Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-05-2011, 09:14   #43
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Jeden dzień w Bass i już weszli Państwo w zatarg z Bruce’m Wrightem? – mężczyzna spytał głośno wyłaniając się z zacinającego deszczu.
Podszedł do siedzącej na rozmiękłym błocie Samanthy i zdjąwszy z siebie sztormiak okrył jej ramiona. Na jego twarzy malowała się mieszanka oczarowania, współczucia i trochę chyba też niezdrowej lekko ciekawości. I dodatkowo zmęczenia. Długą podróżą.

***

Przymusowy urlop był pierwszą rzeczą, która od dłuższego czasu naprawdę popsuła ma humor. Bez pracy dalsze wynajmowanie mieszkania mijało się z celem, a i tak naprawdę nawet nie miał teraz ochoty szukać jakiejś innej posady. Miał perspektywę. Marną, bo marną, ale zawsze. I na tym teraz się skupiał. Ale te trzy miesiące trzeba było jakoś spędzić. No i wtedy pomyślał o ojcu. Zbyt dawno go nie widział i zbyt dawno nie słyszał. Za dużo się działo. Pora była to nadrobić.
Podróż statkiem z Bostonu wtedy wydawała się dobrym pomysłem. Szybszym niż kolej i zdecydowanie oszczędniejszym, ze względu na dług wdzięczności jaki miał u kapitana Hawknera. Wtedy.

Jeden mississippi,

Dwa Mississippi,


Leżąc pod kocem półprzytomnym wzrokiem obserwował rozbijające się o bulaj fale. Wyglądały niemal jakby chciały się wedrzeć do jego koi. Cały brzuch od pasa, aż po klatę dałby sobie wyciąć, że właśnie tego chciały. I nic ponad brzuch, bo nic go tak nie bolało jak właśnie on.

Trzy Mississippi,

Cztery Mississippi,


Próbował zamknąć oczy. To jednak był jeszcze marniejszy pomysł niż patrzeć na przechylający się pionowo w świetliku ciemny widnokrąg sztormowych chmur. Wtedy włączała się wyobraźnia. Widział unoszące się na falach deski gdzieś na tle wybrzeża Newbury.

Pięć Mississippi,

Sześć Mississi…


Torsje rzuciły ponownie jego ciałem. Tym razem zdążył sobie przystawić wiadro.

Psia krew. Liczenie też nie pomagało.

Do Portland zostały dwie godziny…

***

Doki w Portland przywitał z najprawdziwszą ulgą. Jego niemal rodzinne okolice. Droga jednak wiodła dalej toteż nie zamierzał odwiedzać wujostwa. Zrobi to w drodze powrotnej.


Na dalszą część podróży przesiadł się do autobusu. I nigdy więcej otwartego morza…

***

Bass Harbor. Nie ma jak w domu. Ponurym, sennym i deszczowym. Mówi się, że jeśli gdzieś na terenie Stanów Zjednoczonych pada deszcze, to na pewno przynajmniej w Maine. Żyjąc tu, można dodać, że jeśli w Maine pada to na pewno w Bass Harbor. Taki urok. I tacy poniekąd ludzie. Cieszył się, że od nich odpoczął i chyba cieszył sie, że do nich wrócił. Przynajmniej na te kilka miesięcy. Właściwie, to już nie mógł się doczekać spotkania…

Ojca nie zastał w domu. Połowy nadal trwały. A i optymizmem napawało, że tato nadal z nich nie rezygnuje. Nie czuł się najlepiej ostatnimi czasy, a kapcanienie w domu na pewno by mu nie pomogło…
Pozostawało poczekać na wieczór w lokalnym hoteliku Virgila. Ciekaw był, czy ta jego młoda córka pomaga mu, czy też wyniosła się gdzieś w wielki świat.

Jak się okazało, było dokładnie na odwrót. To kawałek wielkiego świata wkroczył do przybytku Virgila.

***

Bam!

Normanie Dufris. Oto dama w opresji…

„- Mogę pomóc! –„ wykrzyknął wstając głośno ze swojego krzesła. A raczej pomyślał, a nie wykrzyknął, bo nim jakikolwiek dźwięk opuścił jego grdykę zorientował się, że wstając niemal przewrócił rozchybotany stolik i prawie rozlał popijanego właśnie doktora Peppera. Butelka jednak szczęśliwie przed upadkiem wykonała taneczny piruet dzięki czemu zdążył ją złapać i odstawić. Kilka mniej oczarowanych zranionym aniołem par oczu spojrzało tym razem na niego, lecz zaraz ponownie zwróciło spojrzenia na trzeciego mężczyznę, który z marsem na czole podszedł do pary. Norman zaś usiadł już spokojnie z powrotem na swoim miejscu i obserwował. Całą tą obejmującą też przecież jego sytuację. Scena jak z teatru… Zmiarkował się w swoim zapale i zrezygnowawszy z interwencji, przysłuchiwał dalszej wymianie zdań trójki obcych. Bo złamanego centa by nie obstawił na to, że ktokolwiek z nich to tutejszy. Z taką obstawą dama bynajmniej w opresji już nie była, ale nadal pozostawała skrzywdzoną i … bardzo interesującą. Na tyle, że również inne instynkty pokierowały działaniem Normana. Rycerz musiał ustąpić. Obserwował.

