Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-05-2011, 23:41   #214
Lirymoor
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Wszystko działo się szybko, było jak błysk w Mocy, chwila pomiędzy uderzeniami serca. Najpierw alarm, buczący dźwięk, który w jednej chwili zamroził Erze krew w żyłach. Szła do kokpitu czując jak żołądek wesoło zwija się jej supeł. Gniew nienawiść, promieniowały w Mocy. Czuła je jeszcze zanim zobaczyła ta postać.
Człowieka w czerni. Nie tego, którego już widziała. I tym razem miała uporczywe poczucie, że nie będzie się z nią cackał.
- Witaj Niestety nie mamy dla siebie zbyt wiele czasu – przemówił do niej jak do robaka, którego trzeba zgnieść pod butem.
A D’an nagle zrozumiała, ze naprawdę jest takim robakiem. Tyle ich uczono o Mocy i sposobach rozwiązywania problemów, tymczasem wszystko sprowadzało się do mieczy. Nie do mądrości, filozofii, dyplomacji, ale do laserowego ostrza. A ona miecza nie miała. Blaster powędrował do góry jakby instynktownie, bez udziału woli. Chociaż w sumie była aż za bardzo świadoma, ze może nim sobie co najwyżej podłubać w nosie.
- Uważasz, że ta zabawka jest w stanie coś mi zrobić? Jedi są na prawdę żałośni.
Gdzieś tam daleko przemknął komentarz o tym kto tu musi podpierać swoje ego czarną peleryną i laserową metafora wielkiego, gorącego, sztywnego, czerwonego pręta. Chwilowo jednak nie było jej do śmiechu. Potrzebowała miecza. Inaczej zaraz mogła zasiąść do partyjki sabacca z Jaredem i Nejlem. Ona i Tamir byli... Tamir miał miecz. Cofała się wolno nie spuszczając oczu z wroga. Jakby mogła go w ten sposób zahipnotyzować, zatrzymać. Czuła jak gardło ściska jej strach na myśl, ze prowadzi bestię do miejsca gdzie znajduje się ranny Jedi. Kiedy tam wejdą będzie jedyną barierą pomiędzy śmiercią a ukochanym. Ukochanym? Myśl była szybka i jeszcze bardziej zaskakująca niż pojawienie się wroga.
Miecz. To teraz była ich jedyna nadzieja. W skołatanej pamięci majaczyła jej sterta ubrań. Widział ja w myśli słysząc w głowie szum własnej wzburzonej krwi. Wzywała Moc, skupiała się w sobie na tyle na ile była w stanie. Gdyby to był jej miecz już miałaby go w ręku, ale obcy kryształ nie reagował tak szybko. Była tak blisko, coraz bliżej. Wzrok błądził z czarnego kaptura po wyłączony miecz.
A potem był błysk, szkarłat przeciął powietrze, w cieniu mignęła upiorna twarz, twarz śmierci. I wtedy pojawiła sie stal w dłoni, Zielone ostrze starło sie z tym czerwonym oświetlając twarze dziewczyny i jej wroga. Era patrzyła w twarz istoty martwej, ale jeszcze nie zdającej sobie z tego sprawy. Martwej bo już rozłożonej przez wroga strasznego i cichego, pasożyta.
- No proszę, szczeniaczek Jedi ma trochę ikry – powiedział. Dziewczyna niemal czuła jego oddech poprzez gorące ostrza mieczy. Był jak jad. – Chętnie bym się z tobą pobawił, ale jak już nadmieniłem, nie mamy czasu.
A potem świat przestał istnieć. Uderzenie ze o ścianę pogrążyło ją w mroku. Przez chwilę nic nie czuła tylko zimno i ciężar na piersi, jakby coś usiadło na niej i tłamsiło ją, dusiło. Świat składał się z błysków czerni i czerwieni spowijającej świat. Mroczny znów coś mówił ale jego głos był niezrozumiały, jakby pochodził z drugiego pokoju, drugiego świata. W kolejnych przebłyskach widziała jak podchodził do Zabraka. Chciała się ruszyć, ale przez chwile myślała, że nie ma ciała, które mogłoby odpowiedzieć na wezwanie.
