Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-05-2011, 09:57   #134
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Clause Grand

Czy przegrałeś tę grę z mechanoidem? Czy też ją wygrałeś?

Szybowałeś nad Metropolis napawając się widokami Miasta Miast, analizując swoje odpowiedzi. Nie miałeś sobie nic do zarzucenia. Byłeś szczery. I najwyraźniej kobieta – cyborg uszanowała twoją decyzję.

Byłeś częścią Metropolis. Czy tego chciałeś, czy nie. Burza piaskowa nad pustynią odebrała twoje życie. Los dał ci drugą szansę spotkania się z twoją Jess. Czy wykorzystaliście ją dobrze? Ciężko było powiedzieć.

Może, gdyby wasza ucieczka z Wieży, w której się spotkaliście w Metroplis była bardziej przemyślana, bardziej zaplanowana, wasze losy potoczyłyby się inaczej? Kto to mógł wiedzieć.
Może, gdybyście tak łatwo nie odpuścili sobie księdza Voory i „Cesarza”, wasze losy potoczyłyby się inaczej? Któż to mógł wiedzieć?

Może, gdybyś podczas negocjacji w lunaparku zgodził się na warunki demona, wszystko potoczyłoby się inaczej? Miałbyś wtedy prawie miesiąc, nim musiałbyś zabić pierwszą ofiarę. Miesiąc to bardzo, bardzo wiele czasu. Mogłeś poszukać wtedy jakiegoś sposobu, by się z tego wyplątać. Mogłeś też skłamać. Nie dotrzymać paktu. Ryzykiem był powrót do stanu zawieszenia w Metropolis. Odrzuciłeś ten pakt.
A potem, przy kolejnym, zacząłeś rozważać zabicie trzech osób, w tym kolegi z Wydziału, którego co prawda uważałeś za fiuta – ale czy to był powód by pozbawić go życia - oraz dwójki ludzi, których nawet nie znałeś. Czy to była duma? Desperacja? Może brak rozwagi? Może nadzieja, że wszystko potoczy się jakoś bez twojego udziału. Że jakoś się ułoży.

A co, jeśli by okazało się, że owa Emily Van Der Askyr to też dziecko, a ów Reynard Durney to niemowlę, dajmy na to? Jaka więc była różnica pomiędzy propozycją kobiety – cyborga i ukrytego w gabinecie luster Maru? Kiedy ochłonąłeś na wysokościach, owiewany wiatrem Metropolis, doszedłeś do takiej, niezbyt budującej konkluzji.

W każdym razie podjąłeś decyzję. Dokonałeś wyboru. Słusznego czy nie, nie było już tego komu ocenić poza tobą samym. Może układ sił zmienił się, może nie wykorzystałeś swoich pięciu minut danych przez los, w każdym razie nikt już nie próbował nawiązać z tobą kontaktu. Pozostało tylko jedno wezwanie....

Zew stawał się coraz silniejszy. Nie byłeś w stanie mu się oprzeć. Każdy ruch skrzydeł zbliżał cię do wieży zbudowanej z ciśniętych na stertę, żywych ludzi. Nie było powrotu.

Latacz wylądował ciężko w krwawym błocie. A ty miałeś jedynie tyle sił, by spaść z niego na ziemię. Głód chwycił cię w swoje szpony. Pierwszy poważniejszy atak.... Zwinąłeś się w kłębek i poczekałeś, aż przejdzie.

Pojawiła się jak spod ziemi. Szczupłe nóżki odziane w lśniące trzewiki, biała sukienka, włosy zaplecione w dwie nierówne kitki. I ogromny młot w drobnych rękach, który uniosła w górę.

Nawet nie poczułeś, kiedy roztrzaskała ci nim pół czaszki.

- Dorzućcie go do reszty potępionych – powiedziała Lilith do rogatych demonów przyglądających się egzekucji z boku. – Zawiódł nas po raz ostatni.

Potem ciśnięto cię na stertę śliskich, nagich ciał. Dziwna siła zaczęła przesuwać twoje ciało w górę, ku innym ciałom w pnącej się w nieskończoność ku niebu Metropolis wieży.

