Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-05-2011, 23:01   #151
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Są tacy, którzy twierdzą, że sen w nowym miejscu może być proroczy... Powinienem spytać profesora co o tym sądzi. Kto jak kto, ale on zapewne wie o tych sprawach o wiele więcej niż przeciętny ktokolwiek... Spytam go o to... z nadzieją, że odpowie przecząco. Ten marny strzęp tuż przed przebudzeniem jaki pamiętam... na samo wspomnienie ciarki przebiegają mi po plecach. Śniłem że się duszę... nie... tonę... chociaż... gorzkie wrażenie w żaden sposób nie odpowiadało temu co pamiętam... Pamiętam siebie, na jakimś placu, jak nerwowo za czymś się rozglądam, jakbym się tego bał, kurczę się, nie! to miasto staje się coraz większe, coraz więcej ulic, dachów, kwartały całe, labirynty ścieżek, a ja? gdzie ja jestem?!

Po sennym półmroku hotelowego lobby wyjście na plac miejski powodowało krótkotrwałe oślepienie. Jasność dnia, pełne słońce na błękicie nieba i skąpane w jego promieniach uliczki...Z oddali słychać było szum fal, a w samym Samaris było jak wczoraj cicho. Na środku ta dziwna metalowa rzeźba trwała w swym bezruchu. Plac wydawał się taki sam jak wczoraj wieczorem, może tylko było na nim odrobinę więcej eleganckich, snujących się powoli ludzi. W końcu było niewiele po południu, a więc prawdopodobnie mógł być to okres największej aktywności mieszkańców - w tym łagodnym dla człowieka klimacie nawet w pełnym słońcu nie czuło się upału, a jedynie rozkoszne gorąco gładzące ciało jak nagrzany jedwab.
- Którą ulicę wybierzemy? - zastanowiłem się, patrząc na kilka odchodzących od “rynku” wąskich uliczek.
- Chyba wszystko jedno...- uśmiechnął się Vincent - Wszystko jest i tak dla nas nowe. Po drodze natrafimy pewnie na wejście do którejś z wież. Może tędy...?
Ruszyliśmy niespiesznie pierwszą z brzegu odnogą. Uliczka, podobnie jak i najwyraźniej inne odchodzące od placu nie były już tak szerokie jak ta którą doszliśmy tu od przystani. Buty stukały cicho na trotuarze, zrobiło się nieco ciemniej bo uliczka okazywała się być jak najbardziej charakterystyczną dla Samaris, czyli wąska ale za to strzelista - obudowana ciasno po obu stronach fasadami wysokich kamienic. Dziwna nieco była ta walka domów o przestrzeń w obliczu tego, jak zapamiętałem Samaris z zewnątrz - gdzie raczej wydawało się że w środku miasto dysponować będzie mnóstwem miejsca. Tutaj każdy budynek przylegał bezpośrednio do drugiego, ramię w ramię - wyglądało to tak jakby posiadały wspólne ściany przylegając do siebie. Powodowało to fakt, że między domami nie było w ogóle mniejszych uliczek, szło się jak tunelem czy korytarzem a dopiero po dłuższym czasie docierało się do skrzyżowania z inną, podobną tej którą się szło, ulicą.
Architektura Samaris, z pozoru wyglądająca znajomo, okazywała się więc w swej istocie dość obca. Może była to, jak słusznie zauważał Vincent przy śniadaniu, kwestia izolacji od świata, a więc także i izolacji myśli architektonicznej. Ulice, którą przechadzali się podróżni były prawie na całej długości kręte, a właściwie zaplanowane były na długim łuku. Kolejne budynki wyłaniały się więc zawsze powoli, a końca ulicy nigdy nie było widać. Wszystko to sprawiało, że z powodów braku punktów odniesienia łatwo było stracić orientację, co wkrótce nas spotkało.
Nie zważając na to powoli szliśmy dalej, oglądając uważnie fasady miejskich zabudowań. Było pusto, przeraźliwie wręcz pusto. Już po opuszczeniu placu wąskie uliczki okazywały się wyludnione, czasem tylko ktoś przemykał nimi jak duch. Okna były pozamykane na głucho. Od czasu do czasu tylko, zwykle w otworach okiennych na dużej wysokości dostrzegaliśmy zarys postaci patrzącej na ulice lub zajętej jakąś czynnością. Raz minęliśmy uchylone drzwi, za którymi widać było w półcieniu dwu ludzi w garniturach piszących coś piórami za wielkimi drewnianymi biurkami...
Z niedostatku obserwowania aktywności ludzkiej pozostawało podziwianie rzeźbionych frontonów, gzymsów. Wykończeń zamkniętych okien, gustownych klamek na solidnych drzwiach milczących kamienic. Nasze oczy biegały po detalach. Nadal nie było żadnych sklepowych witryn, żadnych napisów - nawet ulice, choć szukaliśmy dobrze, nie miały tabliczek oznaczających ich nazwy przez co wszystkie zdawały się być takie same.

Kilka razy zerknąłem za siebie. Nie wyglądało na to, by ktokolwiek podążał naszym śladem...

Vincent szukał wież. Do tej pory mijaliśmy dwie, każda z nich na modłę tego miasta nie wyrastała bezpośrednio z ulicy. Raczej wyglądało to tak, jakby stanowiły wyższe poziomy już istniejących, i tak wysokich budynków. Od niknącego gdzieś nad nami dachu kamienicy po prostu wyrastała baszta, pnąc się jeszcze wyżej ku górze. Rastchell podchodził wtedy do drzwi budynków, których częścią były wieże. W pierwszym przypadku były zamknięte. Teraz właśnie sięgał do okrągłej gałki, którą opatrzone były drzwi do kolejnego takiego budynku. Drzwi były wąskie i wysokie, o zdobnym i ostrym wykończeniu z motywem roślinnym, wykonane z solidnego kawałka drewna, okutego metalem.
Dłoń Vincenta ujęła kulę i przekręciła nią energicznie. Gałka poruszała się w obie strony swobodnie, ale drzwi ani myślały puścić. W pobliżu nie było absolutnie nikogo. Rastchell obejrzał się na mnie stojącego parę kroków dalej.
- Wchodzimy, monsieur? Czy szukamy innego miejsca?
Wzruszyłem ramionami, po czym bez słowa zbliżyłem się do Vincenta i z zainteresowaniem przyglądałem się jego próbom otwarcia drzwi. Potem mój wzrok powędrował w górę. Miejsce dobre jak każde inne.
- Przynajmniej spróbujmy. - powiedziałem.
I wtedy zza łuku ulicy wyłoniła się postać jednego z mieszkańców. Kobieta, w rozkloszowanej sukni sięgającej ziemi, niosąca parasolkę z rączką z kości słoniowej, Przemierzała powoli ulicę. Nam poświęciła jedno spojrzenie, a potem niespiesznie podążała dalej...
- Ma pan rację, monsieur Blum, jesteśmy obserwowani. Chyba będzie lepiej jak wrócimy do hotelu i poprosimy o wskazania drogi do miejsca, gdzie urzędują władze miasta. Musimy się oficjalnie przedstawić.
- Przypominam Panu, Vincencie, że jako taki nie jestem członkiem waszego... poselstwa - przez moment zawahałem się - Proszę więc zrozumieć moją niechęć do kontaktów z magistratem... - plątałem się i jąkałem. Nie chciałem być nieuprzejmy, z drugiej jednak strony nie chciałem by łączono moją osobę z całą tą... misją - ...no i wybraliśmy się przecież zobaczyć ocean.... - wiedziałem, że zabrzmiało to bardzo nieszczerze.
- No tak - Vicnent skłonił się przepraszająco. - Zapomniałem. Tyle się przecież wydarzyło... Proszę o wybaczenie, monsieur Blum.
- Ależ drogi Panie, nie ma czego wybaczać... ja poprostu... cóż - zmagałem się ze swym wyznaniem, ale w końcu należała mu się szczerość z mojej strony - poprostu nie cierpię władz. - wypaliłem.

Rozstaliśmy się. Sam nie wiem, jak wpadłem na ten sklep. Było to w miejscu, które jak mi się wydawało już chyba mijaliśmy - ale wtedy nie zwróciłem uwagi na te stare uchylone szeroko drzwi. Nawet z ulicy widać już było, że są tam towary które kiedyś były przedmiotem mojego zawodowego zainteresowania. Okien nie było. Mroczny lokal był urządzony prosto, zwykła spora przestrzeń pod wysokimi filarami obudowana półkami z drewna na których wystawiono eksponaty. Za ladą z poczerniałego nieco drewna siedział starszy mężczyzna w okularach.
ANTYKWARIAT
Towar nie był dokładnie widoczny, bo za oświetlenie robiły tu świeczniki, które na dzień wygaszono - a jedyne światło dawało wpadające przez otwarte drzwi słońce, ale ono odsłaniało jedynie część antykwariatu. Wchodząc stwierdziłem na razie, że dwie ze ścian pokrywały ciasno upchane grzbiety książek, parę grubych zamkniętych pozycji leżało też na blacie właściciela. Pozostałe półki okupowały inne eksponaty, stare zegary, plemienne figurki i małe rzeźby, oraz masa niezbyt widocznych w mroku bibelotów. Dojścia do półek jednak nie było, blokował je system kontuarów, który umożliwiał poruszanie się sprzedawcy dookoła sklepu i zapewne podawanie towaru klientom po wyrażeniu przez nich takiego życzenia. Za plecami antykwariusza były zamknięte, lakierowane drewniane szafki, a zaraz obok jakieś małe, zawarte drzwi prowadzące zapewne na zaplecze.
Okularnik obrzucił spokojnym spojrzeniem moją, stojącą w drzwiach postać, po czym przymknął powieki - co chyba miało oznaczać powitanie. Potem zamarł, przez co podobnie jak recepcjonista w hotelu wyglądał bardziej na postać na obrazie niż żywą osobę. Czekał cierpliwie, z uprzejmym wyrazem twarzy.
-Dzień dobry - powitałem sklepikarza.
- Kłaniam się szanownemu panu...- odpowiedział tamten, bardzo usłużnym tonem. Jednak wbrew swoim słowom nawet się nie poruszył, tylko oczy zza szkieł popatrzyły nad moim ramieniem, jakby chciał sprawdzić czy ktoś jeszcze za mną idzie. - Zapraszam serdecznie dalej.
Naturalnie skorzystałem z zaproszenia. Zagłębiając się w magazynie rozglądałem z takim samym zainteresowaniem po zgromadzonych precjozach jak za krzesłem, fotelem czy choćby podnóżkiem. Nachodziliśmy się tego dnia wraz z Vincentem zdrowo i spracowane nogi upominały się o swoje. Sam, prowadząc swego czasu podobny antykwariat miałem zawsze przygotowany cichy i wygodny kąt dla znużonych klientów, lub choćby takich, co w skupieniu pragnęli przejrzeć interesujące ich woluminy, czy foliały. Na wyjątkowych gości czekała nawet kawa, siłą rzeczy spodziewałem się znaleźć podobny kąt i tutaj.
 
Bogdan jest offline  
Stary 20-05-2011, 15:26   #152
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
- Pralnia? - pyta wąsaty. Zmieszanie, które wyczuwam od niego jest dość dziwne. Mam wrażenie, jakby tamten wstrzymywał się z odpowiedzią, zupełnie jakby pytanie było z gatunku niezmiernie ważnych, nie zaś całkowicie mało istotnych. Ale czy ja go w ogóle zadałem …?
- Ależ tak. - odezwał się po długiej chwili milczenia, właśnie w momencie gdy zamierzałem coś powiedzieć - Naturalnie. Codziennie rano przejdzie nasz człowiek z koszem na brudne rzeczy. Oddamy je czyste i wyprasowane na następny dzień. Nie wiem, dlaczego pracownik nie był już u szanownego pana, zaraz go poślę.
- Jeśli to nie sprawi zbyt wielkiej trudności, chciałbym aby zajęto sie tym … problemem dzisiaj. A tak w ogóle mamy teraz dzień czy noc? Ten brak okien utrudnia czasową orientację.
- Dzień, oczywiście. - odparł - Jak tylko odpoczną już państwo, wrócicie do rytmu dobowego. A człowieka z koszem zaraz każę posłać, na rano wszystko będzie gotowe.
- Wyśmienicie… Teraz chciałbym coś zjeść, a potem zwiedzić miasto. Czy jest coś szczególnego co polecałby mi pan zobaczyć?
- Śniadanie dla Pana Watkinsa! - Kiwnął na kelnera. Potem odwrócił znów wzrok ku mnie.
- Hmmm...Nikt raczej nie przybywa tu jako turysta, więc i zabytków nie mamy. Jest okazały pałac gubernatora. Urzędy. Sporo urokliwych kamienic...Ale musi pan wiedzieć, ze tutaj mieszkańcy niechętnie wpuszczają obcych, zanim ich dobrze poznają. Zanim zaufają im. Tacy jesteśmy...
- Pałac gubernatora … na pewno tam się udam. Ale to później, najpierw chciałbym zwiedzić miasto. A co z rozrywkami, jest tu może teatr?
- Teatr? - zapytał - Co pan przez to rozumie?
O co mu chodzi? Czyzbym wyraził się nieprecyzyjnie?
- Aktorów wcielających się w role i występujących na scenie … - profesor aż uniósł brwi ze zdziwienia.
- Ach, teatr...- powiedział. Zamilkł... – po chwili zaczął jakby od nowa.
- Tak, mieliśmy jeden. Jednak ze względu na brak zainteresowania został zamknięty. Wolimy gry towarzyskie.
- Towarzyskie … - coś mi nie pasuje w wypowiedzi ecepcjonisty. - Ilu mieszkańców liczy miasto?
Wąsaty skierował na mnie wzrok przyglądając mu się jakby uważniej.
- Nie pamiętam, by prowadzono tu spis ludności. Ale może gubernator posiada takie szacunki? Czy to dla Pana ważne?
- Jestem tu pierwszy raz, przybyłem z daleka więc to logiczne, że chciałbym poznać SAMARIS. A propos śniadania … gdzie zaopatrujecie się w produkty?
Czy aby nie mówiłem kiedyś tego samego … w podobnej scenerii?
- Logiczne...Tak, proszę mi wybaczyć ciekawość...Co do produktów, hotel ma swojego dostawcę. Sprawdzony człowiek.- pada odpowiedź.
- Wytwarza żywność, czy gdzieś kupuje … pytam gdyż zmiana kuchni niesie ryzyko pewnych perturbacji żołądkowych.
- Tutaj to Panu nie grozi. - zapewnia wąsaty - sprowadza tylko najlepsze produkty. Samaris nie jest producentem żywności.
- Skąd?! To za Samaris są jeszcze inne miasta? – Rewelacja … czyżby istniały inne nie odkryte miasta? Twarz zaczęła mnie piec od pojawiającego się rumieńca.
- Nie ma. Jest tylko S a m a r i s...- odpowiada.