A potem znów było. Tka jakby jakaś niesamowita siła wtłoczyła ja w nie na chwilę odbierając dech.
- Ennrian! - rozpoznała ten głos.
Mroczny odwrócił się.
- Karnish! Tym razem mi nie uciekniesz.
Dopiero teraz go zobaczyła jak stał w drzwiach.
- Nie mam najmniejszego zamiaru.
I świat znów stał się kakofonia tańczących cieni, wizgów, buczenia i błysków. Nigdy nie była fanką walk na miecze świetlne, dlatego szybko straciła rozeznanie w blokach i ciosach. Co do jednego nie miała jednak wątpliwości, miała przed sobą dwóch doskonałych wojowników. Zwarli się i widziała wyraźnie ich twarze w świetle mieczy. Jak dwa przeciwieństwa rozdzielone laserową wiązką.
- Jak mogłeś tak nisko upaść Ennrian?
- Jak ja mogłem upaść? Jak ty nisko upadłeś? Jesteś tylko kukiełką Rady. Dajesz się wykorzystywać. Wierzysz w te wszystkie kłamstwa o wystrzeganiu się emocji i boisz się rozwinąć skrzydła. Ty i wszyscy Jedi.
- To ty się boisz spojrzeć prawdzie w oczy. Poddaj się, jest jeszcze dla ciebie nadzieja.
- Śnisz, Karnish

Poczuła to w Mocy, potężny cios, wyładowanie, gniewu i bezsilności, uderzenie prosto w twarz mistrza Karnisha. Jedi poleciał i gruchnął o ścianę całkiem blisko niej.
- I tak wszyscy zginiecie, prędzej czy później! – zagroził mroczny, po czym zniknął w korytarzu.
Karnish podniósł się z ziemi. W sumie to był całkiem niezły pomysł, na który sama nie wiedzieć czemu nie wpadła. Dźwignęła się wiec powoli pomimo protestów ośrodka równowagi. Mistrz tymczasem zniknął już w drzwiach.
Na trzęsących się nogach podeszła do Tamira. Dotknęła delikatnie jego ramienia, poczuła na dłoni ciepło ciała bijące przez materiał. Był cały, jej serce zalała nieopisana ulga, kolana ugięły się pod dziewczyną. Tamir był bezpieczny. Niestety nie dzięki niej.
- Zaraz wrócę – szepnęła muskając jeszcze palcami jego policzek i pobiegła na trap.
Z oddali słyszała głosy a potem wizg mieczy i wystrzały. Przyspieszyła i zdyszana wypadła na trap walka trwała w najlepsze. Mistrz Karnish odbijał strzały otoczony laserowymi wiązkami jak całunem, przez chwilę wydawał się istotą z innego świata, migotał jak jedna z tysięcy gwiazd na niebie. Ten widok zatrzymał ja w miejscu. Patrzyła wiec na to co się działo, nie wiedziała sama czy bardziej urzeczona, czy też przerażona tańcem świateł z których każde było śmiercią. Czuła się trochę jak dziecko oglądające holovid o swoim ulubionym bohaterze walczącym z potworami. I pokonywał je. Oba droidy padły na ziemie z głośnym trzaskiem. Stało się, szczęśliwe zakończenie.
Ruch mrocznego był tak szybki, że niemal go nie zauważyła Usłyszała tylko krzyk bólu, Karnisz się cofnął.
Zadziałała instynktownie, nogi same poniosły ją na trap, buty załomotały o stal. I to zwróciło uwagę wroga. Poczuła na sobie czerwone oczy z siarkową obwódką wokół źrenicy. I w jednej chwili znów zamarła. Tym, razem jakby była w koszmarnym śnie.
Tym razem wszystko było wyraźne i działo się wolno. Droid lecący w stronę napastnika, zderzenie i wróg znów był pokonany, rozpłaszczony w piasku.
- Przegrałeś Ennrian. – Oznajmił Mistrz Karnish z czerwoną klingą wycelowaną we wroga. Znów przypominał jej bohatera z czasów dzieciństwa.