To był drugi koniec Clausa Granda. Po pewnym czasie niezaspokojony głód pochłonął jego świadomość. Znów stał się jednostką X, a jego wycia dołączyły się do nieskończonego chóru dziesiątek, jeśli nawet nie setek tysięcy ofiar Togariniego. Cegieł w jego żywej wieży.



Jessica Kingston


Czy czułaś coś, kiedy padały słowa zza szyb? Czy czułaś się winna? Czy powinnaś się tak czuć? W końcu robiłaś wszystko, by przetrwać? Skąd mogłaś wiedzieć, że łamiąc rękę Brooka wskażesz go tym paskudom? Skąd mogłaś wiedzieć, że te stworki, niewiele większe od pięcioletnich dzieci, stanowią równie poważne zagrożenie dla dorosłego człowieka, jak właśnie pięciolatki?

Zresztą – miałaś pewność, że Brook zasłużył na swój los. Był arogancki podczas przesłuchania. Pewny siebie. Twoim zdaniem zasłużył na śmierć. Jak widzisz, przekroczenie granicy prawa przychodzi łatwiej, niż sądziłaś. Skoro zrobiłaś to ty – policjantka poznając Prawdę o Iluzji – to czego mogłaś spodziewać się o ludziach z założenia mniej prawych. Dokładnie tego, za co ich potem ścigałaś. Zbrodni. Najgorszych z możliwych.

Pojawiły się jednak wątpliwości. Podczas rozbierania półek w magazynie.
A może, gdybyś zapanowała nad strachem, gdybyś w końcu wykrzesała w sobie odwagę, jaką zawsze miałaś, ocaliłabyś chłopaka i siebie? Może, gdybyś nie myślała tylko o przetrwaniu za wszelką cenę, gdybyś nadal była psychologiem, na którego cię szkolono, a nie rozdygotaną dziewczynką, jaką stałaś się po poznaniu Prawdy, pożyłabyś jeszcze jakiś czas w kłamstwie i Iluzji.

Przypomniałaś sobie wrażenia, jakie czuła, gdy Malcolm chwycił cię za kostkę.

Jego chwyt był, jak chwyt żebraka, który próbuje wyciągnąć jałmużnę od niechętnego przechodnia. Żebraka, który prosi. Żebraka, który pragnie dostać coś, czego nie ma.
Coś, czego jednak nie chciałaś lub nie potrafiłaś mu dać.

Siedząc zamknięta w magazynie zupek i proszków wiedziałaś, że los nie da ci kolejnej szansy. Że błąd, który popełniłaś ponownie, nie stając w obronie kogoś, kto rozpaczliwie tej obrony potrzebował, sprowadzi na ciebie marny koniec.

Ale nie spodziewałaś się, że udusisz się w magazynie zupek w proszku.

I tak się nie stało.

W świecie, który jest kłamstwem, nawet śmierć wydaje się być inna, niż widzi ją skazaniec.


* * *
Magazyn zniknął i poczułaś, że leżysz w szorstkiej pościeli.
Ale czułaś nie tylko posłanie, na którym spoczywało twoje bezwładne ciało.

- Tak. To ona. Jego naczynko – usłyszałaś szept obok głowy, ale nie byłaś w stanie zobaczyć kto szepce.

I nagle poczułaś zaciskającą się pętlę na twojej szyi. Nie mogłaś się ruszyć, nadal nafaszerowana znieczulaczami. Jakaś siła uniosła cię ku górze. Przez łzy widziałaś dwie osoby, stojące w cieniu zamkniętej celi. Jedna z nich miała twarz zasłoniętą chustą, a drugą była młoda, blada i atrakcyjna dziewczyna.

Patrzyłaś w ich oczy, kiedy szubieniczna pętla zrobiona z prześcieradła odebrała ci życie.

Wojna w Piekle pochłonęła kolejną ludzką ofiarę.


* * *


John Strepsills patrzył na zakryte szpitalnym płótnem ciało wynoszone z celi.

- Kto zostawił jej prześcieradło? – zawarczał w stronę strażnika, który unikał jego wzroku.