Zaraz potem dorzuca:- Importujemy wszystko co potrzebne z kontynentu.
- Importujecie a więc macie komunikację z … kontynentem. Przylatuje altiplan czy może dwupłaty?
- W to już nie wnikam...- odpowiedza - To sprawa dostawcy. W każdym razie do miasta można dostać się tylko łodzią, jak pewnie Pan raczył zauważyć.
Patrzę w stronę jednego ze stolików, na którym kelner stawiał właśnie smakowicie pachnące śniadanie. Bekon...- zarejestrował mój umysł. Zapach przywołał wspomnienia, dokładnie taki jaki smażyła moja matka, kiedy ze śmiechem pałaszowałem kolejne kawałki na śniadania, wykłócając się z rodzicielką, która nie pozwalała mi jeść smażeniny tak często...Beztroskie lata...
- Ośmielam się zauważyć, że śniadanie już na pana czeka. - przerywa rozmyślania recepcjonista. - Proszę jeść, bo wystygnie. Ja - jestem zawsze do usług, kiedy pan skończy.
- Tak oczywiście, będę pamiętał. - Zbierałem się do odejścia, gdy na moment przystanąłem i powiedziałem cicho do recepcjonisty:
- Obaj wiemy, że to miasto nie utrzymuje żadnej komunikacji ani stosunków z innymi miastami kontynentu. Mówię to Panu, aby gdy następnym razem przyjdzie nam rozmawiać Pańskie odpowiedzi były bardziej trafne. Chyba się rozumiemy … prawda.
Nie czekając już na odpowiedź wąsatego recepcjonisty wolnym krokiem udałem się do stolika gdzie czekał na mnie wciąż skwierczący bekon.
- Nie, chyba nie. - odezwał się jeszcze tamten, gdy odchodziłem. - Nie powiedziałem, że utrzymujemy kontakty z jakimś miastem... Jest tylko S a m a r i s...

Ostatnich wyrazów nie jestem pewien. Tamten rzucał je już, gdy byłem w drodze do stolika, niezbyt podniesionym głosem. Końcówkę dopowiedział chyba jeszcze ciszej, a może byłem już po prostu za daleko...
A może...- pomyślałem- ...to mój własny umysł dopowiedział sobie to ostatnie zdanie... ale czy mógłby to uczynić dwa razy, w niewielkim odstępie czasu? Dalsze rozmyślania przerwał mi zapach posiłku.

Bekon i chrupiące pieczywo pachną jak u Mamy, i smakują jak u Mamy... Jedzenie sprawia mi przyjemność, z zadowoleniem rozgryzam jedzenie, delektując się smakiem przywołującym wspomnienia domu rodzinnego... Gdy skończyłem odechciało mi się spacerowania. Zamawiam kawę. Kiedy kelner niesie tacę z filiżanką aromat kawy roznosi się po całej sali. Niektórzy goście hotelu, aż podnoszą na moment głowy spoglądając na dumnie kroczącego kelnera. Jest wyborna … mocna, aromatyczna, wonna, wręcz balsamiczna. Piję małymi łyczkami, zabijając czas przyglądaniem się hotelowym gościom. Mając w pamięci ostatnią rozmowę, kilka razy spoglądam także na recepcjonistę.

Gdy skończyłem zostawiam banknot na stole. Podchodzę po raz drugi do recepcjonisty. Chwilę przyglądam mu się z ukosa po czym zadaję pytanie:
- To gdzie jest pałac gubernatora?
- Jeśli pan sobie życzy, mogę zaprowadzić. - odpowiada po chwili - Ale jak mówiłem, o tej porze nie zastanie pan go tam.
- Nie mówiłem, że chcę udać się na audiencję, pragnę tylko obejrzeć pałac. Chce mi pan towarzyszyć?
- Chętnie się przejdę, jeśli nie ma pan nic przeciwko mojemu towarzystwu. Powinienem się w końcu przewietrzyć. Proszę wybaczyć, sądziłem że chce pan spotkać się z władzami - pana przyjaciel już mnie o to dziś pytał, więc uznałem że takie macie plany.
- Tak, to też … ale audiencja może poczekać. Przecież przyjechaliśmy zaledwie wczoraj. A co do pańskiego towarzystwa w spacerze po mieście, to oczywiście nie mam nic przeciwko.
- Już się zbieram...Raczy pan poczekać...- odkłada księgi z kontuaru na półki - W każdym razie...Zgodnie z prośbą pana Voita...Spotkanie z gubernatorem umawiam na jutro, po śniadaniu. Być może pan uda się tam w innym terminie.
- Jutro?
- Jak najszybciej, według jego słów. Sprawiał wrażenie nie mogącego czekać. Oczywiście pan również może dołączyć.
- Nie wydaje mi się aby pospiech był wskazany. Zresztą zobaczymy co sadzą o tym pozostali członkowie delegacji.
- Czas pokaże. - po raz pierwszy recepcjonista ukazuje się w całej okazałości, dzierżąc w dłoni gustowną laskę. Łapię się na tym, że nie zauważył nawet, którędy właściwie człowiek ten wyszedł zza kontuaru. - Jestem gotowy. Idziemy?
- Oczywiście, chodźmy, Pan prowadzi.

Idę za recepcjonistą w kierunku wyjścia z hotelu. Gdy stanęliśmy przed drzwiami pozwoliłem się przepuścić. Za zewnątrz wita mnie blask słonecznego dnia oraz ożywczy powiew powietrza.
- Ciekawa rzeźba – odzywam się do wąsacza ruchem głowy wskazując na środek placu.
- Wie Pan kto jest jej autorem?
Zatrzymuje się na moment jakby się nad czymś zastanawiał.
- A wie pan...- rzuca - ...że nigdy się nad tym nie zastanawiałem? Zawsze tu była...
- A czy są inne? Może Pan wie, które są starsze a które powstały całkiem niedawno?
- Rzeźb, jak sam pan już zauważył, jest tu dużo...- mówi wąsaty, prowadząc mnie już w jedną z wąskich uliczek - ...nie takich jak ta. Ta, trzeba to przyznać, jest wyjątkowa. Ale posągi zdobią wiele budowli, a i niejeden placyk czy skwer. Osobiście nie znam żadnego rzeźbiarza...
Zaraz za głównym placem ludzi jest już jak na lekarstwo...Wędrujemy we dwóch pustą niemal uliczką, a hotelarz kontynuuje spokojnym tonem...
- Myślę, że większość rzeźb powstała dawno... Bardzo dawno. Wie pan, Samaris jest prawdopodobnie bardzo starym miastem. Podejrzewam, że większość rzeczy które oglądamy było tutaj na długo przed obecnymi mieszkańcami.
Skręcamy w jeszcze mniejszą uliczkę, odchodzącą pod ostrym kątem od tej, którą się poruszali.
- Jednak...Nie interesuje nas to zbytnio...My, mieszkańcy Samaris, nie zwykliśmy przywiązywać do takich rzeczy zbytniej wagi...
- Nie interesujecie się sztuką, jedyny teatr, który był został zamknięty … to w jaki sposób spędzacie czas wolny? Może chodzicie nad ocean?
Zapominam, jak miałem zamiar zakończyć zdanie. Rozglądam się. Kluczymy uliczkami, już dawno właściwie straciłem orientację w tym dziwnym mieście, które wydaje się labiryntem jeszcze trudniejszym do ogarnięcia niż Xhystos. Ale przecież to nie problem, jeszcze nigdy nie zabłądziłem, więc w tym mieście również nie będę miał trudności z odnalezieniem się, chodź brak tabliczek z nazwami ulic może to utrudniać.
- Nie chodzimy nad ocean. - mówi wąsacz, nie przestając prowadzić - To dość nietypowe, ale Samaris nie jest otwarte na wodę. Nie mamy portu. Ani plaży. Przybyszom zwykle nie mieści się to w głowie, ale tak już jest.
- Jest ocean, nie ma portu ani plaży … rozumiem ze wybrzeże kończy się klifem. Ale oczywiście można go zobaczyć, np. z dachu jakiegoś budynku?
- Nie. - odpowiada - Jesteśmy odgrodzeni od oceanu wysokim murem, wyższym niż budynki. Ocean bywa kapryśny, mur chroni nas przed jego nieprzewidywalnością.
- Ale oczywiście wychodząc za mury można udać się nad jego brzeg?
- Za murami...Tak. - odpowiada, nie patrząc na mnie - Linia brzegowa ciągnie się milami.
- Wyśmienicie … może któregoś pięknego dnia wybierze się Pan tam ze mną?
- Może tak. – zatrzymuje się nieoczekiwanie - Choć nie lubię patrzeć na ocean. Proszę zobaczyć, jesteśmy już na miejscu.
Obrócam się, wodząc za jego spojrzeniem. Dopiero co wyszliśmy z wąskiej uliczki, a teraz stoimy na znacznie szerszej. Za moimi plecami po drugiej stronie szerokiej alei, widnieje okazały pałac gubernatora.
- Okazały budynek. Może wejdziemy do środka?
Podchodzimy bliżej. Przed ogromnymi wrotami, po dwóch ich stronach, stoi dwóch nieruchomych żołnierzy, zapewne wartowników. Wyglądająi niemalże, jakby ktoś wyciął ich z papieru. Noszą zdobne spodnie z lampasami i wysokie czapy, przypominają mi ołowianych żołnierzyków, którymi bawiłem się w dzieciństwie, jednakże wykonanych w dużo większej skali. Wydaje się, że nawet nie mrugają, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi.
- Obawiam się, że to niemożliwe. - odpowiada wąsaty - Pałac jest otwarty dla interesantów jedynie w wyznaczonych godzinach i zawsze są to godziny przed południem.
- Rozumiem, że gubernator …a właściciwe jak brzmi jego godność?
- Gubernator...- hotelarz przygląda się wartownikom dłuższą chwilę - ….gubernator Verlain. Przepraszam, przyszło mi to z trudem. Od dawna wszyscy mówią na niego po prostu “Pan Gubernator”. Albo “jego Ekscelencja”, jak każe protokół.
- Rozumiem. Coś właśnie przyszło mi do głowy ... która restauracja jest najbardziej ekskluzywna w Samaris?
- Wystarcza nam tylko jedna...- odpowiada od razu - ...ta w moim hotelu. Niestety, jeśli szukają panowie czegoś bardziej ekskluzywnego...Nie wiem, czy ktokolwiek tu może spełnić takie standardy. Oprócz tego zapewne napotka pan jakieś kawiarnie, ale jeśli chodzi o kuchnię kontynentalną, to raczej tylko u mnie...
- Pytam gdyż zamierzam spędzić tu trochę czasu i być może przyjdzie mi kogoś zaprosić na wykwintną kolacje. A wtedy lepiej wiedzieć niż na szybko coś szukać. W Xhystos na przykład mamy Le Chat Noir. To bardzo, bardzo eksluzywny lokal. – Sam nie wiem czemu wypowiadając te słowa potrząsam laską.
- Xhystos? - dziwnym tonem pyta ten człowiek, poczym milknie na dłuższą chwilę.
- Kolacja...- wraca, jakby otrząsając się, do wątku. - Jeśli Szanowny Pan zdecyduje się urządzić tak ważną uroczystość w mojej restauracji, obiecam że bardzo postaram się by gość poczuł się jak sam gubernator. Ale jeśli szuka Pan bardziej kameralnej atmosfery...Może mógłbym wskazać jedno miejsce, gdzie można coś zjeść. Niewielkie, ale czyste, znam właściciela. Ale jednak z uporem polecam swój lokal - wszyscy w Samaris zdecydowanie uważają go za najbardziej godny spędzenia w nim czasu.
- Jeśli tak Pan mówi, to myslę, że jest godny wystawienia w nim kolacji nawet dla gubernatora Verlaina.
- Tak...- odpowiada pewnie - Pan Verlain nawet czasami rzeczywiście u mnie jada. Był chociażby parę dni temu na kaczce w ziołach. A jeśli Szanowny Pan sobie życzy, to mogę zorganizować nawet wieczór zamknięty dla gości, żeby zapewnić odpowiednią dyskrecję i spokój.
- Widzę, ze świetnie się rozumiemy, panie … wybaczy Pan ale nie wiem jak brzmi pana godność, monsieur.
- Clark. - wystawia dłoń hotelarz - Gregory Clark.
- Maurice Watkins, ale to już pan wie. Niezmiernie mi miło pana poznać – ściskam dłoń recepcjonisty. Swoja drogą ciekawe skąd pochodzą jego korzenie.
- Ależ nie poznaliśmy się przecież dzisiaj. - czyżby na obliczu Clarka wreszcie zagościło coś na kształt uśmiechu?
- Wczorajszego dnia nie brałbym pod uwagę, byłem niezmiernie zmęczony.
- Tak...- puszcza moją dłoń - Zatem, jeśli będzie pan chciał urządzić swój specjalny wieczór, proszę dać znać mi odpowiednio wcześniej. Dzień powinien wystarczyć.
- Oczywiście, nie omieszkam uprzedzić i wydać dyspozycji wcześniej. Wracając do Samaris, czy tu wszystko jest tak krystalicznie poukładane, czy może macie jakieś problemy, niebezpieczeństwa … może przestepczość? Nie chciałbym wpakować się w tarapaty.
- To porządne miasto. - zapewnia Gregory - Może pan spokojnie spacerować. No, może nie radziłbym samotnych wędrówek nocami. Ale w dzień, jak najbardziej. Żadnych problemów.
- Właśnie miałem na myśli nocne wędrówki. Czy to niebezpieczne?
- Noc to zawsze noc. - odpowiada Clark - Radziłbym nie kusić losu. Nie mamy problemów z przestępczością, ale noc lepiej spędzić pod dachem.
Spogląda na zegarek na łańcuszku, wyjęty zza surduta.
- Wracamy? Hotel nie może zbyt długo funkcjonować bez nadzoru...

- Tak oczywiście, obawiam, że sam mógłbym przedłużyć spacer. Wracając do spędzania czasu i rozrywek, może Pan może coś polecić, monsieur Clark.
- A jaki rodzaj rozrywki ma pan na myśli...?- hotelarz ruszył już powolnym krokiem w powrotną drogę, kierując się w stronę uliczki którą tutaj doszliśmy. - Jakie właściwie miejsca chciałby pan odwiedzić?
Idziemy chyba ta sama ilicą, a może tylko podobną, w sumie nieistotne … jak to mawiają … wszystkie drogi prowadzą do Xhystos. Clark odprowadza spojrzeniem jakąś kobietę w strojnej sukni snującą się dookoła posągu na jakimś niewielkim placyku. Chyba gdzies ją już widziałem.
- Ma Pan jakieś ulubione sposoby spędzania wolnego czasu? - odzywa się znowu, kiedy zastanawiam się nad odpowiedzią na poprzednie pytania - A może spróbowałby pan zagrać w karty? W naszym lobby można odbyć znakomitą partyjkę w bakarata chociażby. Albo w kanastę...To bardzo przyjemne i rozluźniające...
- Chociażby teatr … ale niestety będę musiał poszukać czegoś innego. A czy są w Samaris domy publiczne?
- Przepraszam?! - Gregory zatrzymuje się i spogląda na mnie ...chyba surowo, możnaby powiedzieć.
- Mam na myśli miejsca gdzie samotni panowie szukają towarzystwa kobiet.
- Przecież miłą panią można zapoznać właściwie wszędzie...- przechyla nieco głowę, składając dłonie za sobą, na plecach - ...bo chyba nie ma Pan na myśli...
Zawiesza głos, badawczo wpatrując się we mnie.
- Dokładnie to mam na myśli … czasem samotny mężczyzna może nie mieć ochoty na chodzenie na kolacje czy do kawiarni. Ja spędzę w tym mieście 2 lata, monsieur Clark. A w tym czasie chyba można poczuć się samotnym.
- Drogi Panie...- Clark unosi w górę wskazujący palec - ...jesteśmy w Samaris! Widzę, że nie ma Pan wysokiego mniemania o tutejszych kobietach! Tu mieszkają...porządni ludzie. Tu chodzi się na kolację i do kawiarni. Nie, tego pańskiego, jak pan to nazwał, domu publicznego, w tym mieście na pewno Pan nie znajdzie.
Dość burzliwa, jak na standardy ludzi Samaris, reakcja, zdumiała mnie. Wreszcie jakas reakcja tej zimnej ryby. Sporo mnie kosztowało aby wydobyc cokolwiek z Clarka. Odnoszę doprawdy dziwne wrażenie, gdy pewnego rodzaju emocje Clarka, choć o obcej dość barwie, zaczynają mi się udzielać. Odczucie jest takie, jakby potężna ukryta agresja budziła się pod wpływem bodźca zewnętrznego. Prawa ręka zaczyna mnie sama świerzbić i drżeć ... Mam ochotę mu przyłożyć, a przecież ostatnio biłem się z chłopakami w dzieciństwie.
- Przepraszam...- zimno, zduszonym głosem wygłosza Gregory - Spieszę się. Mam nadzieję, że Szanowny Pan znajdzie drogę do hotelu. Proszę wybaczyć...
- Oczywiście że znajdę, ale chyba nie wyobraża Pan sobie, że przez cały mój pobyt w tym mieście będę grał w bakarata albo kanastę. – agresja lekko mija, ale nadal czuje wzburzenie.
Patrzę jak recepcjonista skłania się sztywno.
- Nic sobie nie wyobrażam. Proszę wybaczyć, może nie powinienem...W końcu są różne obyczaje...W każdym razie muszę natychmiast wracać do hotelu. Powodzenia.
Rusza w stronę jednej z uliczek. Laska stuka o trotuar miarowo.
- Może sam znajdę tu coś interesującego - rzucam za odchodzącym Clarkiem.