Najpierw wybiegli obaj mężczyźni, a po chwili gdy jeden z nich wrócił, musiał na powrót opuścić lokal tym razem wraz ze zranionym aniołem.

Coś ciągnęło go za nią. Siedząc gdzieś głęboko w jego głowie i promieniując po całych plecach, by w końcu zogniskować się gdzieś na wysokości podbrzusza. Odetchnął kilka razy… Ale nadal ciągnęło. Jak trzmiela do soczystego łąkowego chabra…
Czasu było niewiele, by być lepszym mężczyzną. Dokończył Peppera i odwrócił się do siedzącego przy stoliku obok Jeremiasha.
- Od kiedy to zrobili Bruce’a Wright’a konstablem? – zapytał kłusownika.
- Co? - odparł ten niezbyt przytomnie, jak zawsze. - No przeca od trzech lat już chłopak nim jest.
- Ha! Nie wiedziałem. Nie było mnie w Bass już znacznie dłużej. Do ojca przyjechałem. Williama Dufrisa. Billa, znaczy. Znacie go przecież Jeremiashu…
- Czekaj. Ty jesteś ten.. no ... jak ci tam .... ten ... no ..... Derek -
wydusił z siebie w końcu zadowolony.
- Tenże sam – Norman uśmiechnął się w odpowiedzi. Mówi się, że legislacja dociera do pomniejszych hrabstw z prędkością odwrotnie proporcjonalną do odległości od DC. Biedny stary kłusownik zapewne nie dożyje momentu zrozumienia prohibicji – Słuchajcie Jeremiashu… a ci obcy to od dawna tu są? Co to za jedni?
- No od wczoraj. Przyjechali. Ładna dupka jedna i jeszcze ładniejsza druga. Aż sie z tawerny wychodzić nie chce. Był jeszcze z nimi jakiś ksiondz dobrodziej, ale zomb go rozbolał i ujechał. Więc zostały dwie babeczki i dwa ichnie gachy chyba. A szkuda, że ichnie...
Norman zmarszczył na chwilę brwi. Nabrawszy powietrza zdławił nadchodzące do przełyku beknięcie.
- Pokaźna grupka jak na odwiedzających – odparł cały czas spoglądając w stronę okna, o które bębniły krople deszczu - Ktoś ich zna? Szukają tu kogo?
- Przyjechali po rzeczy prufysura. Taki był jeden i dostał zawału w lesie nucom.
- No proszę… Profesor w starym Bass… W porządku. Trzymajcie się Jeremiashu. A jakbyście się na ojca natknęli to powiedzcie mu, że przyjechałem.

- Na połów wyszedł.
Wstający właśnie od stołu Norman odwrócił się na chwilę na powrót w kierunku starego pijaczyny. Trochę to dziwne mu się wydało. Nie żeby były ku temu jakieś faktyczne podstawy, ale zdążył się już kilku rzeczy w życiu nauczyć. Nie pytał co z ojcem. A ponadto Jeremiash jakoś tak dotychczas patrząc mu w oczy odwrócił nagle wzrok stwierdzając tę oczywistość. Niestety do powrotu z połowów było jeszcze dużo czasu, bo byle deszczyk starych morskich wyjadaczy nie przerażał. A ponadto wizerunek zranionego anioła, mimo iż nieobecnego nadal pozostawał gdzieś w jego głowie powracając w tych krótkich momentach gdy zamykał oczy.
Bruce Wright… Stare czasy… Byłby skończonym durniem gdyby pobiwszy kobietę, zabił jakiegoś faceta z miasta. Bruce Wright gdy go jeszcze pamiętał, był tylko durniem.

Norman zabrał swój sztormiak i wyszedł na zewnątrz pod zadaszenie hoteliku. Przez zacinającą ulewę dostrzegł jak w połowie ulicy z komisariatu wybiega zraniony anioł, a za nim jeden z mężczyzn. Biegną dalej przez ten deszcz wzdłuż poprzecznej alejki. To nie tam mieszkał czasem ojciec Bruce’a? Chyba nie chcą…?
Zarzucił sztormiak na plecy i szybkim krokiem ruszył za znikającymi w ulewie nieznajomymi.

***

Schylił się by pomóc jej wstać, ale odtrąciła jego rękę i ponownie klapnęła pupą w błocie. Westchnął spojrzawszy wpierw na stojącego obok Jamesa, potem na schodzącego z werandy Solomona, a następnie na wyglądający na pusty, dom Wrightów.
- Najbliższa jednostka policji hrabstwa, która ma zwierzchność nad konstablem mieści się w Ellsworth. Sugeruję więc problemy z prawem załatwiać nieco… ostrożniej niż przez najścia w domu. Natomiast co do zatargu z samym Bruce’m, chętnie pomogę. Tylko może wróćmy do hoteliku. Naprawdę. Zanim się pani przeziębi, albo co gorsza wilka dostanie.

Wyciągnął rękę ponownie w kierunku Samanthy.

Przed odejściem jeszcze tylko też wszedł na werandę przyjrzawszy się jej z grubsza i zajrzawszy przez oszklone drzwi do środka.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 28-05-2011 o 13:49.
Marrrt jest offline