- Ja.... ja nie wiem .... – odbąknął zapytany.

- To się weź i kurwa dowiedz – warknął na niego szef Wydziału Specjalnego odprowadzając nosze wzrokiem. – Gdzie jest szef tego burdelu, który wy nazywacie szpitalem więziennym.

- Pokój siedemdziesiąty trzeci.

- Zaprowadź mnie do niego – warknął „Piguła”. – Miguśkiem.

Po drodze napisał krótkiego sms-a, którego wysłał do dwóch policjantów swojego wydziału: Patricka Cohena i Terrenca Balricka. Po chwili wahania wklepał jeszcze trzeciego adresata – Claire Goodman. O ile miała przy sobie starą komórkę, powinna otrzymać tą wiadomość.

Brzmiała ona:

„Pół godziny temu, wasza koleżanka, Jessica Kingston powiesiła się w swojej celi”.



Rafael Jose Alvaro


„Czy zabicie nosicieli z Red Hook to i Twoja wola? Też to tak widzisz? Jaki jest Twój plan ojcze? Nie Ormianina. Twój”

Tak brzmiała wiadomość tekstowa, którą wysłałeś w eter zaraz po opuszczeniu domu. Do Jacooba. Nie odpowiedział.

Szedłeś przed siebie ulicami wyludnionymi, jak na warunki nowojorskie. Towarzyszyły ci zdziwione, nieco przestraszone lub pełne litości spojrzenia. No tak. Bandaże na twarzy. Zwracałeś niepotrzebną uwagę na swoją osobę. W czasie, kiedy po ulicach jeździło więcej paramilitarnych patroli, nie było to rozsądne. Kiedy w mieście szukano atomówki, każdy, kto wyglądał podejrzanie mógł zostać zatrzymany celem wyjaśnienia.

Szedłeś jednak dalej w sobie tylko wiadomym celu.

I wtedy zobaczyłeś samochód, który zatrzymał się na chodniku obok ciebie. Szeroka, ciemna limuzyna. Okno odsunęło się lekko w dół. Pojawiła się w nim twarz. Zaczerwieniona, pyzata, spokojna i życzliwa.

- Wampirze Alvaro – powiedział właściciel twarzy. – Zapraszam do środka. Nazywam się Roland. Mamy z panem do porozmawiania.

Znałeś go. Wyczuwałeś jego energię. Tylko wcześniej, jak się poznaliście wyglądał jak Claire Goodman i posłał ci trzy kule prosto w twarz.

- Zapraszam – powiedział liktor tonem odrobinę mniej przyjaznym i życzliwym.


Claire Goodam, Patrick Cohen, Terrence Baldrick


New Jersey było po drugiej stronie zatoki i jako rdzenni nowojorczycy wiedzieliście, że poza taksówką, najlepszą formą dostania się tam będzie podmiejska kolejka.

To, co działo się na dworcu było przerażającym spektaklem paniki i obłędu. Pociągi dalekobieżne opuszczały miasto pękając w szwach. W radiu informowano, że podobnie ma się sytuacjach na lotniskach, a nawet w portach. Ludzie, jak szczury, chcieli skryć się na prowincji, mając nadzieję, że jeśli w Nowym Yorku wybuchnie bomba atomowa, to oni będą na tyle daleko, że ocaleją.

Nikt nad tym nie panował. Wszędzie panował chaos. Dochodziło nawet do bójek. Policja już nie reagowała na zgłoszenia związane z plądrowaniem przez bandytów opuszczonych w panice domów. To, co działo się na dworcu przypominało oblężenie.
Wy na szczęcie jechaliście z peronu, który nie był zatłoczony. Cóż. New Jersey niektórzy uznawali za część Nowego Yorku. Gdyby atomówka miała eksplodować w Wielkim Jabłku mieszkańcy okolicznych miast zmarliby zapewne na skutek promieniowania.

Bez specjalnych tłoków przejechaliście do celu.


* * *


Wskazana przez Tharotha lokacja była zwykłym domem z cegły, jakich wiele stało na zapamiętanej ulicy. Na dole domów widać było sklepy, lokale usługowe i biura – większość zamknięta na głucho. I tutaj dotarła najwyraźniej psychoza związana z San Francisco.

