Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-05-2011, 11:18   #154
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Spacer po Samaris pozwolił mi przemyśleć kilka spraw. Blum był dobrym kompanem do wędrówki po nieznanym mieście. Inteligentny, czujny, rozsądny. Nie udało nam się jednak ujrzeć oceanu. Wejścia na wieże były pozamykane. Nie znaleźliśmy też żadnych schodów prowadzących na mury.
Ja zmęczyłem się pierwszy. Rozstałem się zatem z moim towarzyszem i wróciłem do hotelu.
Tam wcieliłem w życie mój plan. Wspólna kolacja z załogą dwupłata, która przez kilka ostatnich dni stała się dla mnie prawie jak rodzina. No, może jak dalecy krewni, ale szanowałem tych ludzi i chętnie uczyniłbym z naszego dotarcia do Samaris jakąś celebrację. Bo jak na razie nie różniło się ono niczym od pobytu w innych hotelach.
A przecież, mimo przeciwności losu i niebezpieczeństw, dotarliśmy do miasta – legendy, do miasta – zagadki, do miasta, z którego nikt nie wracał. Do Samaris. To wymagało czegoś więcej, niż spacer po mieście.
Tak narodził się w mojej głowie pomysł oficjalnej kolacji. Zająłem się przygotowaniami.

* * *

Gości w lobby nie było ani więcej, ani mniej niż dnia poprzedniego. Zajęci tymi samymi, co wczoraj czynnościami, a więc grą w karty i cichymi rozmowami. Uważny obserwator zauważyłby, że i większość twarzy się powtarza. Stali bywalcy?

Na nas, podróżników z Xhystos, czekał przygotowany, świeżo nakryty stół, w ustronnym dość miejscu - daleko od drzwi wejściowych i recepcji, w dyskretnie oświetlonym miejscu. Równo ustawione krzesła, wykrochmalone i lśniące bielą serwety, połyskujące na blacie sztućce i kieliszki - nawet porozstawiano już przystawki, zimne przekąski: wszystko to cierpliwie oczekiwało mających się pojawić biesiadników.
Na starym zegarze nad recepcją dłuższa wskazówka zbliżała się ku szczytowi tarczy. Już tylko parę minut brakowało do godziny dwudziestej...


Zszedłem na dół wystrojony w najlepszy garnitur. Przy stole siedział już Robert. Wyglądał inaczej niż zwykle. Odświeżony i uśmiechnięty, odziany w garnitur, zasiadł za stołem, czekając na towarzyszy. Wydawał się być w innym nastroju niż tuż po przyjeździe. To mnie ucieszyło. Przywitałem się z przyjacielem i zasiadłem do stołu.

- Jak minął dzień, Robercie? - zagaiłem tonem niezobowiązującej konwersacji. - Po minie wnioskuję, że nieco odpocząłeś.

- Odpocząłem, owszem i nawet jestem w lepszym nastroju - uśmiechnął się Robert - przemyślałem naszą sytuację i stwierdzam, że to miasto, choć zdaje się, że jesteśmy obserwowani, nie wyróżnia się tak bardzo, jak myślałem na początku. Poza tym, poleciłem załatwić nam spotkanie z gubernatorem i jest to możliwe już jutro - Robert był nieco podekscytowany. To znaczy, jeśli chcecie jeszcze odpocząć, mogę iść sam, ale - wziął chwilę przerwy na oddech i nałożenie na talerz czegoś, co wyglądało jak ciastko z pastą w środku - wolałbym jak najszybciej spotkać się z władzami. Mamy dużo pytań.

- Oczywiście ze pójdę z tobą – zapewniłem. - Właśnie po to miedzy innymi poprosiłem o zorganizowanie tej uroczystej kolacji. Po pierwsze, by uczcić dotarcie do celu mimo tylu przeciwności losu. po drugie, by ustalić strategię spotkania z władcą miasta - wyjaśnił Vincent.

Na blacie położył się wydłużony, ludzki cień. Podnieśliśmy głowy, jak na komendę. To był Blum, który pojawił się przy stoliku i przywitał się ze wszystkimi oszczędnym skinieniem głowy.

- Panowie wybaczą spóźnienie. – powiedział Blum. - Czemuż zawdzięczam zaproszenie?

Poczułem się odpowiedzialny by udzielić, jako inicjator spotkania, odpowiedzi.

- Witam serdecznie. Chciałem uświetnić w ten sposób nasz sukces, wyrazić szacunek dla tych, którym nie udało się dotrzeć oraz, co najważniejsze, ustalić strategię spotkania z gubernatorem, czy jak nazywa się władca Samaris

Spojrzałem jednak wymownie na puste miejsca przy stole.

- Ale proponuję, poczekajmy z tym do przyjścia wszystkich członków wyprawy. Tych oficjalnych, jak również tych nie – dodałem.

