, że ciasny kibelek i ty są dość … podniecające.

Nowe informacje waliły niby obuch. W tej pojedynczej chwili Claire uzmysłowiła sobie dwie ważne sprawy. Po pierwsze - Baldrick i Cohen tego nie przeżyją, cokolwiek nie zostanie postanowione. Jeśli Nash zagarnie ich luminę - zginą. Jeśli zginie Nash - zginą także, wraz z nim. Same ślepe uliczki... Zdała sobie też sprawę, że ona - Claire Goodman - pójdzie do piachu wraz z nimi. Skoro będzie na miejscu, w samym centrum wydarzeń i nastąpi wielkie pierdut, nie będzie czasu na odwrót. Jakoob mógł dawać dobre rady aby najlepiej była wówczas jak najdalej... ale wiedział dobrze, że to niemożliwe. Nie miała turbodoładowania jak wampir. Jeśli będzie na miejscu - podzieli los kolegów z Wydziału. I może to i dobrze. Zawsze wyznawała takie motto: "Pracować razem i ginąć razem'. Czułaby niewymowne wyrzuty sumienia jeśli jako jedyna uszłaby stamtąd z życiem. Wobec tego nie ujdzie. Zginą tam wszyscy. Zginą bo nie ma innego wyjścia, albo w jej przypadku, na inne wyjście nie można przystać.
Perspektywa końca jej egzystencji przyniosła... niespodziewane ukłucie żalu. Nigdy już nie przyskrzyni przestępcy, nie spotka się na pogaduszki z Robertem, nie rozzłości swojego ojca, nie wyrówna niewyrównanych rachunków, nie zaleje się w trupa, nie pójdzie do łózka z nieznajomym...
Klatka piersiowa poruszała się miarowo, bez wzburzenia kiedy podniosła oczy na wampira. Wydawała się tak bardzo... pogodzona ze swoim losem.
- Następnym razem kiedy na wyświetlaczu twojego telefonu pojawi się moje imię... Nie odbieraj. Po prostu zrób tą sztuczkę z teleportacją i szykuj ten łom na Nasha. On nie zostanie cholernym królem piekieł. Nie jeśli będę miała na to jakikolwiek wpływ...
Wyjęła z kieszeni bilet z metra i napisała na nim imię i nazwisko.
- Zrób coś dla mnie dobrze? Oddaj Alvaro jego duszę. I... zabij dla mnie tego człowieka. Obawiam się, że sama nie zdążę już tego zrobić a nie lubię niedokończonych spraw... Oboje wiemy, że jeśli będę na miejscu kiedy Nash będzie wieńczył swoje dzieło to tego nie przeżyję. A wolałabym umierać wiedząc, że zakatrupisz sukinsyna.
Sama chciała to zrobić dawno temu. Ale wtedy żyła z zgodzie z zasadami i prawem. Teraz kiedy nie czuła już tych ograniczeń okazało się, że są sprawy ważniejsze niż urazy sprzed lat. Niż setki nieprzespanych nocy. Niż zwykła ludzka zemsta.
Wcisnęła mu kartkę do ręki pochylając się na moment w jego stronę i wciągając zapach. Miał buzię nastoletniego chłopca, przyjemną, niewinną niemal. I chociaż Claire wiedziała, kim jest w rzeczywistości to nie odczuwała wobec niego niechęci.
Na moment dotknęła jego policzka, samymi opuszkami palców, a później pocałowała w usta. Głęboko. By poczuć miekkie wargi i wilgotny język.
- Idź już - szepnęła. Jak się okazało w próżnię.
Zniknął nim jeszcze skończyła pocałunek. Tak samo niesamowicie, jak się przy niej pojawił.