Ostrożnie weszliście na klatkę schodową z zepsutym domofonem. Blok nie był w najlepszym standardzie. Budowany na szybko, obsmarowany przez grafficiarzy, nieco śmierdzący. Na każdym piętrze znajdowało się pięć mieszkań.

Wizja Cohena wskazywała jedno z nich na drugim piętrze. Z mosiężnym numerem 24 na drzwiach.

Ktoś był w mieszkaniu, bo zza drzwi dochodziła was ostra muzyka bębnów.

Nim zdążyliście zapukać, zadzwonić czy zrobić cokolwiek, drzwi otworzyły się przed waszym nosem.

Na progu stał znany Cohenowi artysta Verne. Przystojny i bynajmniej nie zaskoczony ich widokiem. Wyglądał, jakby spodziewał się gości. Ubrany w jasną biel ostro kontrastującą z zafarbowanymi na czarno włosami i wypielęgnowaną, krótką brodą. Malarz wyglądał jak neo-hippis w tym stroju, fryzurze i brodzie.

- Wejdźcie – powiedział wesołym tonem przenosząc spojrzenie z twarzy na twarz. – Właśnie podgrzewamy pizzę. Zjecie?

Zrobił miejsce w progu.


* * *


- Zachowuje się tak od prawie godziny – wyjaśnił Verne wskazując Tashę.

Poszukiwana przez policję dziewczyna stała w salonie, który wyglądał tak, jakby przeszedł przez niego huragan. Wszędzie walały się zmięte ubrania, przemieszane z pustymi pudełkami po płatkach, kartonami po mleku, brudnymi naczyniami, pędzlami, tubkami z farbą i innymi rzeczami. Dziewczyna stała przed jedną ze ścian i zamieniała ją dzieło sztuki. Mroczne, ponure, ale dzieło sztuki.

Natasha była jedynie w bieliźnie i podkoszulce. Od czasu, kiedy Cohen widział ją ostatnio wychudła o dobre dziesięć kilo. W zasadzie wyglądała jak osoba cierpiąca na anoreksję. Włosy miała dłuższe i poplamione farbą, ale nie wyglądały już na tak zadbane, jak przy ich pierwszym spotkaniu. Zapach, jaki dochodził od jej ciała świadczył również o tym, że dziewczyna nieczęsto przypominała sobie o higienie osobistej.

Nie zwróciła uwagi na gości. Nawet się nie odwróciła. Po prostu stała przed ścianą i mazała po niej farbą. A spod jej rąk wyłaniał się rysunek, nabierając szczegółów w niepokojącym tempie.

Wielkie miasto ruin – Metropolis. A na nim siedząca kobieta w zaawansowanej ciąży. Rysy twarzy przyszłej matki były ostre, jakby zabiedzone, ale dość atrakcyjne. Ubranie miała poszarpane, jakby znoszone. Ciemne włosy opadały puklami na ramiona.

- Weszła w trans – wyjaśnił Verne zapalając papierosa. - Mistrz uważa, że jest wyjątkowa. Że Demiurg kontaktuje się z nami za pomocą jej obrazów. Teraz raczej nie powinniśmy jej przeszkadzać. Ale zapewne zaraz skończy. Te ... nawiedzenia ... trwają najdłużej godzinę.

Jakby na potwierdzenie jego słów Kalinsky stanęła prosto, jak struna. Pędzel wypadł jej z dłoni. Odwróciła się w waszą stronę.

Jej ubrudzoną farbą twarz rozjaśnił uśmiech szczęścia. Była piękna.



- Wiedziałam, że wrócisz! – krzyk połączony był ze skokiem, i nim Cohen zdążył zareagować, Tasha przywarła do jego ciała całą sobą, zarzucając ramiona na szyję i obejmując nogami w pasie.

Cohen mógł bez trudu wyczuć każdy szczegół jej ciała i z przerażeniem skonstatował jak przeraźliwie wychudzona, zabiedzona i zaniedbana jest malarka.
 
Armiel jest offline