Nie odpowieda mi, może nie dosłyszał. Jeszcze zanim zniknął za załomem, jego szybki krok znów zmienia się w powolne człapanie nogami. Nie ogląda się na mnie. Zostaję sam. W oknie dwa piętra nade mną kobieca sylwetka nieruchomo obserwuje zdarzenie. Widzę jej kontur postaci, kształt upiętych starannie włosów. Skłoniam się jej lekko, oczekując jakielkolwiek reakcji. Kształt znika, blednie ... Musiała wycofać się do tyłu, nie odwracając się od okna. Głuche trzaśnięcie framug niesie się na uliczce. Rozgladam się w około po czym ruszam w kierunku przeciwnej uliczki niż ta, która odszedł Clark.

Uliczki są podobne, ludzie znikaja przede mną jak duchy. Po jakimś czasie dopiero dostrzegam uchylone drzwi na poziomie parteru jednej z kamienic. Wydaje mi się, że słyszę z nich jakiś znajomy męski głos. Podchodzę pod same drzwi. W odpowiedzi na czyjeś słowa, jakiś nieznany głos mówi:
- Niech pan je przyniesie, w dogodnym czasie. Ja nigdzie się stąd nie ruszam. Może jeszcze jedną kawę, odniosłem wrażenie że smakowała?
Podchodzę w kierunku szklanej przydymionej witryny. Na wystawie niewyraźnie widać półki, a na nich różne eksponaty. W większości to chyba przedmioty codziennego użytku podobne do tych w Xhystos. Gdzieniegdzie jakaś drewniana maska … podobna do tej, która przywiozłem z Trahmeru … czy figurka. Jedną całą półkę zajmują stare książki, grzbietami ustawione ku szybie. Szkło jest zbyt przydymione a mój wzrok zbyt słaby by odczytać tytuły...
 
Irmfryd jest offline  
Stary 20-05-2011, 16:21   #153
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
- W czym mogę pomóc? - zapytał recepcjonista, widząc ze Voight podchodzi do kontuaru.
- Ja... zająknął się Robert - chciałem zapytać, gdzie znajduje się siedziba władz miasta. Ratusz, może konsulat, jakaś placówka dyplomatyczna - wymienił Robert niemal jednym tchem.

- Oczywiście, proszę pana. - odparł ten człowiek - Najwyższą władzę w Samaris sprawuje jego ekscelencja gubernator. Przyjmuje interesantów w godzinach przedpołudniowych i bywa zajęty, ale jeśli zależy szanownemu panu na czasie mogę spróbować umówić pana na audiencję w najbliższych dniach, może nawet już jutro...?

- Bardzo by mi zależało, żeby to było jak najszybciej. Oczywiście wszystkie... konieczne opłaty jestem w stanie uiścić. Tymczasem, gdzie można znaleźć miejsce, w którym dowiedziałbym się co nieco o historii Samaris? Muzeum, biblioteka, archiwa, informacja dla przyjezdnych... cokolwiek? - Voight zadał to pytanie z dużą starannością, jednocześnie próbując brzmieć niewinnie.
- Ależ nie ma potrzeby uiszczać żadnych opłat...- uprzejmie dorzucił recepcjonista. - Jak mówię, zrobię wszystko żeby mógł Pan udać się tam już jutro po śniadaniu. Proszę być gotowym.

Przesunął się nieco wzdłuż lady, zagłębiając się w jakichś papierzyskach. Mówił nadal, ale już nie patrząc na Voighta.
- Co do innych placówek które raczył Pan wspomnieć...Obawiam się, że trafia do nas zdecydowanie zbyt mało turystów by je prowadzić. Z tego co wiem, to istnieje co prawda archiwum miejskie, ale nie jest otwarte dla zwiedzających i trzeba mieć zezwolenie gubernatora by z niego korzystać.

- Hmm... szkoda - Voight nie ukrywał rozczarowania. W każdym razie, dziękuję za pomoc, jest pan bardzo uprzejmy - powiedział na odchodnym kłaniając się i odchodząc od lady.

Następnie skierował kroki ku wyjściu z hotelu. Miał zamiar przejść się po mieście, poobserwować mieszkańców i sprawdzić, czy jest śledzony.
Miasto robiło wrażenie, ze swoją architekturą i wielością uliczek, ulic, placów… ale Robert jednak skupił się na ludziach. A ci również byli niezwykli. Wydawać by się mogło, że żyją jak jeden organizm, gdzie każdy człowiek miał do odegrania jakąś rolę, każdy był w jakiś sposób powiązany z drugim. Jakby wszyscy oni współpracowali… Na pewno obserwowali go, to pewne. On ich także, nawet nie bardzo się z tym ukrywał.

Dwóch mężczyzn i kobieta. Zdawali się pojawiać w każdej uliczce, w którą wchodził Voight. Łowił ich spojrzenia, kiedy jednak sam się im przyglądał, błyskawicznie odwracali wzrok. Wyglądało, jakby mieli zadanie go obserwować. Pracowali dla władzy? Nie wydawali się za niczym gonić, raczej snuć się bezsensownie.

Postanowił poobserwować kobietę. Przysiadła w kawiarni, zamówiła kawę i siedziała. A Robert razem z nią. Trwało to chyba godzinę, aż wreszcie uznał, że to bez sensu. Niczego konstruktywnego się nie dowiedział ani nie zauważył, więc był poirytowany. Na dodatek zaczęło robić się późno. Postanowił wrócić do hotelu, bacznie jednak obserwując tych, których dzisiaj spotkał na swojej drodze, a którzy go obserwowali. Starał się także zapamiętać rozkład ulic i budynki po drodze, choć to okazało się kłopotliwe.

To miasto było… dziwne.

Do hotelu przybył późnym popołudniem. Od razu udał się pokoju, by nieco odetchnąć, a potem miał zamiar zjeść kolację i namówić towarzyszy na szybką wizytę u gubernatora.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 27-05-2011, 11:18   #154
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Spacer po Samaris pozwolił mi przemyśleć kilka spraw. Blum był dobrym kompanem do wędrówki po nieznanym mieście. Inteligentny, czujny, rozsądny. Nie udało nam się jednak ujrzeć oceanu. Wejścia na wieże były pozamykane. Nie znaleźliśmy też żadnych schodów prowadzących na mury.
Ja zmęczyłem się pierwszy. Rozstałem się zatem z moim towarzyszem i wróciłem do hotelu.
Tam wcieliłem w życie mój plan. Wspólna kolacja z załogą dwupłata, która przez kilka ostatnich dni stała się dla mnie prawie jak rodzina. No, może jak dalecy krewni, ale szanowałem tych ludzi i chętnie uczyniłbym z naszego dotarcia do Samaris jakąś celebrację. Bo jak na razie nie różniło się ono niczym od pobytu w innych hotelach.
A przecież, mimo przeciwności losu i niebezpieczeństw, dotarliśmy do miasta – legendy, do miasta – zagadki, do miasta, z którego nikt nie wracał. Do Samaris. To wymagało czegoś więcej, niż spacer po mieście.
Tak narodził się w mojej głowie pomysł oficjalnej kolacji. Zająłem się przygotowaniami.

* * *

Gości w lobby nie było ani więcej, ani mniej niż dnia poprzedniego. Zajęci tymi samymi, co wczoraj czynnościami, a więc grą w karty i cichymi rozmowami. Uważny obserwator zauważyłby, że i większość twarzy się powtarza. Stali bywalcy?

Na nas, podróżników z Xhystos, czekał przygotowany, świeżo nakryty stół, w ustronnym dość miejscu - daleko od drzwi wejściowych i recepcji, w dyskretnie oświetlonym miejscu. Równo ustawione krzesła, wykrochmalone i lśniące bielą serwety, połyskujące na blacie sztućce i kieliszki - nawet porozstawiano już przystawki, zimne przekąski: wszystko to cierpliwie oczekiwało mających się pojawić biesiadników.
Na starym zegarze nad recepcją dłuższa wskazówka zbliżała się ku szczytowi tarczy. Już tylko parę minut brakowało do godziny dwudziestej...


Zszedłem na dół wystrojony w najlepszy garnitur. Przy stole siedział już Robert. Wyglądał inaczej niż zwykle. Odświeżony i uśmiechnięty, odziany w garnitur, zasiadł za stołem, czekając na towarzyszy. Wydawał się być w innym nastroju niż tuż po przyjeździe. To mnie ucieszyło. Przywitałem się z przyjacielem i zasiadłem do stołu.

- Jak minął dzień, Robercie? - zagaiłem tonem niezobowiązującej konwersacji. - Po minie wnioskuję, że nieco odpocząłeś.

- Odpocząłem, owszem i nawet jestem w lepszym nastroju - uśmiechnął się Robert - przemyślałem naszą sytuację i stwierdzam, że to miasto, choć zdaje się, że jesteśmy obserwowani, nie wyróżnia się tak bardzo, jak myślałem na początku. Poza tym, poleciłem załatwić nam spotkanie z gubernatorem i jest to możliwe już jutro - Robert był nieco podekscytowany. To znaczy, jeśli chcecie jeszcze odpocząć, mogę iść sam, ale - wziął chwilę przerwy na oddech i nałożenie na talerz czegoś, co wyglądało jak ciastko z pastą w środku - wolałbym jak najszybciej spotkać się z władzami. Mamy dużo pytań.

- Oczywiście ze pójdę z tobą – zapewniłem. - Właśnie po to miedzy innymi poprosiłem o zorganizowanie tej uroczystej kolacji. Po pierwsze, by uczcić dotarcie do celu mimo tylu przeciwności losu. po drugie, by ustalić strategię spotkania z władcą miasta - wyjaśnił Vincent.

Na blacie położył się wydłużony, ludzki cień. Podnieśliśmy głowy, jak na komendę. To był Blum, który pojawił się przy stoliku i przywitał się ze wszystkimi oszczędnym skinieniem głowy.

- Panowie wybaczą spóźnienie. – powiedział Blum. - Czemuż zawdzięczam zaproszenie?

Poczułem się odpowiedzialny by udzielić, jako inicjator spotkania, odpowiedzi.

- Witam serdecznie. Chciałem uświetnić w ten sposób nasz sukces, wyrazić szacunek dla tych, którym nie udało się dotrzeć oraz, co najważniejsze, ustalić strategię spotkania z gubernatorem, czy jak nazywa się władca Samaris

Spojrzałem jednak wymownie na puste miejsca przy stole.

- Ale proponuję, poczekajmy z tym do przyjścia wszystkich członków wyprawy. Tych oficjalnych, jak również tych nie – dodałem.

Ze schodów, powoli, zwracając uwagę gości zeszła Claudette. Zegar wskazywał już dobre kilkanaście minut po dwudziestej. Dziewczyna wyglądała na odświeżoną, wreszcie umyte włosy nabrały blasku, spływając po jej ramionach. Z drugiej strony sprawiała wrażenie sennej i lekko nieobecnej. Miała na sobie wyprany ubiór podróżny, składający się z luźnych spodni i obszernej koszuli z podwiniętymi do łokci rękawami. Ta różnica w stylu, pomiędzy jej dość męskim ubraniem a dość sztywnymi i poprawnymi sukniami eleganckich kobiet siedzących w różnych miejscach sali najwidoczniej zwracała uwagę obecnych. Cóż. Mnie to nie obchodziło, ale Robert najwyraźniej dostrzegł coś, czego ja nie widziałem.
Panna Andersen zdawała się nie zauważać reakcji mieszkańców Samaris. Zgrabnie wsunęła się na jedno z wolnych miejsc i uśmiechnęła się do podróżników nieco zakłopotana.
- Wybaczcie. Nie wiedziałam, że już tak późno. Tu... wreszcie można spać...

Tuż za nią zszedł po schodach przebrany profesor Watkins. Zauważyłem, że Maurice trzyma coś w dłoni. Gdy podszedł do stolika skłonił się każdemu z nas zaczynając od Panny Anderson, zajął ostatnie wolne miejsce, a na stole położył kopertę … znajomą kopertę. Tą, którą wszyscy poza Claudette i Blumem widzieli już w Le Chat Noir.

Wróciły wspomnienia. Prawie tak jak wtedy, blask światła, zastawa i piękny obrus. Oni, tajemnicza koperta na stole... Panna Andersen, milcząca jak wtedy płomiennowłosa Casse. Wtedy, w Czarnym Kocie. Ale w Samaris nie widziałem jeszcze żadnego kota, nawet czarnego. Właściwie do tej pory to nie dostrzegłem w tym mieście jeszcze żadnego zwierzęcia...

- Czy myśmy to... otwierali? Jakoś mi się nie wydaje... Co jest w tej kopercie? - Voight z zainteresowaniem przyglądał się przedmiotowi.

- Tak, otworzyła ją Panna Casse podczas kolacji w Le Chat Noir - wycedził Watkins nie spuszczając wzroku z koperty.

- No właśnie. - uśmiechnęła się Panna Andersen - Dlaczego zwyczajnie nie otworzymy owej tajemniczej koperty? Przecież nie gryzie.

Koperta! Moje serce przyśpieszyło rytm, a drobna kropelka potu pojawiła się na moim czole. Czułem jej nieprzyjemną lepkość. Przez chwilę wszelkie teorie o tym, że Samaris to miasto duchów, nawiedziły mnie ponownie. Poczułem się, jak w śnie, którego początek i koniec zapętliły się ze sobą. Szybko jednak potrząsnąłem głową i zaśmiałem się w myślach ze swoich urojeń.

- Pozwolą państwo? - zapytałem współtowarzyszy wyciągając dłoń w stronę koperty.

- Oczywiście … - profesor gestem dłoni zachęcił mnie do działania.

Byłem mu wdzięczny. Dzięki temu nabrałem odwagi. Ująłem papeterię w dłoń i zerknąłem ciekawie.

* * *

Duża koperta, piękna czarna koperta o kształcie kwadratu, z uroczymi brązowo-złotymi tłoczeniami. Trzymałem ją w dłoniach, niczym tajemniczego motyla.