Ze schodów, powoli, zwracając uwagę gości zeszła Claudette. Zegar wskazywał już dobre kilkanaście minut po dwudziestej. Dziewczyna wyglądała na odświeżoną, wreszcie umyte włosy nabrały blasku, spływając po jej ramionach. Z drugiej strony sprawiała wrażenie sennej i lekko nieobecnej. Miała na sobie wyprany ubiór podróżny, składający się z luźnych spodni i obszernej koszuli z podwiniętymi do łokci rękawami. Ta różnica w stylu, pomiędzy jej dość męskim ubraniem a dość sztywnymi i poprawnymi sukniami eleganckich kobiet siedzących w różnych miejscach sali najwidoczniej zwracała uwagę obecnych. Cóż. Mnie to nie obchodziło, ale Robert najwyraźniej dostrzegł coś, czego ja nie widziałem.
Panna Andersen zdawała się nie zauważać reakcji mieszkańców Samaris. Zgrabnie wsunęła się na jedno z wolnych miejsc i uśmiechnęła się do podróżników nieco zakłopotana.
- Wybaczcie. Nie wiedziałam, że już tak późno. Tu... wreszcie można spać...

Tuż za nią zszedł po schodach przebrany profesor Watkins. Zauważyłem, że Maurice trzyma coś w dłoni. Gdy podszedł do stolika skłonił się każdemu z nas zaczynając od Panny Anderson, zajął ostatnie wolne miejsce, a na stole położył kopertę … znajomą kopertę. Tą, którą wszyscy poza Claudette i Blumem widzieli już w Le Chat Noir.

Wróciły wspomnienia. Prawie tak jak wtedy, blask światła, zastawa i piękny obrus. Oni, tajemnicza koperta na stole... Panna Andersen, milcząca jak wtedy płomiennowłosa Casse. Wtedy, w Czarnym Kocie. Ale w Samaris nie widziałem jeszcze żadnego kota, nawet czarnego. Właściwie do tej pory to nie dostrzegłem w tym mieście jeszcze żadnego zwierzęcia...

- Czy myśmy to... otwierali? Jakoś mi się nie wydaje... Co jest w tej kopercie? - Voight z zainteresowaniem przyglądał się przedmiotowi.

- Tak, otworzyła ją Panna Casse podczas kolacji w Le Chat Noir - wycedził Watkins nie spuszczając wzroku z koperty.

- No właśnie. - uśmiechnęła się Panna Andersen - Dlaczego zwyczajnie nie otworzymy owej tajemniczej koperty? Przecież nie gryzie.

Koperta! Moje serce przyśpieszyło rytm, a drobna kropelka potu pojawiła się na moim czole. Czułem jej nieprzyjemną lepkość. Przez chwilę wszelkie teorie o tym, że Samaris to miasto duchów, nawiedziły mnie ponownie. Poczułem się, jak w śnie, którego początek i koniec zapętliły się ze sobą. Szybko jednak potrząsnąłem głową i zaśmiałem się w myślach ze swoich urojeń.

- Pozwolą państwo? - zapytałem współtowarzyszy wyciągając dłoń w stronę koperty.

- Oczywiście … - profesor gestem dłoni zachęcił mnie do działania.

Byłem mu wdzięczny. Dzięki temu nabrałem odwagi. Ująłem papeterię w dłoń i zerknąłem ciekawie.

* * *

Duża koperta, piękna czarna koperta o kształcie kwadratu, z uroczymi brązowo-złotymi tłoczeniami. Trzymałem ją w dłoniach, niczym tajemniczego motyla.

W jakiś sposób stawała się ona dla mnie kluczem do Bram. Pytanie – dokąd prowadziły owe Bramy? Samaris. Czekało na mnie. Niczym nowe życie lub nowe kłamstwo.

Zamyśliłem się. Głęboko. Nie pamiętałem o czym.
Wyciągnąłem z niej wielki arkusz, podobny do zwoju. Zarówno ja, jak i osoby siedzące obok dostrzegały bogatą ornamenturę pięknej papeterii, dla niektórych z nas już doskonale znaną. Rozwinąłem papier, przeleciał pobieżnie wzrokiem.

Był to Oficjalny list polecający, rodzaj noty dyplomatycznej. Adresowany do władz Miasta Samaris. Rada Xhystos w uprzejmych dyplomatycznych sformułowaniach zwraca się o odpowiednie przyjęcie delegacji obserwatorów, udzielenie jej gościny i pomocy w trakcie mającej trwać dwa lata obserwacji. Napisany podniosłym, dyplomatycznym stylem, z przerostem formy nad treścią i pełen ozdobników. Dobrze mi znany styl Rady.

Odetchnąłem.

To było takie samo pismo, jak te, które otrzymaliśmy w Xhysthos. Przez chwilę męczyła mnie myśl, skąd się wzięło w tym miejscu. Tutaj, w hotelu w Samris?


Na koniec zatrzymałem wzrok na podpisie:

“V.W. McPravr, Pierwszy Sekretarz Kancelarii Rady Xhystos.”.