- Tak ci się tylko wydaje, to jeszcze nie koniec – Standardowy tekst złoczyńcy, przegranego człowieka, który nie chce tej przegranej uznać. Era widziała jak odbiegał wprost do drzwi hangaru uwięziona w jakimś dziwnym poczuciu nierealności.
A potem Irton Karnish upadł na ziemię z cichym jękiem i nagle wszystko znów było prawdziwe. Zanim zorientowała się co robi już klęczał przy nim przewracając Jedi na plecy. Patrzył na nią szeroko otwartymi niebieskimi oczami trzymał się za pierś i dopiero teraz zauważyła, że został trafiony.
Działała odruchowo jak dobrze zaprogramowany automat. Puls przyspieszony ale wyraźny, temperatura w normie, źrenice też. Rana na piersi była wyraźne, spalona skóra, odsłonięte spieczone mięśnie. Dokuczliwe, bolesne, nie letalne.
Bez zbędnych słów przerzuciła sobie przez barki ramię mężczyzny i dźwignęła go z piachu. Pospiesznie chwycił leżący na ziemi miecz i pozwolił się prowadzić. Kiedy tylko stanęli w miejscu dziewczyna zachwiała się. Ciężki był, niemal tak jak Tamir.
- Coś cię boli?- spytała troskliwie i dodała z nerwowym uśmiechem. – Poza okolicą tej wielkiej plamy krwi
- Ręka. Nie czuję prawej dłoni, a przedramię płonie. – odpowiedział rzeczowo Irton.
Zerknęła pobieżnie na rękę posiłkując się dodatkowo Mocą. Kości uszkodzone, o mięśniach nie wspominając. A nerwy? To wymagał dokładnego skanu. Brak czucia mógł być równie dobrze skutkiem szoku, albo samego bólu.
- Spokojnie, znieczulimy, ustabilizujemy zaraz będziesz jak nowy. - powiedziała uspokajająco, w sumie i tak wiele więcej nie mogła zrobić. – Coś jeszcze?
- Nie, myślę, że poza tym jestem okazem zdrowia. Ale ty tu jesteś lekarzem - zaśmiał się lekko, ale przerwał w połowie, dziewczyna czuła jak spiął mięśnie żeby powstrzymać ból.
- Wygląda dobrze... jak na taki zabytek – stwierdziła podtrzymując lekki ton. Obecnie największym zagrożeniem był szok pourazowy, na szczęście na to się nie zanosiło. – Tylko bądź grzeczny, nie mdlej i nie dostawaj wstrząsu.
- Na to nie ma czasu. Musimy lecieć po Ziewa i... - syknął z bólu. – ...i Kastara.
- Wiesz gdzie są? – spytała starając się podtrzymać rozmowę. Niech sie skupia, myśli o czymś poza ranami.
- Domyślam się gdzie mogą być.
To była zdecydowanie dobra wiadomość.
- Dobrze powiesz nam gdzie, zaraz sadzam Tamira za sterami a ty idziesz do łóżka. – oznajmiła stanowczym tonem ordynatora.
Zabrak doszedł już do siebie na tyle żeby sobie poradzić z pilotażem. Zawsze mogła mu pomóc w razie czego.
- Tamir jest ranny, tak samo jak ja. – sprzeciwił się Karnish.
Mężczyźni. Oni zawsze tak mają czy to tylko chwilowy przyrost testosteronu na skutek wzmożonego wydzielania adrenaliny.
- Tak ale już trochę wydobrzał, lepiej mu pójdzie siedzenie za sterami.
Owszem, zdrowe nogi bywały przydatne przy pilotażu. Zdrowe ręce były niezbędne. Bez czucia w dłoni Irton był zdyskwalifikowany jako pilot.
- Ech... Północny-zachód od miasta. Wzniesienia skalne na środku pustyni widoczne z daleka. To nasz cel. Tylko niech Tamir stara się lecieć nisko.
Skapitulował. To dobrze, mniej użerania się dla niej.
- Przekażę - uśmiechnęła się. Wtoczyli się w końcu na trap, był ciężki a ona zdecydowanie zaniedbywała ostatnio ćwiczenia wytrzymałościowe. – Swoją drogą wspaniale ci poszło. I ktoś tu mnie nazywał dobrym wojownikiem.