W jakiś sposób stawała się ona dla mnie kluczem do Bram. Pytanie – dokąd prowadziły owe Bramy? Samaris. Czekało na mnie. Niczym nowe życie lub nowe kłamstwo.

Zamyśliłem się. Głęboko. Nie pamiętałem o czym.
Wyciągnąłem z niej wielki arkusz, podobny do zwoju. Zarówno ja, jak i osoby siedzące obok dostrzegały bogatą ornamenturę pięknej papeterii, dla niektórych z nas już doskonale znaną. Rozwinąłem papier, przeleciał pobieżnie wzrokiem.

Był to Oficjalny list polecający, rodzaj noty dyplomatycznej. Adresowany do władz Miasta Samaris. Rada Xhystos w uprzejmych dyplomatycznych sformułowaniach zwraca się o odpowiednie przyjęcie delegacji obserwatorów, udzielenie jej gościny i pomocy w trakcie mającej trwać dwa lata obserwacji. Napisany podniosłym, dyplomatycznym stylem, z przerostem formy nad treścią i pełen ozdobników. Dobrze mi znany styl Rady.

Odetchnąłem.

To było takie samo pismo, jak te, które otrzymaliśmy w Xhysthos. Przez chwilę męczyła mnie myśl, skąd się wzięło w tym miejscu. Tutaj, w hotelu w Samris?


Na koniec zatrzymałem wzrok na podpisie:

“V.W. McPravr, Pierwszy Sekretarz Kancelarii Rady Xhystos.”.


Milczałem przez chwilę, po czym uroczystym głosem przeczytałem wszystkim tą, jakże formalną informację.

Po tym uroczystym odczycie spojrzałem na zamyślonych ludzi towarzyszących mi przy stole. Na ich twarze, na których nadal uważne oko dostrzec mogło ślady morderczej przeprawy do Samaris.

- Skoro jesteśmy przy stole wszyscy możemy zacząć kolację - dałem dyskretny i umówiony znak kelnerowi.

Na stole pojawiły się przystawki znane nam dobrze z Xhysthos.
Kawałki chrupiącego chlebka do maczania w trzech rodzajów sosach które miały zaostrzyć nam apetyty. Do tego kieliszeczek mocniejszego trunku - nalewki o lekkim posmaku owoców leśnych.
Zaraz po przystawkach pojawił się dobrze wszystkim znany, gęsty i aromatyczny bulion podawany z fantazyjnym makaronem. Nie gorszy niż te, jak stwierdziłem z uznaniem, które serwowano w restauracjach ich rodzimego miasta. Na drugie danie miał być drób w sosie śliwkowym, z warzywami i ziemniakami. Na deser pudding o smaku śmietankowym, polewany słodkim sosem. A do tego wino. Dobre, pasujące barwą i smakiem do serwowanych specjałów - niewyszukanych, ale jakże charakterystycznych dla kuchni Xhysthos.

Wino pozwalało wznosić uroczyste toasty, poprawiało humor i tworzyło przy stole miłą, nostalgiczną atmosferę. Na koniec podano jeszcze cisto i aromatyczną kawę, która - jak dowiedziałem się wcześniej - tak bardzo smakowała jednemu z członków naszej wyprawy. Niestety nie udało mu się ustalić, któremu. Zresztą nie miało to znaczenia, bo kawa była faktycznie niesamowicie smaczna.

Jedliśmy w milczeniu radując się chwilą. Wraz z ilością wypijanego wina atmosfera przy stoliku stawała się mniej oficjalna. Unikaliśmy tematów trudnych, takich jak podróż, i męczących – takich jak zaplanowane na jutro spotkanie z gubernatorem. Co jakiś czas zerkałem na milczącego Roberta. Mój przyjaciel zdawał się równie dobrze bawić, co i reszta, ale jego umysł zdawał się być zaprzątnięty czymś niezwykle ważnym.

W pewnym momencie pierwsze skrzypce w dyskusji zaczął grać Blum. Nawet nie wiedziałem, że jest tak dobrym gawędziarzem. Blum plótł tylko o blachych i pozbawionych znaczenia politycznego rzeczach, mało tego, starał się wyraźnie unikać takich tematów. Gadał o różnorodności świata oraz zadziwiającej zdolności przyjmowania podobnych form w naturze w izolowanych warunkach. O cokolwiek mu wtedy chodziło, zdaje się nikogo nie przekonał o swojej obserwacji, ani nią nie zachwycił. Może to przez zbyt wielką pasję, z jaką zabrał się do wykładu, a może zwyczajnie gadał od rzeczy. Mnie jego wywód interesował. Przypominał mi swoim zapałem wykładowcę z Akademii, który nazywał się Coracasonege. My go nazywaliśmy „kapitan” bo jak już wypłynął na szerokie wody dygresji, to żeglował po nich bez opamiętania, aż przerywał mu sygnał kończący wykład.

Jednak Watkins zdawał się być mocno znudzony i bardziej zwracał uwagą na talerz, uzupełniany co rusz przez uczynnych kelnerów, jak i zawartość kieliszka, uzupełnianą jeszcze szybciej. Robert dalej pogrążony był w rozmyślaniach, a panna Andersen wyraźnie się nudziła. Cóż. Ważne, że byliśmy razem. Cali i zdrowi.

Przypomniały mi się czasy młodości spędzone w zadymionych kafejkach Xhysthos, kiedy zdawało nam się, młodym, że możemy zmienić świat i miasto naszymi słowami. Naiwność młodości.
Kilkukrotnie słyszałem te dziwaczne szumy i świsty, ale zaczynałem się z nimi oswajać. Miejscowi nie zwracali na nie uwagi, więc zapewne nie mieliśmy powodów do obaw.

W końcu zrobiło się późno. Naprawdę późno. Zmęczenie wzięło górę nad dobrą zabawą i chęcią towarzystwa. Spotkanie zakończyło się.

Jutro mieliśmy spotkać się z władcą Samaris. Wiele pokładałem nadziei w tym spotkaniu.

Wróciłem do pokoju w dobrym nastroju. Alkohol, dobre jedzenie i miła kompania przegnały złe myśli i dziwny niepokój w moim sercu.

Nim poszedłem spać zapisałem jeszcze krótki raport z dnia dzisiejszego w dzienniku. Nazwałem go „Pamiętnikiem samaryjskim”. Miałem zamiar notować w nim każdy dzień pobytu w tym mieście i każde, warte zapamiętania, wydarzenie.
 
Armiel jest offline  
Stary 27-05-2011, 14:44   #155
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Kolacja. Jakże wspaniały sposób zwieńczenia pracowicie spędzonego dnia. Vincent wpadł na wyśmienity pomysł. Nawet jeśli się wzięło niecodzienny pretekst, pod jakim zebrano nas wszystkich, Xhystosan. Jeśli to, co podejrzewał profesor Watkins, było prawdą, to właśnie ułatwi zadanie obserwatorom. Wszyscy, razem zebrani w jednym miejscu, przy jednym stole. Jednak nie zwracałem na to najmniejszej uwagi. Zwyczajnie mnie to nie obchodziło. Nie interesowały mnie ani zagadnienia polityki, ani problematyka misji z jaką pojawili się tu zebrani. Miałem swoje cele, a zapowiedziana na kolejny dzień audiencja u władz miasta znakomicie się miała okazję owym celom przysłyżyć. Znakomicie. W wyśmienitym nastroju zakończyłem dzień. Nim zasnąłem przez chwilę jeszcze rozmyślałem o nim. Wiele dziwnych... niespotykanych okoliczności miałem okazję tego dnia doświadczyć...

Kącik dla klientów był. Stosunkowo zaniedbany, ukryty w kącie pogrążonym w prawie absolutnym mroku. Może nie tak wygodny, jak ten w dawnym moim sklepie, ale był. Dwa dość twarde i pozbawione ozdób krzesła oraz stolik, który nie miał nóg i przypominał właściwie bardziej małą drewnianą ladę czy nawet półkę wysuniętą ze ściany.
Podszedłem tam i przeciągnąłem dyskretnie palcem po blacie. Kurzu nie było. Było prawie całkowicie ciemno, ale stąd dostrzec można było zarys świecznika który stał nieopodal, gotowego by oświetlić ten kąt w razie potrzeby. Sprzedawca wciąż milczał, ale czułem jego wzrok na swoich plecach.
- Pozwoli Pan, że spocznę...
- Ależ bardzo proszę. - odpowiedział zaraz - Może kawy?
- Chętnie.
Starszy człowiek nastawił czajnik. Po jakimś czasie woda zaczęła bulgotać. Zapach kawy wypełnił sklep. Świeżo parzona, pojawiła sie w filiżance którą sprzedawca postawił na kontuarze.
- Proszę. - powiedział tak po prostu.
Uśmiechem podziękowałem sprzedawcy i zaciągnąłem się aromatem, po czym spróbowałem. Była pyszna. Sam nie wybrałbmy lepszego gatunku żeby poczęstować gościa. Nie śpieszyłem się. Piłem powoli i z namaszczeniem. W miejscu takim jak to czas płynął inaczej. Tutaj w zasadzie biorąc pod uwagę specyfikę niektórych oferowanych towarów starano się, by czas wskrzesić. Upijałem więc bez pośpiechu łyk za łykiem ze swej filiżanki dyskretnie rozglądając się po eksponatach.Właściciel sklepu zdawał sie to doceniać. Z uznaniem przyjął moją powolność celebrowania picia napoju. Milczał.
Eksponaty?
Z pewnym rozczarowaniem skonstatowałem, że nie było tu nic naprawdę specjalnego. Ot, średnio rzadkie towary z interioru. Czasem wątpliwej chyba unikalności jakaś rzecz dzikich plemion. Ale najwięcej eksponatów...z Xhystos.
Cóż - pamiętam że pomyślałem - to przecież chyba naturalne. Tutaj te zwykle przedmioty muszą mieć wartość unikatów z końca świata. Szkoda, że o tym nie pomyślałem opuszczając miasto. Hmmm...A może...prawdziwe okazje ukryte są przed oczyma przypadkowych tylko klientów?
- Widzę tu wiele ciekawostek - odezwałem się do antykwariusza pomimo niskiej moim zdaniem wartości zgromadzonych “unikatów”. - Ta maska, to zdaje się dzieło z okolic ziem Palua...
- Tak...szanowny Pan jest znawcą...To nie jest powszechnie znany fakt...
- Znawcą? Nieee... - odpowiedziałem z uśmiechem - Pasjonatem.
- Szanowny pan jest bardzo skromny. - upił łyk ze swojej filiżanki - ...czy przyjechał Pan szukać rzadkich eksponatów?
Rozmowa niespodziewanie przybrała bardzo interesujący obrót. Miałem zawsze ucho wyczulone na takie nutki.
- Ależ Pan spostrzegawczy - odpowiedziałem sklepikarzowi - Dokładnie tak. I mój nos mówi mi, żem dobrze trafił.
- Żadna spostrzegawczość, niestety...- odparł - ...do mnie trafiają w zasadzie tylko tacy ludzie, po prostu...Nie każdego interesują starocie i rzeczy nie mające praktycznego zastosowania.
- Niestety - zgodziłem się ze smutkiem - Ale skoro mowa o rzadkich eksponatach. Chętnie zerknę na coś, co, jak się domyślam, trzyma szanowny Pan dla wyjątkowych klientów.
- Przecenia Pan mój skromny sklepik...- odpowiedział smutno - Wszystko, co widzi Pan na półkach, i tak zgromadziłem z dużym trudem. Obawiam się, że nie mogę zaoferować nic ciekawego dla takiego znawcy jak Szanowny Pan.

Mówił prawdę, czy zwyczajnie nie chciał rozstać się ze szczególnie ulubioną rzeczą? Pochylony nad pustą już niemal filiżanką zastanawiałem się jakież to cudeńko mogą skrywać mroki zaplecza. TO musiało być blisko. Na tyle blisko, by przebywający stale w sklepie z łatwością mógł w chwili tęsknoty zajrzeć i nacieszyć oczy. Coś, co sam trzymałem onegdaj na zapleczu własnego sklepu. Coś, co miało wartość niewymierną na pieniądze. Ani żadne inne wartości....Tak, w sumie nie dziwiłem się sklepikarzowi, znałem tajniki zawodu. I jego sekrety. Sam przecież też nigdy w życiu nie wpuściłbym poznanego dopiero co człowieka na zaplecze, gdzie czekały specjały dla stałych klientów. Przyjaciół wręcz. Nie, tak się po prostu nie robiło...To wręcz forma obyczaju, rytuału. To nie była tylko kwestia ceny.
- A może...- z rozmyślań wyrwał mnie głos tamtego - ...może Pan ma coś, czego byłby skłonny się pozbyć?
- W sumie... to chyba nawet tak. - odparłem po namyśle - Posiadam kilka egzemplarzy interesujących książek.
- Niech pan je przyniesie, w dogodnym czasie. - powiedział spokojnym, leniwym tonem antykwariusz - Ja nigdzie się stąd nie ruszam. Może jeszcze jedną kawę, odniosłem wrażenie że smakowała?
Coś zaszeleściło przy wejściu. Tylko ja popatrzyłem w tamtą stronę. Przez otwarty nadal otwór drzwi wśliznął się cień, cień człowieka, kładący się jak wydłużona wskazówka zegara na podłodze antykwariatu. Ktoś był przed wejściem, jednak na razie nie wchodził...
Kolejny szpieg? Ciekawe. Właściwie już miałem zamiar opuścić antykwariat, jednak zmieniłem zdanie. A nie trzeba było...
- Kawa? - pociągnąłem rozmowę - Tak, znakomita. Nie wiem tylko, czy prosząc o dolewkę nie nadużyję Pańskiej gościnności.

Człowiek przyglądał się wystawie. A przynajmniej było to coś w rodzaju wystawy sklepowej w sklepiku znajdującym się na pierwszym poziomie kamienicy. Obok dużych otwartych drzwi znajdowało się duże przeszklone okno, z przydymionym mocno szkłem. Za nim niewyraźnie widział półki, a na nich różne eksponaty. Duża część to przedmioty codziennego użytku jakie łatwo spotkać można było w Xhystos. Gdzieniegdzie jakaś drewniana maska czy figurka. Jedną całą półkę zajmowały stare książki, grzbietami ustawione ku szybie. Szkło było jednak zbyt przydymione a wzrok człowieka zbyt słaby by odczytać tytuły... Oczy widziały wszystkie te detale... wszystkie... nic nie uchodziło uwadze...
Wtedy to właśnie człowiek zdał sobie sprawę, że ze środka słyszy znajomy głos...Tak, z pewnością...Był to głos kogoś, kogo znał. Zaraz po nim odezwał się nieznajomy człowiekowi rozmówca, którego głos brzmiał wcześniej.
- Ależ nie ma o czym mówić. Już nalewam kolejną filiżankę. Bardzo przyjemnie się gawędzi...