Milczałem przez chwilę, po czym uroczystym głosem przeczytałem wszystkim tą, jakże formalną informację.

Po tym uroczystym odczycie spojrzałem na zamyślonych ludzi towarzyszących mi przy stole. Na ich twarze, na których nadal uważne oko dostrzec mogło ślady morderczej przeprawy do Samaris.

- Skoro jesteśmy przy stole wszyscy możemy zacząć kolację - dałem dyskretny i umówiony znak kelnerowi.

Na stole pojawiły się przystawki znane nam dobrze z Xhysthos.
Kawałki chrupiącego chlebka do maczania w trzech rodzajów sosach które miały zaostrzyć nam apetyty. Do tego kieliszeczek mocniejszego trunku - nalewki o lekkim posmaku owoców leśnych.
Zaraz po przystawkach pojawił się dobrze wszystkim znany, gęsty i aromatyczny bulion podawany z fantazyjnym makaronem. Nie gorszy niż te, jak stwierdziłem z uznaniem, które serwowano w restauracjach ich rodzimego miasta. Na drugie danie miał być drób w sosie śliwkowym, z warzywami i ziemniakami. Na deser pudding o smaku śmietankowym, polewany słodkim sosem. A do tego wino. Dobre, pasujące barwą i smakiem do serwowanych specjałów - niewyszukanych, ale jakże charakterystycznych dla kuchni Xhysthos.

Wino pozwalało wznosić uroczyste toasty, poprawiało humor i tworzyło przy stole miłą, nostalgiczną atmosferę. Na koniec podano jeszcze cisto i aromatyczną kawę, która - jak dowiedziałem się wcześniej - tak bardzo smakowała jednemu z członków naszej wyprawy. Niestety nie udało mu się ustalić, któremu. Zresztą nie miało to znaczenia, bo kawa była faktycznie niesamowicie smaczna.

Jedliśmy w milczeniu radując się chwilą. Wraz z ilością wypijanego wina atmosfera przy stoliku stawała się mniej oficjalna. Unikaliśmy tematów trudnych, takich jak podróż, i męczących – takich jak zaplanowane na jutro spotkanie z gubernatorem. Co jakiś czas zerkałem na milczącego Roberta. Mój przyjaciel zdawał się równie dobrze bawić, co i reszta, ale jego umysł zdawał się być zaprzątnięty czymś niezwykle ważnym.

W pewnym momencie pierwsze skrzypce w dyskusji zaczął grać Blum. Nawet nie wiedziałem, że jest tak dobrym gawędziarzem. Blum plótł tylko o blachych i pozbawionych znaczenia politycznego rzeczach, mało tego, starał się wyraźnie unikać takich tematów. Gadał o różnorodności świata oraz zadziwiającej zdolności przyjmowania podobnych form w naturze w izolowanych warunkach. O cokolwiek mu wtedy chodziło, zdaje się nikogo nie przekonał o swojej obserwacji, ani nią nie zachwycił. Może to przez zbyt wielką pasję, z jaką zabrał się do wykładu, a może zwyczajnie gadał od rzeczy. Mnie jego wywód interesował. Przypominał mi swoim zapałem wykładowcę z Akademii, który nazywał się Coracasonege. My go nazywaliśmy „kapitan” bo jak już wypłynął na szerokie wody dygresji, to żeglował po nich bez opamiętania, aż przerywał mu sygnał kończący wykład.

Jednak Watkins zdawał się być mocno znudzony i bardziej zwracał uwagą na talerz, uzupełniany co rusz przez uczynnych kelnerów, jak i zawartość kieliszka, uzupełnianą jeszcze szybciej. Robert dalej pogrążony był w rozmyślaniach, a panna Andersen wyraźnie się nudziła. Cóż. Ważne, że byliśmy razem. Cali i zdrowi.

Przypomniały mi się czasy młodości spędzone w zadymionych kafejkach Xhysthos, kiedy zdawało nam się, młodym, że możemy zmienić świat i miasto naszymi słowami. Naiwność młodości.
Kilkukrotnie słyszałem te dziwaczne szumy i świsty, ale zaczynałem się z nimi oswajać. Miejscowi nie zwracali na nie uwagi, więc zapewne nie mieliśmy powodów do obaw.

W końcu zrobiło się późno. Naprawdę późno. Zmęczenie wzięło górę nad dobrą zabawą i chęcią towarzystwa. Spotkanie zakończyło się.

Jutro mieliśmy spotkać się z władcą Samaris. Wiele pokładałem nadziei w tym spotkaniu.

Wróciłem do pokoju w dobrym nastroju. Alkohol, dobre jedzenie i miła kompania przegnały złe myśli i dziwny niepokój w moim sercu.

Nim poszedłem spać zapisałem jeszcze krótki raport z dnia dzisiejszego w dzienniku. Nazwałem go „Pamiętnikiem samaryjskim”. Miałem zamiar notować w nim każdy dzień pobytu w tym mieście i każde, warte zapamiętania, wydarzenie.
 
Armiel jest offline