- Moze to i lepiej - skwitowała Goodman uśmiechając się krzywo. W jakiś irracjonalny sposób poprawił jej się humor. Może mieli zginąć, może Nowy York miał się zapaść pod ziemię ale przynajmniej otrzymała kilka odpowiedzi i przyszykowała się na to co ma nastąpić.
Kopniakiem strąciła deskę klozetową i usiadła gapiąc się na wyświetlacz telefonu. Miała wątpliwości. Wybrała jednak kolejny numer telefonu. Gdy po przeciwnej stronie słuchawki odezwał się zmysłowo chrypiący głos Goodman zaczęła lekkim tonem:
- Dzieńdobry markizie. Jak idą przygotowania do przyjęcia?
- Koszmarna pora dnia, słodziutka - głos markiza kleił się nawet przez słuchawkę. Był zblazowany tak, jak tylko zblazowany był właściciel tego głosu. - Czy to coś wa-ażnego?
Ostatnie słowo zostało wypowiedziane jakimś takim, dziwnym tonem. Czyżby usłyszała również chichot kogoś innego przez słuchawkę. Miękki, chłopięcy chichot.
- Możliwe, możliwe... - droczyła się pozornie frywolnym tonem. - Słyszałam, że zebrał pan ładną... kompanię z piekła rodem. Rozumiem, że jesteście w stanie go zgładzić?
- Wieści szybko się roz-zchodząąą - zdecydowanie coś działo się po drugiej stronie słuchawki. Nie chciała wyobrażać sobie co, ale wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach.
- Ha ha ha - stary satyr zdawał się czytać w jej myślach. - My bardzo lubimy gładzić. Lubimy też głaskać, pieścić, lizać i ssa-ać. Ale nie zawsze możemy ro-obić to co luuubimy.
- Gdybym chciała pogadać o lizaniu i ssaniu zadzwoniłabym na sex telefon, de Sade. Zgromadziłeś wystarczające siły aby go zgładzić czy nie? Skończ kabaret i zacznijmy rozmawiać.
- Mam … wystarczająco duży … potencjał - zachichotał jak świr. - I jestem gotów do pene.... do walki, rzecz jasna.
- Pan na “G” się po niego pofatyguje? Obawiam się, że z całą armią możesz nie dać mu rady. Co innego twój szef. Co by nie patrzeć są równi... chociaż Ash twierdzi, że już niedługo.
- Khe, khe, khe , kochanie... - powiedział uwodzicielskim głosem. - takie sztuczki nie przejdą. Wiem do czego zmierzasz. Podpuścić jednego na drugiego. Khe, khe, khe. Twoje intencje są proste jak fiut szesnastolatka gdy widzi gołą babkę. Zrobimy, co będzie trzeba. Niech się o to nie martwi twoja śliczna główka. Tylko powiedz nam gdzie i kiedy. A my upewnimy się czy to nie jakaś zasadzka i zrobimy mu analną niespodziankę. Znaczy, jak mawia młodzież, wydymamy go bez mydła i na cacy. Jestem z ciebie zadowolony, złotko. Dobrze wybrałaś. Nie minie cię nagroda, kiedy wszystko się skończy.
- Jeszcze nie wybrałam strony - kontynuowała rzeczowym tonem. - Wiem jedynie, że nie chcę widzieć Tarotha na piekielnym piedestale. Jakkolwiek... jeśli powiem ci gdzie i kiedy... Chcę nietykalności. Dla siebie i moich kolegów, na pewno masz pojęcie kogo mam na myśli. Nikomu z nas ma włos nie spaść z głowy. Chcę twoje słowo - a do siebie dodała - choć obawiam się, że jest gówno warte.
- Nietykalności - prychnął w słuchawkę jak rozzłoszczony kocur. - A petting czy inne pieszczoty? No weź żesz, nie przesadzaj …Ale dobrze. Chcesz stracić szczyty rozkoszy, twoja strata, sloneczko. Przyrzekam, że z mojej strony nie spotka ciebie, ani twoich przyjaciół żadna krzywda.Chcesz, to wapdnij do mnie do knajpki. Przypieczętujemy to porozumienie w jakiś niecodziennnny sposób.
- Z twojej strony i każdego kto wszedł z tobą w komitywę przeciwko Tarothowi.
- Nie przeginaj. Ze strony każdego mojego podwładnego. Nie mogę ręczyć za innych … z mojej licznej rodziny.
- Z twojej strony i kązdego kto wszedł z tobą w komitywę przeciwko Tarothowi - powtórzyła beznamiętnie. - Zważ na to co mogę ci zaoferować. Bez mojej pomocy możecie nigdy go nie znaleźć. Albo znaleźć wtedy gdy będzie już za późno. Choć... wtedy to raczej już on was znajdzie. Jednego po drugim.
- Kochanie - głos De Sade stal się o oktawę niższy, odrobinę groźniejszy. - Jeśli ominie nas tango z Asem, to znajdę cię, gdziekolwiek się schowasz i osobiście ci podziękuję. Przeciągasz niebezpiecznie strunę. Oferuję ci nietykalność z mojej strony i ze strony moich sług. Ale nie mam, powtarzam raz jeszcze, nie mam wpływu na moich … gości. Nie wiedzą o twoimistnieniu i to powinno cię zadawalać. A co do twojej groźby na końcu. Nie wiesz, że polityka jest śliska jak lubrykant. Teraz jestem przciwko Ashowi, ja i mój pan, ale za moment możemy iść pod rączkę do ołtarza. Jasne?
Mówisz o przyszłości. Czyli zakłądasz dla niego jakąś przyszłość? Myślałam, że zamierzacie go zniszczyć. Definitywnie.
- Jak go nie pomożesz wystawić może nam się wymknąć. A wtedy ciao i po zabawie.
- Dobra, będę w kontakcie - powiedziała na pożegnanie choć miała już wówczas grube wątpliwości czy ponownie się do niego odezwie. - A przy okazji... Jesteś chory de Sade. Znajdź jakiegoś seksuologa, może cię naprostuje.
-To nie choroba. To prawda, słodka Cliare. Najprawdziwsza prawda. Przez seksualność też przebijesz kraty Iluzji.
Zatrzasnęła klapę komórki. Sprawy nie rozjaśniły się w przypływie iluminacji. Nadal miała wrażenie, że tkwi w dupie. Nie chciała dopóścić do siebie myśli, że Taroth dopnie swego. Nie zasługiwał na rolę pierwszego pośród reszty. Był arogancki, samolubny i zimny. I nie dbał o ludzi. Marny materiał na zastępstwo dla Boga. Z drugiej strony nie sympatyzowała również z żadnym innym demonem. Oni wszyscy byli siebie warci..
Może faktycznie to powinna zrobić? Dać cynk wszystkim zainteresowanym. Se Sadowi i Jakoobowi. Kiedy zetrą się trzy frakcję na pewno będzie gorąco. Pozostawało mieć nadzieję, że nawzajem wyprują z siebie flaki.
Wróciła do chłopaków po kwadransie. Czy to może być prawdą? Czy to ostatni dzień ich życia? Usiadła wygodnie pomiędzy Cohenem i Baldrickiem i uśmiechnęła się niewyraźnie:
- Ten domek na Alasce Terry... - zagadnęła. - Wolałbyś w środku lasu czy w małej uroczej mieścinie na zadupiu?
 
liliel jest offline