- Haloo, czy to Pan, monsieur Blum - doszedł do nas głos mężczyzny, przeze mnie rozpoznany jako należący niewątpliwie do profesora Watkinsa.
- Ktoś tam jest...- antykwariusz popatrzył to na mnie, to w stronę wyjścia, a potem znów na mnie. - Proszę pana? - podniósł nieco głos sprzedawca - Proszę wejść. Drzwi są przecież otwarte, zapraszamy.
- Naturalnie zapraszamy. - dołączyłem się nieco na wyrost odstawiając filiżankę - Aaa... to profesor Waaatkins...
Maurice Watkins stanął niepewnie w otwartych drzwiach, obrzucając spojrzeniem krótkowidza ciemne wnętrze. Nasze spojrzenia spotkały się.
Było coś niepokojąco znajomego w tej scenie. Układ pomieszczenia, tak niesamowicie podobny do tamtej części lokalu, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy. Spojrzałem na Watkinsa i jestem pewien, że w tej chwili też myślał w ten sposób. Byłem pewny, że Watkins przysiągłby, że wtedy siedziałem przy stoliku w dokładnie takiej samej pozycji jak widział mnie teraz. Chyba nawet i wtedy nad zamówioną kawą... Rozpoznawałem ten sam, powtórzony wyraz zagubienia na twarzy profesora. Te same niepewne ruchy, jak wtedy gdy Maurice wchodził prosto z ulicy do niewielkiego lokalu w Xhystos. Ten sam zakłopotany nieco wzrok, zamazane oczy rozglądające się za miejscem. To samo związanie spojrzeń, odbijająca się jak w ustawionych naprzeciw siebie lustrach pewność, że obaj nie znaleźli się w tym miejscu przypadkiem.
- Doktorze Bowman pan tutaj …? - niepewnym głosem zapytał profesor. Wzrok miał dziwnie nieobecny zdawałoby się wpatrzony w stojaca na stoliku filiżankę.

- Skąd pan mnie zna?! - rozległ się nagle głos z boku. Mężczyzna, ja z resztą też, z zaskoczeniem odwrócił głowę w bok. Za kontuarem, w półmroku widział zarys znajomej mu postaci...Co on tu... Postać dała krok do przodu, wyłaniając się z ciemności...Teraz dopiero Maurice dostrzegł, że się pomylił. To nie był... Bowmann... Oczy widziały... Obcy mu, starszy mężczyzna w okularach patrzył na niego równie zdziwionym wzrokiem co on sam. Nie do wiary...W półmroku wyglądał tak znajomo, zarys sylwetki, kształt fryzury...
- Ach, to przecież pan...- zawiesił głos mężczyzna w okularach, wycofując się o pół kroku.
- Tak to ja … zna mnie Pan? Mieliśmy już przyjemność się poznać?
- Przepraszam...- zmieszał się - Ja...Słyszałem tylko, że jest Pan w mieście. - wycofywał się dalej, pozostając cały czas przodem, aż na nowo zniknął w mroku za ladą, gdzie zasiadł, zapewne na jakimś niewidocznym zza kontuaru zydlu - Panowie chcą pewnie zamienić słowo, nie będę przeszkadzał.
- Hmmm to miło z pana strony, choć nie wydaje mi się, bym był na tyle znaną osobą … tym bardziej w Samaris.
- Może podać też kawy? -padło tylko w odpowiedzi, z ciemności. - Akurat świeżo naparzyłem.
Czytał w jego myślach!? Nie … przecież to banalne, w kawiarniach podaje sie kawę … zaraz ale to nie jest kawiarnia.
- Tak, poproszę filiżankę kawy … - odpowiedział człowiek niepewnym głosem.
- Nie ma sprawy. Już podaję, proszę przy okazji rozejrzeć się po ekspozycji. I już nie przeszkadzam.
Niewyraźny kształt zaczął krzątać się przy kuchennych intensyliach... Powoli, bez pośpiechu... oczy widziały wszystko... Stuknęło szkło, rozległ się cichy odgłos lejącej się cieczy...

Nadal przyglądałem się w milczeniu profesorowi ze swojego miejsca.
- Deja vu? Profesorze. - zagadnąłem go również nieco zaskoczony - Czy może kolejna... wizja?
- Co? Nie. Może … nogi zawiodły mnie aż do tego miejsca, potem usłyszałem zdawałoby się znajomy głos i tak to tutaj trafiłem. Pana widzę też tu przywiodły dokt … monsieur Blum. I co Pan sądzi o tym mieście? - zapytał profesor zajmując miejsce obok mnie.
- Niespotykane... - po długiej pauzie i zastanowieniu odezwałem się. Sam nie wiem, czy tylko tyle miałem do powiedzenia o Samaris, bo nie miałem wyrobionej opinii, czy ją miałem, ale nie chciałem się dzielić z powodu bliskości jednego z mieszkańców. Wciąż na świeżo mając jeszcze w pamięci obraz niecodziennego powitania moje myśli podążały wielotorowo.
- A czy nie czyje sie Pan tu jak …- przez chwilę profesor szukał właściwego słowa … - intruz?
- Ależ to naturalne, profesorze - wypaliłem z rozbrajającą szczerością - My jesteśmy intruzami w tym mieście. Ja jednak, drogi Panie odnoszę nieco inne wrażenie.... jakbym znajdował się.... w labiryncie....
- Labirynt … czyżby szukał Pan wyjścia? Czy to aby nie za szybko, przecież jesteśmy tu dopiero pierwszy dzień.
- Wyciąga Pan absolutnie mylne wnioski profesorze. Labirynt to miejsce, gdzie dotrzeć do celu można tylko jedną, określoną drogą. Narzuconą przez twórcę labiryntu, a każda próba obrania innej drogi równa się zbłądzeniu. - wyjaśniłem - Mówiliśmy o moich odczuciach, nie ucieczce.
- Labirynt … - Watkins zamyślił się przez chwilę - Zależy jak na to spojrzeć … albo na miejsce bronione przed dostępem intruzów, albo na miejsce będące więzieniem dla intruzów, albo z perspektywy tego w środku … czyli najważniejsze jest znalezienie wyjścia. Ale nie popadajmy w paranoję Panie Blum , przecież nikt nas tu nie więzi.
Myśli tego człowieka... one, to dopiero musiały galopować... Nie rozumiałem sensu większości z wypowiadanych przez niego zdań. I irytowało, że zakładając tezę już wyciągał wnioski nie zważając na trafność założeń.
- Nic takiego nie powiedziałem. Jednak wrażenie pozostaje... - zastanowiłem się i po chwili dodałem - Część labiryntów jakimi się niegdyś bawiłem kończyła się właśnie w ich centrum.
- Proszę bardzo.
Sylwetka właściciela sklepiku zamajaczyła w półmroku za ladą. Rozległo się ciche stuknięcie i na kontuarze pojawiła się nowa filiżanka, przeznaczona dla profesora. Zapach kawy w pomieszczeniu znów się wzmocnił, pachniała znajomo - jak w hotelu. Może używają jednego gatunku, od jednego dostawcy... Gdy posmakował, musiał poczuć dokładnie ten sam znakomity smak, co w zamawianej w hotelowym lobby. Ale być może było to mylne wrażenie. Z zamyślenia wyrwały mnie słowa profesora.
- To zupełnie dla mnie zrozumiałe. A może po prostu przestał Pan szukać, albo poczuł się zbyt słaby i za szybko spasował …- Watkins spoglądał na mnie mieszając łyżeczką kawę - … albo tak jak ostatnio poszedł na skróty - dodał po chwili z tym samym wyrazem twarzy, jaki widziałem u niego kiedyś w pociągu. Zirytował mnie. Plótł od rzeczy w niezrozumiały sposób, a do tego jeszcze coś insynuował. Ten sposób rozmowy był charakterystyczny dla profesora Watkinsa i powinienem był się już przyzwyczaić. Mimo to emocja już krążyła między nimi. Licząc, że przerwa w rozmowie sama utnie do niczego nie prowadzącą wymianę zdań poświęciłem swoją uwagę kawie. Tyle chciałem dać mu do zrozumienia.

Człowiek czekał. Nie bardzo liczył na otwarcie się Persivala. Wiedział, że wcześniej czy później musi to nastąpić, ale nic na siłę. Pośpiech mógłby spowodować nieprzewidziane dla psychiki skutki. No i jeszcze aby coś zrobić trzeba chcieć. Nie da się na siłę kogoś uszczęśliwić. A sam temat labiryntu wiele sugerował. Niestety Xhystos było daleko, odległość uniemożliwiała stosowanie odpowiednich metod terapeutycznych. Zresztą wiadomo jak to się ostatnio skończyło. Milczenie trwało coraz dłużej. Gdy filiżanka była w połowie pusta, albo jak inni wola w połowie pełna zapytał:
- Ciekawe jaki tu mają system leczenia, czy są szpitale, czy może tylko doktorzy na prywatnych praktykach. Dwa lata … w tym czasie zawsze może się coś przyplątać.
- Mnie Pan pytasz? Raczej należało by spróbować zasięgnąć opinii naszego gospodarza... - zanim człowiek zdążył odpowiedzieć ten drugi energicznie podniósł się - No, na mnie już czas... będę się żegnał. Panowie... - skinął głową i skierował się do wyjścia.
- Nie omieszkam zapytać gubernatora Verlaina, kiedy udamy się do niego na audiencję. W sumie pewnie będziemy mieli wiele pytań do niego … - odpowiedział i dopiero teraz człowiek zorientował się, że mówi do pustego krzesła. Zaczął rozglądać się po pomieszczeniu ale tamtego już nie było. Uciekł … przed pytaniami, a może odpowiedziami. - Typowy objaw … - powiedział cicho człowiek.
Oczy widziały wszystko... jak jeden energicznym krokiem wychodzi z antykwariatu... jak skręca i zagłębia się równym krokiem w kolejne ulice, które prowadzą go wprost do hotelu, w którym się zatrzymał.... jak drugi kończy kawę... krótkowidzącym wzrokiem rozgląda się dyskretnie po składzie... jak przypatruje się w milczeniu Bowmanowi...
 
Bogdan jest offline  
Stary 27-05-2011, 16:02   #156
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Tak, oczywiście proszę pana. - wyraz twarzy wąsatego recepcjonisty był taki sam jak wtedy gdy proponował sniadanie - goście z tak daleka mają zapewne sprawy wielkiej wagi do naszych władz. To naturalne. Gubernator udziela audiencji w godzinach porannych. Postaram się jeszcze dziś, aby dla szanownych gości z mojego hotelu znalazł czas już jutro. Po śniadaniu mój człowiek zaprowadzi was do pałacu. Czy to panom odpowiada?

- Doskonale. Mi to osobiście bardzo odpowiada. - Vincent pokiwał zadowolony głową.
- Zatem, jeśli uda mi się wszystko załatwić - mój człowiek zaprowadzi Pana oraz ewentualnie Pana towarzyszy do pałacu, zaraz po śniadaniu. - ukłonił się.
- Wolałbym podążyć do pałacu całą delegacją. A może mi pan w międzyczasie opowiedzieć troszkę o ustroju, jaki panuje w waszym wspaniałym Mieście?
- Ach, delegacją? Jeśli takie życzenie...- uklonił sie znowu. Potem dodał:
- Szanowny pan pyta o...ustrój? Rozumiem, to chodzi o polityki...Proszę wybaczyć ale nie wyznaję się na tym. Rządzi gubernator i tyle. To nam wystarcza.
Zanim Vincent zdążył coś powiedzieć, recepcjonista podniósł wzrok znad szpargałów, w których się zakopał po wypowiedzeniu ostatniego zdania.
- Ach, wracając jeszcze do audiencji. Pytał już mnie również o nią Pan...Pan Robert. Obiecałem mu to samo co Panu, więc jak najbardziej możecie udać się tam razem. Wyruszyć jutro po śniadaniu, jak mówiłem. Muszę jeszcze to potwierdzić, ale z uwagi na estymę, jaką darzy jego ekscelencja mój hotel, proszę być dobrej myśli.






Miałem sen...Byłem w hotelowej łaźni.

Rozległo się pluskanie, zapewne ktoś znalazł się już w wodzie. Golibroda uzbrojony w brzytwę mignął mi w przestrzeni między przepierzeniem a kotarą. Po krokach można się było zorientować, że podszedł do wanny, w której siedział ktoś inny. Słychać było ciche głosy, ale nie mogłem rozpoznać słów: Tamten wybrał wannę najbardziej oddaloną od mojej własnej, a poza tym woda lejąca się już teraz z dwóch kranów zagłuszała dodatkowo przekaz.

- Witam serdecznie. Pan jest zapewne balwierzem. Prosiłbym o ogolenie, mistrzu...Leżałem w wodzie czekając, aż brzytwa usunie zarost z twarzy.

- Służę szanownemu panu...
Mimo dziwnego dość wyglądu golibrody, którego miałem za plecami, nie czułem dyskomfortu, gdy tamten ostrą brzytwą usuwał zarost z mojej twarzy. Woda szumiała, balwierz milczał i pracował powoli. Ja odmakałem, z zamkniętymi oczyma - byłem senny i spokojny. Zaraz jednak, z chlupotu przekonałem się, że w jednej z innych wanien również ktoś się kąpie.
- Kto tam jest? - spytałem głośno...
Golibroda zatrzymał na moment brzytwę. Odsunął się nieco, bym mógł rozmawiać. W przerwach, gdy nie poruszałem ustami, podchodził znowu, pojawiając się nad moją głową i zeskrobywał starannie kolejną namydloną część ostrzem. Był flegmatyczny, ale metodyczny. Dokładny...I nie wtrącał się w rozmowę.

Gdy skończył swą pracę, okleił mą twarz gorącym ręcznikiem i wyszedł, mrucząc pod nosem niezrozumiałe słowa pożegnania. Chyba: “polecam się na przyszłość.”
Zostałem sam. Postanowiłem sprawdzic, kto jest przyczyną tych plusków w tamtej wannie. Wstałem, wytarłem się dokładnie i ruszyłem powoli w stronę przepierzenia...
- To ty? - zagadnąłem niepewnie. Przesłona powoli odkrywała obraz, ale zamiast spodziewanej wanny moje spojrzenie wyłowiło zarys czegoś do niej podobnego. Ale wykonanego z innego tworzywa, bardziej jakby z kamienia. To przypominało właściwie...Nie wiem...Sarkofag?

Przykrycia nie było i podchodząc bliżej miałem już pewnosc, że w środku ktoś leży. Leży, płasko na dnie tego dużego pojemnika. Senne otoczenie zmieniło się, zamiast rur prowadzących wodę do wanien do sarkofagu ciągnęły się teraz jakieś kable, znikając wewnątrz od strony w której spoczywała głowa spoczywającej wewnątrz postaci...

- Kto tam jest?! - powtórzyłem pytanie tonem, w którym sam usłyszałem niepokój, może nawet już przestrach.

Krok za krokiem...Za chwilę zobaczę, kto tam leży...Widzę już kawałek włosów, cień padający na wyłaniający się kawałek policzka....Serce wali, a ja zdaję sobie sprawę, że cały czas w tle jest ten świst, ten narastający zgrzyt...Kim jesteś?!!!

Budzę się.

To dzień, w którym odwiedzimy gubernatora Samaris.









Robert rozmyślał siedząc przy sekretarzyku w swoim pokoju. Dłoń machinalnie kreśliła wzory na pustej stronicy umaczanym w kałamarzu piórem. Wstał wcześnie, a w jego głowie już od przebudzenia rysował się plan...Teraz bawił się piórem, bazgroląc sobie różne esy floresy, co dziś pomagało mu się skupic na sprawach ważnych. Plan przybierał coraz bardziej konkretne kontury. Tymczasem na kartce esy floresy zamieniły się w przypadkowe litery.

Przerwał rozmyślania. Popatrzył na pergamin. Dopisał sobie jeszcze parę liter, a potem napisał swoje inicjały.

R. V.

Nagła obserwacja przyszła zupełnie niespodziewanie.