Przez chwilę było jej wstyd swojego dziecięcego oszołomienia i podziwu. Tak jak i własnej żałosnej bezużyteczności.
- Dlatego, że nim jesteś. Musisz tylko to sobie uświadomić.
Jasne, tak dobrym jak gammoreańska balerina.
- Taaa. - pokręciła głową wyobraziła sobie śwnioczłowieka podrygującego na scenie w różowej sukience. – Powiedzmy, że mama nie byłaby ze mnie dumna. Ale nie ważne chwilowo.
- Nawet nie wiesz jak bardzo się mylisz - stęknął z bólu i obejrzał się na zamykające się za nimi drzwi. – Miejmy nadzieję, że nie wróci z kolegami.
-Nawet jak wróci nas już tu nie będzie. Zgarniamy chłopców i wynosimy się. To starcie ponad nasze siły. – stwierdziła stanowczo.
Tak właśnie zamierzała zrobić. Posadzi zabraka za sterami. Lecą we wskazane miejsce. Tamir włącza wieżyczki i strzela do wszystkiego co nie jest Jedi. Ona biegnie, łapie chłopców, jednego za włosy, drugiego za czułki i jazda na statek. Żadnego bohaterstwa. Klasyczne przegrupowanie w zorganizowanym pospiechu. Z naciskiem na pośpiech.
- Najpierw trzeba ich znaleźć.
- Znajdziemy - zapewniła.
Otworzyła drzwi sypialni i posadziła Irtona na najbliższym wolnym łóżku. Tylko po to żeby spojrzeć w pełne napięcie zielone oczy zabraka.
- Co to, na gniazdo Mynocka, miało być?! Kolejny Mroczny Jedi?! O ilu jeszcze nam nie powiedziano?! Może wdepnęliśmy w ich legowisko, że wyłażą jeden za drugim?! Torn wyglądał trochę jak małe dziecko z nerwowo zaciśniętymi pięściami. Patrzył na nią tak jakby to była jej wina, tak jakby mogła cokolwiek zrobić, cokolwiek zmienić. – Zrób coś z moją nogą. Ustabilizuj, bym mógł się poruszać, a nie leżał jak ofiara grzecznie czekająca, aż dopadnie ją drapieżnik. Jeśli będzie trzeba, to amputuj. Zrób cokolwiek, bylebym tylko nie leżał tu bezczynnie.
Cofnęła sie o krok jakby słowa ukochanego było kopniakiem, który wyrzucił ja na zewnątrz. Ciosem prosto w splot słoneczny, pozbawiły ja oddechu.
W jednej chwili zwątpiła w swój plan. Tamir nie panował nad sobą. Akurat jak na złość wtedy kiedy go potrzebowała. Nagle poczuła się smutna i zupełnie bezradna, a chwile potem zła.
- Uspokój się – wycedziła stanowczo i złapała jedną z apteczek.
Bezceremonialnie popchnęła Irtona tak, że wylądował plecami na łóżku. Po czym usiadła na brzegu wygrzebując kolejne leki. Wpierw coś na ból żeby jakoś przetrwał proces opatrywania ran, ale nic co zaburzyłoby świadomość.
- Masz na to dziesięć minut. – mówiła do Tamira nie patrząc na niego. – Potem albo ci się uda i cię do czegoś zatrudnię, albo się nie uda i zostajesz w łóżku.
Coś w niej szeptało, ze powinna być bardziej wyrozumiała. A coś innego było złe na to, że w takiej chwili zabrak robił jej tego typu numery. Jak będzie musiała poradzi sobie sama, ale mimo wszystko wolała tego nie robić. Rana na piersi zajęła jej nie więcej niż dwie minuty. Antyseptyk i opatrunek z bactą. Ręka to już była inna sprawa. Zanim nałożyła stabilizatory musiała poukładać poluzowane mięśnie i ścięgna. Szpital na froncie nauczył ją efektywnie wykorzystać czas. Potem kolejny opatrunek z bactą. I do roboty. Ziew czekał.
 
Lirymoor jest offline