- To zabawne. Nasze historie życia są przecież tak podobne...A teraz inicjały...

R. V. Jak odbicie w lustrze. V. R.

Vincent Rastchell.

Czas już chyba na śniadanie.







Dzień drugi zaczynał się podobnie sennie jak pierwszy. Może tylko zaczynał się wcześniej, bo tym razem nasze ciała nie musiały już odpracowywać sobie straconych w podróży godzin snu. Wszyscy obudziliśmy się wyspani, na tyle wcześnie by bez problemów zdążyć celebrować poranną toaletę i zejść leniwie na śniadanie.
"Twoja kolej. Zagrywaj." - słychać było już schodząc po schodach. Grze w karty oddawano się tu z senną namiętnością, jak się okazywało nawet już od rana.

- Dzień dobry. Jak się spało? Czy mogę już serwować śniadanie? - flegmatyczny człowiek na recepcji też był już na swoim miejscu.
Wąsaty recepcjonista, a właściwie jak się dowiadywaliśmy, właściciel hotelu zachęcał do zajmowania tego samego stołu, gdzie wczoraj urządzono nam kolację. Wyglądało na to, że dokonał już swoistej rezerwacji tego miejsca dla delegacji. Oczywiście, jeśli ktoś z nas życzył sobie zasiąść przy innym, nie zajętym stoliku - nie było żadnego problemu. Ale szybko przekonaliśmy się, że przy tym jednym który milcząco przeznaczony został dla nas, nikt z innych gości czy mieszkańców nigdy nie siadał.


Gdy świeże produkty zaserwowane przez kelnera zostały zjedzone, wąsacz odczekał trochę, a potem zbliżył się i uprzejmie ogłosił, że zgodnie z wczorajszym zapewnieniem udało mu się ustalić audiencję u gubernatora. Zaprosił uroczyście tych z nas, którzy się zdecydowali - sam osobiście chciał zaprowadzić gości pod pałac władcy.

Poszliśmy wszyscy. Nie licząc Panny Andersen, od rana żaden z nas jej nie widział.

Droga, jak się okazało, nie była łatwa. Jak zresztą większość tras w tym mieście. Nie chodziło o czynniki zewnętrzne, słoneczna wspaniała pogoda trwała nieprzerwanie od naszego przybycia i nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić. Chodziło o to, że w Samaris niezwykle łatwo przychodziło się zgubić. Idąc za człowiekiem o nazwisku, jak się okazało, Gregory Clark, rozpoznawaliśmy niektóre miejsca z wczorajszych wędrówek, ale jednocześnie: część ulicy, która wyglądała do pewnego miejsca znajomo - nagle, od pewnego momentu prezentowała się zupełnie inaczej, wręcz obco. Wnioskować można z tego było, że jest to jednak inna uliczka, tylko pozornie taka sama, a w rzeczywistości łudząco podobna do tamtej. Ktoś dostrzegł nawet identyczny detal na jakimś budynku, którego idealną kopię, jak zapewniał, widział był wczoraj na zupełnie innej fasadzie.

Tak było ze wszystkimi ulicami tego dziwnego miasta. Nawet senni mieszkańcy, snujący się powoli tymi arteriami komunikacyjnymi, zdawali się nam w nich gubić. Przechadzać się jakby bez celu, bez pośpiechu, bez planu.

Clark szedł w milczeniu. Zapytany o cokolwiek, odpowiadał zdawkowo, jakby w zamyśleniu. Jego laska stukała miarowo o twardy trotuar.







Pałac gubernatora prezentował się okazale, choć w Xhystos widzieli sporo dużo większych budynków. Nawet, ktoś nawykły do monumentalności siedzib władców, nazwałby go raczej rezydencją. Ale tak czy owak zasługiwał jednak na miano pałacu chociażby ze względu na unikalny styl. Podobnie jak kamienice, był częścią ulicy stojąc w jednym rzędzie z dostatnimi domostwami, wybijał się jednak wśród nich jeszcze bogatszą ornamentyką, wieżycami i wysokością poziomu dachów. Wrażenie robiły też okazałe wrota, które sugerowały swoją wielkością otwarcie się na dziedziniec - jednak wpuszczeni przez nie goście ze zdziwieniem znajdowali się w wielkim zadaszonym hallu, gdzie na piętro prowadziły z obu stron wspaniałe, zakręcone białe schody wyłożone drogimi dywanami.

Tak, wpuszczono ich bez problemu, milczący żołnierze których poprzedniego dnia widział już Watkins po prostu rozstąpili się, otwierając usłużnie wrota. Hotelarz pozostał na zewnątrz, audiencja miała dotyczyć wyłącznie gości. W hallu przejął ich kolejny wartownik odziany w coś co nieco bardziej przypominało liberię niż mundur. Podążyli za nim na górę, a potem korytarzem. Korytarz przypominał nieco korytarz hotelowy, jeśli chodzi o wystrój - ale mówiąc o rozmiarze bardziej pasowało już odniesienie do jednej z uliczek miasta - strzelisty i dość wąski. Mijając lustra, w których odbijały się postacie kroczących podróżników, dotarli do okazałych drzwi strzeżonych przez dwóch żołnierzy w galowych mundurach. Sądząc z przepychu zdobień, musiały one prowadzić do sali audiencyjnej.

Tak w istocie było.

Różnica między salą audiencyjną a tronową była dość płynna w tym przypadku. Pokaźny, stylowy fotel na którym zasiadał gubernator i przepych wysokiej sali świadczyły na korzyść tego drugiego. Tron wszakże nie stoi raczej za biurkiem - a ten znajdował się właśnie po drugiej stronie takiego mebla: co prawda, biurka przebogato zdobionego i mającego rozmiary, powiedzmy, sporej łodzi - ale zawsze. Ułożone na blacie kałamarze, pęki piór w wygiętych obręczach, zrulowane i starannie poukładane pergaminy noszące ślady woskowych pieczęci zdawały się sugerować że właściciel biurka nie próżnuje.
Nawet komnaty gubernatora okazywały się jednak nie posiadać okien. Zamiast nich, przybywających otaczały wielkie lustra w złoconych ramach, które powiększały znacznie optycznie bardzo przestronne i tak pomieszczenie. Odbijające się w nich, zwielokrotnione światła onieśmielały nieco skrząc się przed oczyma wchodzących.

Jednak to, co przyciągało uwagę najbardziej, to wielki malunek na ścianie, właściwie fresk, znajdujący się dokładnie ponad siedzeniem gubernatora: zajmujący niemalże całą ścianę. Centralnie umiejscowiony, przedstawiał chyba coś w rodzaju symbolu, albo może herbu i mienił się jaskrawymi, żywymi barwami czerwieni, zieleni i żółci. Wyglądało to na coś pomiędzy słońcem rozciągającym na wszystkie strony swoje zmieniające swe kolory promienie, wirem, a sercem rozłożonego kwiatu.

Olbrzymi fresk ściągał spojrzenia, wprawiając w ruch imaginację patrzących. Przywodził nieco na myśl florystyczne tendencje w stylistyce Xhystos, ale przedstawienie tematu było bardziej dynamiczne, dzikie, psychodeliczne. Profesorowi przypominało to nieco charakterystyczne abstrakcyjne obrazy, które prezentuje się na badaniach psychologicznych pytając o pierwsze skojarzenia.
Blum patrzył na malunek chyba najdłużej i najdłużej stał znieruchomiały. On jeden miał jasne i bezpośrednie skojarzenie tego, co oglądał. Podobieństwo kształtu było zbyt duże i oczywiste...

Mężczyzna, który wstał zza biurka by ich powitać, był ubrany równie elegancko i konserwatywnie co inni mieszkańcy Samaris. Pierwsze wrażenia na temat gubernatora Verlain'a, bo - w obliczu faktów że wstawał z głównego fotela oraz że nikogo innego w tej komnacie nie było - musiał być to on właśnie, były dla wszystkich gości podobne. Spokojny. Nie najmłodszy już. Może nawet nieco dobroduszny...Nie wyczuwało się od niego w każdym razie tej dumy czy nawet buty która biła z każdego ruchu gubernatora Trahmeru, ale też i energii czy drzemiącej wewnątrz siły tamtego. Varlain upodabniał się do wizerunku mieszkańców swojego miasta, których oglądali dotychczas. A może to oni upodabniali się do niego...

Stateczny, przede wszystkim stateczny. To przychodziło na myśl najbardziej, kiedy obserwowało się dość postawną sylwetkę gubernatora oraz wyraz jego twarzy.

- Witamy. Witamy w mieście Samaris.







S a m a r i s...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 28-05-2011 o 10:49.
arm1tage jest offline  
Stary 30-05-2011, 12:21   #157
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Spotkanie z gubernatorem Varlainem … jak mogłem o nim zapomnieć. Nie, nie zapomniałem, po prostu nikt mi o nim nie przypomniał a ja zasiedziałem się nad książką. Jak student w uniwersyteckiej bibliotece na dzień przed egzaminem. Dziwne … nie to, że się zaczytałem, ale to że zdarzyło mi się to rano, kiedy miałem właśnie wychodzić z pokoju na śniadanie. Czytałem o cudownej mocy podświadomości, potrzebie silnego oparcia, dualizmie umysłu, świadomości i podświadomości. Niby wszystkie te pojęcia są mi znane ale czytając odczuwałem potrzebę sprawdzenia tego jeszcze raz. Czy od wczoraj nic się nie zmieniło … czy ktoś nie pozamieniał kartek w książce, albo czy to co sam włożyłem w rozwój psychologii jako nauki nie zostało przypadkiem obalone. Niby przez kogo? Zastanawiam się nad bezsensem tego pytania. Przecież jestem w Samaris, od wyjazdu z Xhystos minęło wiele tygodni. Nawet jeśli coś się zdarzyło informacja o tym prawdopodobnie nigdy tu nie dotrze.

Czas już iść. Spotkanie z gubernatorem Verlainem. Powinienem odczuwać jakąś nobilitację, poddenerwowanie, cokolwiek … odczuwam tylko głód. Może to dlatego, że nie spieszyło mi się poznać gubernatora, ale skoro inni uważają inaczej, nie mogę się wyłamać. Bycie członkiem delegacji obserwatorów zobowiązuje. Nawet, jeśli miałbym inne zdanie liczy się zdanie większości. Właśnie tak jak to miało w miejsce w Trahmerze, gdy wszyscy opowiedzieli się za wyjazdem z miasta. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że tworzymy jedność, jeden organizm … trójpalczasty stwór, którego poszczególne członki wykazują się inicjatywą. Czasem każdy z nich ciągnie w inną stronę, ale aby ruszyć dalej potrzebne jest porozumienie wszystkich trzech. Tak było i tym razem … tylko dlaczego jestem jeszcze w pokoju hotelowym. A tak … zaczytałem się.

Wreszcie wychodzę z pokoju. Na dole okazuje się, że wszyscy są już po śniadaniu … nie ma tylko panny Andersen. Nie chcę aby na mnie czekali, nie chce widzieć spojrzeń z ukosa, nie lubię się spieszyć. Gdy schodziłem kelner powiedział mi, że wszyscy są tu już grubo ponad godzinę. Po przywitaniu się, mówię, że nie jestem głodny i już po chwili wychodzimy razem z hotelu prowadzeni przez Clarka. Clark … brak mi rozmów z nim, spotkań na ławeczce w Xhystos Park ... Na wspomnienie o przyjacielu mocniej chwytam rękojeść laski, prezentu od niego.

Wędrujemy tymi podobnymi do siebie uliczkami. Gdzieniegdzie przymykają przechodnie. Poza tym ogólny marazm. Dwa lata … w mieście, w którym nic się nie dzieje. Uczucie głodu nie ustępuje. Może w drodze powrotnej odwiedzę kawiarnię … tę, w której spotkałem Bluma i człowieka, który okazał się Bosmanem i zamówię kawę i jakieś ciasto. Najpierw Clark … potem Bowman, ciekawe ile jeszcze nazwisk powtórzy się w tym mieście. Recepcjonista zdawkowo odpowiada na pytania. Jego zachowanie w niczym nie różni się od tego jak sprawował się wczoraj i nawet na mgnienie oka nie upodobniło się do tych dziwnych emocji gdy zapytałem o kobiety. Wszystko ma być wręcz idealne … jak w Xhystos. Miasto idealne … miasto szczęśliwe. Samaris … miasto nieodgadnione.

- Witamy. Witamy w mieście Samaris – czyjeś słowa wyrwały mnie z rozmyślań.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 06-06-2011, 15:45   #158
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
- Witamy. Witamy w mieście Samaris.

Ton Verlain’a był niewątpliwie uprzejmy, ale jednak dość oficjalny. Pasował do postury i twarzy władcy miasta – tajemnicy. Gubernator stał wyprostowany, jednak w pozie tej nie wyczuwałem poczucia wyższości, a raczej szacunek przystający w spotkaniu dyplomatycznym przedstawicieli dwóch odległych nacji: w tym przypadku miast. To było miłe, że traktował nas poważnie.
Popatrzyłem na towarzyszące mi osoby. Cisza przedłużała się, zatem postanowiłem zadziałać. Wszak byłem Negocjatorem Rady. Nikt nie mianował mnie “głosem” misji dyplomatycznej, lecz w tej sytuacji nikt zdawał się nie mieć więcej doświadczenia niż ja. Ukłoniłem się zatem zgodnie z nakazami etykiety i odpowiednio modulując głos i używając oficjalnych tytułów powitałem Gubernatora. Podziękowałem mu za audiencję, pochwaliłem piękno i spokój miasta a następnie równie oficjalnie, używając tych tytułów, które znałem, przedstawiłem swoich towarzyszy, a na końcu samego siebie. Watkins był “profesorem”, Voight - “kapitanem”, Blum “sir’em”, a ja sam “negocjatorem Rady”. Słowa, których używałem były stateczne i spokojne. Przeczuwałem, że w ten sposób trafię w oczekiwania równie statecznego i spokojnego Gubernatora. Potem, równie oficjalnie, przedstawiłem prośbę Rady Xysthos dotyczącą możliwości oficjalnego przedstawicielstwa Xhysthos w Samaris, celem zacieśnienia stosunków dyplomatycznych, politycznych, kulturalnych et cetera, et cetera. Za moimi słowami poszły również czyny. Podałem Verlain’owi dokument Rady.
Ukłoniłem się ponownie i czekałem na to, co powie lub zrobi gubernator.

Verlain słuchał z uwagą. Gdy przedstawiano mu kolejnych członków delegacji skłaniał krótko głowę i wygłaszał uprzejme formuły. Gdy podałem mu notę, ujął ją uroczyście i zachęcił wszystkich by usiedli. Sam też spoczął za biurkiem i uważnie studiował dokument. Potem nagle przystawił na nim jakąś dużą pieczęć, opatrując papier zapisem. Pióro skrzypiało w ciszy. Gubernator odłożył list do jakiejś przegródki wykonanej z drewna i uśmiechnął się blado.
- Dwa lata obserwacji...Oczywiście, będę szczęśliwy mogąc panów gościć w Samaris. Uprzedzam jednak, ze nie dzieje się tu nic szczególnie zajmującego.
Wstał i wyszedł zza biurka, stając niedaleko jednego z luster.
- Udzielimy rzecz jasna panom wszelkiej możliwej pomocy w waszej misji. Jeśli coś tylko będzie w mojej mocy, proszę pisać. Tak chyba będzie najszybciej, ustalę codziennego posłańca z recepcji hotelu do pałacu.

Blum słuchał mojej przemowy jakiś nieobecny. Wprost nie mógł oderwać wzroku od malunku zajmującego całą niemal ścianę za Gubernatorem. Wreszcie, kiedy przebrzmiały słowa, cisza jaka zapadła w gabinecie oderwała jego uwagę od malowidła i powrócił do zgromadzonych w pomieszczeniu ludzi. Ciche chrząknięcie było nieśmiałą próbą ściągnięcia uwagi kreślącego za biurkiem mężczyzny.
- Sir? - wyczekująco zapytał Verlaina.

Milczał przez chwilę i wtedy, kierowany zapewne dobrem konwersacji, wszedł mu w słowo profesor Watkins.

- Jego ekscelencjo – rzekł - dwa lata pobytu to długi okres czasu, myślę, że pobyt w hotelu na początek jest jak najbardziej na miejscu natomiast mając na uwadze nasz dłuższy pobyt tutaj może lepszym rozwiązaniem byłby zakup domu. Odpowiedniej nieruchomosci, która w przyszłości mogłaby stanowić świetne miejsce pod przyszła ambasadę.

Po minie Bluma Vincent zorientował się, że gdyby nie kulturalny blichtr Watkins niechybnie dostałby w pysk. Jednak Blum co prawda z trudem, ale się opanował. Czekał tylko czy gubernator zechce podjąć temat.

Verlain niepewnie popatrzył to na Bluma, to na Watkinsa a potem odparł:

- Ambasady? Czy celem obserwacji jest wydanie opinii o ewentualnej takiej propozycji od Xhystos?

- To juz nie należy do nas ekscelencjo – wyjaśnił profesor uprzejmie - ale myślę, że skoro Rada Miasta Xhystos wysyła do tak odległego miasta delegację to po to aby w dalszym okresie zacieśniać stosunki. Ambasada, to nie nasza decyzja … myślę, że na początek wystarczyłoby słowo placówka.

- Generalnie teraz zadaniem powierzonym nam przez Radę jest poznanie waszego wspaniałego miasta – wtrąciłem się do rozmowy - A co do domu, byłoby to rozwiązanie nader wygodne dla każdego z nas. Potrzebowalibyśmy również ludzi, którzy by się takim domem zajęli. Kucharzy, asystentów, może tłumacza - jak na razie nie widzimy problemów z komunikacją, ale zakładamy, że nasz ojczysty język znają jedynie elitarne warstwy Samaris i ludzie, którzy mają kontakt z zewnętrznymi kulturami, jak właściciel hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, na ten przykład. Chcielibyśmy dowiedzieć się wszystkiego o świętach w Samaris, o zwyczajach i obyczajach jego mieszkańców. Nasza obserwacja pozwoli zdementować odrobinę ksenofobiczne obawy Xhysthosańczyków na temat innych miast, w tym też najmniej nam znanego Samaris. Czy mógłby pan, szanowny gubernatorze, uprzedzić sławy i osobistości, których zapewne w tym wspaniałym mieście nie brakuje, o naszym przybyciu. Może, kiedy znajdzie pan czas w natłoku jakże ważnych obowiązków związanych z zarządzaniem miastem, znajdzie pan czas by wskazać nam nazwiska: artystów, pisarzy, naukowców, elity intelektualnej i kulturalnej miasta, może badaczy,
może odkrywców. Będziemy niezwykle wdzięczni zobowiązani za pomoc. Oczywiście nie dzisiaj, nie teraz, nie już. Dwa lata to wystarczająco wiele czasu, by poznać i zrozumieć państwa wspaniałą ojczyznę.

Zakończyłem swoją tyradę i usiadłem na wcześniej wskazanym miejscu, dopiero przypominając sobie, że jakiś czas temu gubernator poprosił ich o to uprzejmie. Co się ze mną działo? Czemu byłem tak rozkojarzony, że popełniałem takie podstawowe błędy. Negocjatorom nie powinno się to zdarzać.

- Tak...- odrzekł gubernator po namyśle – na szczęście nie zwrócił uwagi na moje potknięcie - ...może nie od rzeczy byłoby zorganizować oficjalne przyjęcie...Dawno tego nie robiłem.

Chrząknął i potarł dłonią blat biurka

- Panów prośba dotycząca domu nie jest niemożliwa do spełnienia – powiedział w skupieniu. - Co prawda drogi Clark będzie niepocieszony, zapewne weźmie to do siebie jako wyraz niezadowolenia z jego usług, którymi się szczyci w mieście...Ale może uda mi się coś dla tak wspaniałych gości znaleźć...Może po prostu wynajem jednej, odpowiedniej kamienicy...Muszę jednak prosić panów o zwłokę w tej sprawie, potrzebne będzie trochę czasu.

Dopiero teraz popatrzył na mnie.

- A kwestiami tłumaczeń nie musicie się przejmować. Mówimy jednym językiem.

- Rozumiem – kiwnąłem głową. - To ciekawe. Czyżby Samaris i Xhysthos miały wspólnych Założycieli? A co do naszego zakwaterowania. Warunki i dbałość o gości pana Clarka jest istotnie wielce zadowalająca. Kuchnia, wygoda, czystość - to wizytówka sumienności w pracy hotelarza. Nasza zmiana, szanowny gubernatorze, jest podyktowana względami raczej oficjalnej natury. Ciężko zyskać wiarygodność oficjalnej delegacji Rady Xhysthos przyjmując gości w hotelu, nawet takiej klasy jak ten pana Clarka. Owszem, na pewno skorzystamy z jego usług w gestii cateringu, czy organizacji oficjalnych przyjęć i spotkań, jednak dobrze by było, by oficjalna delegacja Xhysthos zamieszkiwała oficjalny obiekt z tą delegacją utożsamiany. Zapewne pan Clark zrozumie sedno naszych intencji.

- Nie liczyłbym na to. - odparł nieoczekiwanie gubernator - To, że tam jesteście jest właśnie oznaką, że traktuje się was tutaj z najwyższymi honorami. To hotel przyjmuje najważniejszych gości, jest najlepszy jaki mamy. To również tam zwykła się zbierać, jak pan to określił, elita kulturalna i intelektualna Samaris. Raczej to, że wolicie się z niego wyprowadzić, będzie poczytane przez mieszkańców za dość dziwne, może nawet niepokojące...

Zatrzymał się nagle, jak gdyby powiedział zbyt dużo.

- Zatem przemyślimy jeszcze naszą decyzję. Możliwe, że wynajęcie piętra będzie równie dobrym rozwiązaniem i nie zrobi afrontu przemiłemu gospodarzowi. Ale to sprawa drugorzędnej natury. Miałbym kilka pytań do waszej gubernatorskiej mości, za waszym przyzwoleniem, sir.

- Oczywiście. Ale zanim do nich przejdziemy, czy mogę z kolei sam zapytać o jedną rzecz? Wspomniał pan o obawach Xhystos wobec naszego miasta...Czego właściwie się boicie?

- Szczerze mówiąc, to raczej nie obawy, to brak wiedzy - spojrzał na towarzyszy, by upewnić się, że nikt nie chce czegoś dodać, jakby dajac sobie chwilę do namysłu, dawał czas innym delegatom...

Blum już zabierał się do powiedzenia czegoś, jednak zastygł z nabranym w płuca powietrzem gdy popłynęły słowa Watkinsa.
Ponownie. Obawiałem się, że może z tego wyjść jakieś poważniejsze nieporozumienie pomiędzy obu mężczyznami. Ale to nie było zmartwienie na teraz.

- Niewiedza daje lęk a gdy rozum śpi powstaje strach – wyjaśnił Watkins. - To bardzo pospolite odczucia jego ekscelencjo. Myślę, że Rada w swej decyzji kierowała się chęcią poznania a co dalej za tym idzie owocnej współpracy. Wszyscy wiemy że dzielą nas setki mil nieprzebytej pustyni, dżungli czy ośnieżonych gór. Ale technika idzie naprzód. Już teraz podróżujemy na dalekie odległości. Wykorzystując altiplan jesteśmy wstanie uruchomić bezpośrednie połączenia. Możemy wymieniać towary, sprzedawać gotowe wyroby, rozwijać naukę, kulturę … Jest wiele możliwości. Ale najpierw trzeba się nawzajem poznać … prawda ekcelencjo?

Ujrzałem wyraz maskowanego niesmaku na twarzy Roberta Voighta. Mój przyjaciel chyba nie był zadowolony z przebiegu spotkania. Będę musiał dopytać go później dlaczego. Teraz jednak skupiłem się na trwającej koło mnie dyskusji.


- Tak, profesorze. Bez wątpienia. Mamy na szczęście dużo czasu, by się poznać. - Verlain odpowiedział Watkinsowi. Następnie przeniósł spojrzenie na mnie, ale w ostatniej chwili popatrzył jednak na Bluma.- Będę zaszczycony mogąc odpowiedzieć na Pańskie pytania, panie Rastchell, za chwilę. Jednak zanim do nich przejdziemy, miałem wrażenie że Sir Blum chciał coś powiedzieć - a tylko z grzeczności milczał aż do tej pory nie chcąc przerywać poprzednich wypowiedzi...?

- W rzeczy samej Ekscelencjo. - Blum wyraźnie szczęśliwy z okazanego zainteresowania odpowiedział z uśmiechem - Jednak, po namyśle, jako że moja prośba jest natury odmiennej od omawianych tu spraw pozwolę sobie poprosić Waszą Gubernatorską Mość o pozwolenie przedłożenia jej na końcu spotkania.

- Skoro takie jest Pana życzenie...- uprzejmie odparł gubernator - A właśnie, czy nie są Panowie głodni? Może mógłbym zapronować kontynuację naszej rozmowy przy obiedzie, z dobrym trunkiem podkreślającym doniosłość wizyty gości z tak daleka...

- To dla nas zaszczyt. Doprawdy czujemy się szczególnie wyróżnieni … powiedział Watkins.

- To dla nas zaszczyt - powtórzył Vincent za Watkinsem. - Chętnie będziemy towarzyszyć panu gubernatorowi w posiłku.

- Zapraszam zatem za stół. - pokazał ręką gubernator na miejsce, gdzie zapewne odbywały się uczty - Będziemy kontynuować przy posiłku, jeśli panowie pozwolą.


* * *

Dużo później, już podczas posiłku Gubernator zapytał mnie o coś.

- Proszę wybaczyć śmiałość, ale... Czy Rada spodziewała się sytuacji kryzysowych, wysyłając na miejsce negocjatora? - zapytał Vincenta gubernator, odstawiając kielich, z którego mimo zamaszystych toastów jak do tej pory upił doprawdy niewiele.

- Rada nie wiedziała, czego się spodziewać tutaj w Samaris – odpowiedziałem uprzejmie. - A my, negocjatorzy, uczeni jesteśmy radzić sobie w sytuacji, w których język może zapobiec nieporozumieniom, lub w sytuacji, gdy już do takich nieporozumień doszło. Jadąc do nowego dla nas świata, spodziewać się mogliśmy miasta … mniej podobnego i zrozumiałego. A tutaj, czuję się prawie jak w Xhysthos, panie gubernatorze. Spokojnie i bezpiecznie. To mnie mile zaskoczyło i będę się cieszył, jeśli przez te dwa lata moje umiejętności negocjatora służyć mi będą jedynie na oficjalnych przyjęciach i uroczystościach, które pozwolą naszym obywatelom poznać się lepiej.

- Tak, to chyba rzeczywiście rozsądne podejście Rady...Cieszę się, że czuje się Pan dobrze i bezpiecznie w Samaris. Spokój cenimy tu nade wszystko.

- Ja również, gubernatorze, ja również.

Szczęknęły kieliszki.
 
Armiel jest offline  
Stary 07-06-2011, 14:52   #159
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Dość dziwne … niepokojące. Co za brednie wygaduje ten Verlain. Najlepszy w mieście, a w ogóle mają inny? Słowa gubernatora wprawiły profesora w osłupienie. Wyglądało to tak jakby Clark rządził tym miastem a gubernator tylko figurował. Samaris stawało się coraz bardziej dziwne i niezrozumiałe dla Watkinsa. A niech się obrażają – pomyślał Maurice - w ciągu dwóch lat jakoś przyjdzie im przełknąć tę gorzką pigułkę. Nie zamierzał teraz przed gubernatorem kwestionować jego słów ale też nie miał zamiaru zgodzić się na pomysł Vincenta wynajęcia osobnego piętra w hotelu … przecież już takie zajmują. Jak trzeba będzie to zamieszka sam w innym domu, a jeśli gubernator nie pomoże znaleźć czegoś odpowiedniego to sam to uczyni nawet jeśli miałby wyważyć te pozamykane na wszystkie spusty drzwi. Watkins zaczął baczniej przyglądać się gubernatorowi.



Tymczasem ludzie w liberiach zakręcili się sprawnie, podając sute potrawy i wino. Było wykwintnie i smakowicie, ale znów kuchnia daleka była od jakichkolwiek ekstrawagancji jeśli chodzi o przepisy. Dalsza rozmowa toczy się podczas jedzenia i przy kieliszkach.

- W jakiej dziedzinie naukowej się Pan specjalizuje, profesorze, jeśli wolno zapytać? - zaczął Verlain, gdy już zaspokoiliśmy pierwszy głód.
- Jestem profesorem wydziału psychologii uniwersytetu w Xhystos, wydział Psychologii, katedra Psychologii osobowości … obecnie w delegacji … - a teraz pewnie w głowie gubernatora kiełkują wątpliwości dlaczego Rada wysyła psychologa jako obserwatora … - nie spuszczam oka z gubernatora, lekki serdeczny uśmiech ma spowodować aby Verlain wyzbył się ewentualnych wątpliwości.
- Ciekawe...Niezmiernie ciekawe. - odparł Verlain, krojąc powoli mięso. - Proszę więc powiedzieć coś o mojej osobowości...Na podstawie pierwszego wrażenia.
- Pan gubernatorze z tego co zdążyłem zaobserwować jest osobowością ukierunkowaną, zorganizowaną i opanowaną. Sprawia Pan wrażenie osoby statecznej. Uśmiech z jakim kończy Pan wypowiedzi sprawia wrażenie osoby sympatycznej i sprzyjającej do zawierania znajomości. To nic innego jak efekt posiadania i sprawnego korzystania z wysokich kompetencji osobistych jego ekscelencjo. Cóż mogę jeszcze dodać … sposób w jaki trzymał Pan pióro. Czyste i bardziej zwarte kreski powstają wtedy kiedy pióro trzymane jest prosto jak w Pana przypadku. Dowodzi to dość zdecydowanego i zdyscyplinowanego charakteru.
- Interesujące...- zatrzymał się na moment, powolutku rozgryzł mięso i połknął je, a następnie popił nieznacznym łykiem wina z kielicha. Dopiero potem kontynuował:
- Czytałem kiedyś książkę, której autor, niestety nie pamiętam jego nazwiska, odpowiadał krytycznie na tezy innego słynnego psychologa. Krytykowany sugerował istnienie innej strony świadomości, o której umysł na jawie nie ma pojęcia. Tak jakby siedzieć miały w nas praktycznie dwa zupełnie różne od siebie stworzenia, które nie zdają sobie sprawy ze swojej obecności...Nie u jednostki chorej. U każdego człowieka.
Ponownie ujmuje kielich, ale tym razem nie pije.
- W książce o której mówiłem, naukowiec rozprawił się z tą tezą. Udowadniał, że ten dualizm jest tylko i wyłącznie pozorny. W rzeczywistości istnieje tylko jedna jaźń, mówił, a wszelkie jej różniące się od siebie aspekty są tylko ułudą umysłu, mającą go chronić. Innymi słowy, znamy całą prawdę, ale świadomie ją przed sobą ukrywamy. Które z tych stanowisk jest Panu bliższe?
- Zapewne czytał Pan o krytyce podświadomości, z którym to wystąpieniem oczywiście nie zgadzam się. Podświadomość jest innym stanem umysłu, niż świadomość. Zadaniem podświadomości jest kierowanie mechanizmami ciała za pomocą mózgu. Czynności układu nerwowego regulowane są przez bodźce pewnych części mózgu, dzięki czemu steruje ona wszystkimi narządami. Można ją przyrównać do siedzącego w kokpicie pilota, który steruje aliplanem.
Umysł świadomy niezbyt chętnie poddaje się sugestiom. Najlepiej radzi sobie z myśleniem, rozumowaniem i wprowadzaniem w czyn idei, które są mu dobrze znane. Podświadomość zaś zachowuje się niczym posłuszny niewolnik. Nie osądza, ani nie rozumuje. Reaguje na komendy. Przez odpowiednią sugestię można wpłynąć na krążenie krwi, przyśpieszyć bądź spowolnić pracę serca, zmienić funkcjonowanie gruczołów i narządów, zaleczyć ranę albo znacznie skrócić czas jej gojenia, podnieść lub obniżyć temperaturę ciała … - a więc spowodować wiele różnorodnych zmian w organizmie. Czy jest to wstanie dokonać świadomy umysł? Podświadomość jest też zbiorem przechowującym wszystkie doświadczenia. Jako źródło wyobraźni i twórczości. To z podświadomości czerpią wenę artyści. Tam nie ma pojęć dobra i zła, słusznych i niesłusznych idei. Wspomniał Pan o dualizmie. On ekscelencjo występuje. To umysł podświadomy informuje umysł świadomy, że pojawiły się nowe dane, zgodnie z którymi należy działać. Świadomość działa na podstawie tego, co jest jej znane- dlatego działa chętnie na podstawie danych dostarczonych przez podświadomość. Podświadomość rejestruje wszystkie wydarzenia w życiu osoby, podczas gdy świadomy umysł ocenia i osądza te wydarzenia, uczucia i doznania. Oba umysły - świadomy i nieświadomy - działają jednocześnie … - zaschło mi w ustach. Mały łyk wina powinien rozprawić się z pragnieniem. – Ale czy ja aby Pana nie zanudzam Ekscelencjo?
- Bynajmniej.
- Ludy Abariga na ten przykład - wtrąca się do rozmowy Blum - postrzegają całe zagadnienie w odmienny sposób. Wierzą mianowicie, że zapadając w sen, przechodzimy... hmmmm... w kolejny etap życia. Nie tego, ani nowego. Chyba... alternatywnego.
- Kolejny etap...- gubernator chyba zamyślił się nad słowami Persivala - Sen. A kiedy umieramy?
- Wtedy wszystko się kończy … - porcja mięsa wędruje do moich ust.
- Tego nie wiem - przyznaje ze smutkiem Blum - Nie studiowałem tych wierzeń zbyt dogłębnie. Jednak... - dorzuca jakby sobie coś przypomniał - ...jednak było też pośród tych mitów o wędrówce dusz. Tak, zdecydowanie. Wyobraźcie sobie Panowie, oni przypisują posiadanie ducha wszelkiemu stworzeniu... nawet drzewom, skałom...

Słowa Bluma powodują, że przed oczami stają mi niedawne wydarzenia z Trahmeru. Jaskinia szamanki, jej czary i gusła, Pan Lasu i Irise Casse zabrana przez Niego … Nie wszystkie wspomnienia są radosne.

- Pana słowa, panie Blum, sprawiły ze coś sobie przepomniałem- Verlain odstawia kielich - Watkins. Profesor Watkins. Czy to nie Pan jest autorem publikacji w której sugeruje Pan istnienie duszy Miasta?!
- Chętnie posłucham.
- Dusza Miasta? - zastanawiam się przez chwilę. Nie… to na pewno nie jest moje - Niestety, musiał mnie Pan z kimś pomylić ekscelencjo.
- Szkoda...- wzdycha gubernator - To była, o ile mnie pamięć nie myli, ciekawa koncepcja. Przysiągłbym, że to Pana nazwisko figurowało na okładce. No cóż...Ale mimo to... Czy teza, że miasto może funkcjonować jako samoistny byt - przemawia do Panów?
- Jeśli spojrzeć na miasto jako współdziałający ze sobą twór … zespół to tak. Miasto tworzą mieszkańcy … bez nich skazane jest na wymarcie, unicestwienie. Bez ludzi nie może rozwijać się a co najwyżej stać w miejscu - o co może chodzic gubernatorowi. Czy aby Samaris nie potrzebuje mieszkańców? Rożne dziwne myśli przemykają mi przez umysł i żadna nie napawa optymizmem.

Vincent, który od jakiegoś czasu raczył się jedzeniem i od czasu do czasu upijał odrobinę z kieliszka. Słysząc jednak ostatnie zdanie Bluma uśmiecha się.
- Za pozwoleniem, panowie - odzywa się. - To, raczej współoddziaływanie. Symbioza. środowisko naturalne, w tym Miasto, kształtuje obywateli, podobnie jak to mieszkańcy kształtują Miasto. Miasto nie funkcjonuje bez mieszkańców. Mieszkańcy, bez sieci wzajemnych powiązań, codziennych przepływów towarów, informacji, usług, które determinują miasto. To właśnie potrzeby ludzi tworzą strukturę miasta. Zabudowę. Dzielnicę. To wszystko jest wymuszone zarówno środowiskowymi uwarunkowaniami - takimi jak rzeki, mokradła, jak też oczekiwaniami ludzi. Zatem, że tak śmiało stwierdzę, jeśli mówimy o jakiejś hipotetycznej “duszy miasta”, to będzie to moim zdaniem wspólna tożsamość jaką miastu nadają ludzie.
- A co w takim razie z miastem wymarłym... Albo zniszczonym, obróconym w ruinę i opuszczonym? - pyta gubernator, zamyślony nad słowami gości - Wynikałoby, że nie ma już ono tej duszy, o której mówimy.
- Wtedy nie ma miasta, gubernatorze - Vincent wznosi toast - Zostają jedynie ruiny. Moim zdaniem, rzecz jasna.
- A jednak...- Verlain w odpowiedzi również unosi kielich - ...oglądałem kiedyś obraz olejny, przedstawiający właśnie jakieś dawno opuszczone miasto. Zniszczone budynki, puste ulice po których gna tylko wiatr niosący ze sobą pył... Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że miejsce to nadal posiada swój własny klimat, swoją specyficzną atmosferę wprawiającą widza w stan...nie wiem...obcowania z czymś...Krótko mówiąc, stojąc przed płótnem jednak czułem doskonale ducha tego opuszczonego miasta...
- To by przemawiało właśnie za nieśmiertelnością ducha.... - wtrąca nieśmiało Blum.
- I to jest dobry toast. - powiada gubernator, unosząc kielich wysoko - Za nieśmiertelność ducha!

Blum chyba nieco zdziwiony, że tak właśnie potraktowano jego niewinną skądinąd uwagę unosi puchar do toastu. Oczyma wyobraźni widzi takie ruiny. Pamięta je. Betonowe szkielety i pył równo okrywający wszystko patyną zapomnienia. Przypomniał sobie mieszkańców tego miejsca. Jak w sobie tylko znanym celu gnają za pociągiem śpieszącym, byle przedrzeć się jak najprędzej przez szmat tej niczyjej ziemi. Z zamyślenia wyrwały go dalsze toasty.

- Cokolwiek miałoby to znaczyć … - odpowiadam podnosząc kielich.
- To, że są rzeczy wieczne, które trwać będą po wsze czasy. – całkiem poważnie mówi gubernator Verlain, odstawiając kielich po spełnieniu toastu.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 07-06-2011, 15:03   #160
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Czy aby Samaris nie potrzebuje mieszkańców? Rożne dziwne myśli przemykają mi przez umysł i żadna nie napawa optymizmem...



Rozmowa toczyła się dość leniwie. Zadawano sobie spokojnym tonem pytania, odpowiadano...Trwało to czas jakiś, w międzyczasie kelnerzy donosili kolejne dania, aż w końcu wszyscy byli już prawie nasyceni i nad stołami zaczęło krążyć już prawie tylko wino...

- Został Pan przedstawiony z funkcji jako “kapitan” - gubernator zwrócił się do Voighta - Czy mam rozumieć, że reprezentuje Pan w delegacji resorty siłowe rządu Xhystos?

Przez chwilę stukały tylko sztućce, potem i one umilkły...

- Pozwoli pan, gubernatorze, że wyjaśnię moją pomyłkę - milczenie Roberta zanipokoiło Vincenta i pozwolił sobie na wtracenie się do rozwmowy władcy Samaris z jego przyjacielem. - Dawno temu mój towarzysz był pracownikiem służb mundurowych. Jakich, to jego osobista sprawa i jeśli zechce to pochwali się przebiegiem swojej służby, ale o ile go znam, to człowiek nader skromny i niechętnie szczycący się swoimi zasługami. Wiem, że większość, jak to pan zgrabnie ujął, resortów siłowych, kiedy wysyła swoich pracowników na zasłużony odpoczynek, nadaje im tytuły oficerskie, stąd moja nadinterpretacja stopnia mego towarzysza. To tytuł honorowy, określający dawną pozycję, nie koniecznie mający odzwierciedlenie w rzeczywistości. Jak tytuł profesora, dla niższego stopniem naukowym pracownika Akademii, nadawany grzecznościowo przez jego studentów. Proszę o wyrozumiałość w stosunku do tego tytułowania, ale działając jako oficjalna delegacja winniśmy zaprezentować się najlepiej i najkorzystniej, takie są zasady xhysthańskiej dyplomacji, które wpojono mi podczas nauk. Wasze zdrowie, szanowny gospodarzu.

- Rozumiem...- pokiwał głową - Zatem...w stanie spoczynku. Tak. Mimo to, Panie kapitanie, z pewnością dobrze było mieć kogoś takiego w podróży. Droga jest pełna niebezpieczeństw...
Voight, skonfundowany wcześniejszym pytaniem gubernatora, został zgrabnie wybawiondy przez Vincenta.
- Dodać należy jeszcze, ekscelencjo, że odpowiadam za bezpieczeństwo wyprawy. A trzeba przyznać że niebezpieczne momenty zdażały się częściej niż byśmy chcieli... Gdyby były z tym jakieś problemy - w co osobiście wątpię, bo jest tu, jak zdążyłem zobaczyć, bardzo spokojnie - proszę w miarę możliwości zwrócić się do mnie. Poznaliśmy już smak ‘przygody’ na sterowcu w środkowym etapie naszej podróży... - Robert znacząco spojrzał na Vincenta.
- Ach, przygoda? - zainteresował się gubernator.

- Szalony człowiek chciał strącić pojazd, którym podróżowaliśmy. Pan Voight ocalił nas wszystkich swoją zimną krwią i bohaterską postawą. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Nie dla tego nieszczęśnika, który próbował ataku, co prawda, ale pasażerowie ocaleli.
- Mamy więc bohatera. - z niejakim podziwem powiedział gubernator. - Gratuluję postawy, panie Voight. Swoją drogą - do czego to może doprowadzić szaleństwo...Na szczęście w Samaris tacy się nie trafiają...

Rozmowa zdawała się zmierzać ku końcowi i nic nie zapowiadało mającej nadejść konsternacji...Wkrótce stało się jasne, że to gospodarz powinien dać sygnał do zakończenia audiencji. Gubernator chrząknął i wyprostował się na siedzeniu. Wzrok jego padł na Persivala.

- No dobrze. - twarz Verlain’a była poważna - Sir Blum. Pozostała jeszcze ta kwestia, której poruszenie raczył pozostawić Pan na koniec. Zamieniam się w słuch.

Blum spoważniał również, co dało się zauważyć w postawie, minie i ruchach. Raz tylko nerwowo się uśmiechnął, poprawił mankiety rękawów a potem powstał i przybrał na powrót oficjalną pozę.

- Ekscelencjo. - zaczął po przepłukaniu ust niewielką ilością płynu z kielicha - Zgodnie z tym, jak raczył na wstępie przedstawić członków naszego grona szanowny i drogi mi Monsieur Rastchel, mógł Jego Gubernatorska Mość odnieść nieco mylne wrażenie, co do roli mojej skromnej osoby w poselstwie. Śpieszę więc wytłumaczyć, że moja obecność w gronie tej delegacji jest przypadkowa i w najmniejszym stopniu nie związana z jej celami. Cele moje, choć na pozór zbieżne są biegunowo różne, a to, że przybyliśmy do tego zacnego miasta razem wynikało w znacznym stopniu z okoliczności, niż wyboru. Żeby się nie rozwodzić powiem tyle, że wspólna droga przebyta dzięki uprzejmości zgromadzonych tu Państwa, nawiasem pełna trudów i niebezpieczeństw, okazała się dla mnie właśnie dzięki owej uprzejmości łatwiejsza, jeśli nie w ogóle możliwa do przebycia... za co jestem wdzięczny.

Blum skłonił się w kierunku pozostałych.

- A teraz do sedna. - ciągnął - Otóż znalazłem się Ekscelencjo w Samaris w celu odszukania swojego kawałka nieba. Mając za sobą szereg przykrych doświadczeń związanych z życiem w moim ojczystym Xhystos postanowiłem mianowicie, że porzucam to niewdzięczne miasto rządzone przez bezduszną Radę i za pozwoleniem, na pańskie ręce Ekscelencjo składam prośbę o udzielenie mi, Persivalowi Fryderykowi Blum azylu politycznego, oraz o przyjęcie sieroty do grona szczęśliwych obywateli Samaris.

Przy stole zapanowała cisza. Verlain wstał nagle, przez co w naturalny sposób wzrok wszystkich skupił się na nim. Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, gubernator wyszedł w kierunku Persivala. Ten, nie bardzo wiedząc czego oczekiwać podszedł również niepewnym krokiem.

Gubernator popatrzył przez chwilę na innych, po czym nieoczekiwanie uścisnął dłoń Bluma, potrząsając nią energicznie, ale krótko.

- Panie Blum. - powiedział poważnym tonem - Proszę się już nie obawiać, niewdzięczny czas minął. Z przyjemnością przyjmuję Pana odważną prośbę. Uznaję jednocześnie przewidziane obowiązującymi mnie prawami przesłanki za spełnione. Samaris udzieli na swoim terytorium schronienia każdemu cudzoziemcowi prześladowanemu w mieście jego pochodzenia ze względów politycznych. Istnieje ponadto wola właściwego organu, czyli mnie - gubernatora Samaris, tak więc na mocy aktu dyskrecjonalnego mojego miasta oficjalnie udzielam Panu azylu. Proszę o zwrócenie się w formie pisemnej do mojej kancelarii w najbliższym czasie, w celu sformalizowania tej zgody.

Odwrócił twarz od Persivala, zwracając ją ku innym.

- Tym samym...- patrzył głównie na Voighta - ...azylant Blum znajduje się obecnie pod opieką prawną udzielającego mu schronienia. Jakiekolwiek ruchy organów spoza miasta Samaris względem tego człowieka oparte na prawach miejsca pochodzenia tych organów, będą uznane na obecnym terytorium za bezprawne.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 07-06-2011 o 15:23.
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:57.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172