Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-05-2011, 22:06   #41
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY

Wraz z popołudniem, nad Bass Harbor nadpłynłęy ciężkie, sztormowe, ciemno-ołowiane chmury. Wiatr przybrał na sile kołysząc gwałtownie rybackim kutrem szukającym bezpiecznego schronienia w zatoce. Fale z łoskotem rozbijały się grzywaczami o nabrzeżne pale i pirsy. Wiejący z coraz większą siłą wiatr przynosił ze sobą smród ze stojącej na skraju portu przetwórni ryb, których właścicielami była rodzina Wniterspoonów. Pierwsze krople deszczu nieśmiało, ale zdecydowanie, zaczęły spadać na miasteczko. Zrobiło się szaro i ponuro, a po chwili padało już na dobre.

Gdzieś, ze wschodu, wraz z chmurami słychać było odległe grzmoty. Zanosiło się na burzę i sztorm.



SAMANTHA HALLIWELL

Twój policzek płonął. W ustach czułaś słonawy smak krwi. Cios nie był zwyczajnym siarczystym policzkiem i mimo, ze zadany otwartą dłonią, bolał jak uderzenie pięścią. Czułaś, że policzek i część górnej wargi puchnie ci w niepokojącym tempie.

Najgorsze było jednak, poza bólem, wspomnienie oczu konstabla, gdy uderzał. Dlatego cię zaskoczył. Normalnie człowiek reaguje na ułamek sekundy przed atakiem wściekłością, zmrużeniem powiek, gniewem określającym intencję. Bruce Wright po prostu uderzył. Z taką samą bezdusznością, z jaką z tobą rozmawiał. Tak po prostu. Bez gniewu, chęci odwetu za twój policzek czy pokazania wyższości. Po prostu zadał cios. Jakby to było coś naturalnego i zupełnie pozbawionego jakiejkolwiek emocji.

Ten człowiek był socjopatycznym wariatem. I zasługiwał na lekcję dobrych manier. Na pewno twój kuzyn i James chętnie mu ją dadzą.

Z tą myślą wchodziłaś do tawerny „Piracki skarb”, widząc Jamesa siedzącego przy stoliku. Jak zawsze, oczy wszystkich mężczyzn, zwróciły się na ciebie. Ale tym razem, jak nigdy, nie zwracałaś na to uwagi.

Dosiadłaś się do Walkera i z trudem wstrzymując łzy strachu, bólu i upokorzenia pokrótce streściłaś mu przebieg wydarzeń na posterunku policji.

Za oknami zaczęło lać, jak z cebra.



JAMES WALKER


Miejscowym humory popsuły się, jak wrócili ich koledzy z lasu. Szybko dokończyli swoje zamówienia i zebrali się do opuszczenia tawerny. Wszyscy, poza Virgillem i trójką mężczyzn. Dwóch, którzy brali udział w wyprawie do lasu i teraz przyglądali się trzeciemu, siedzącemu z zamyśloną miną przy osobnym stoliku.

Siedzący do tej pory z wami Salomon pożegnał się i poszedł na górę, by – jak to ujął – poszperać jeszcze w notatkach.

W chwilę później do tawerny wbiegła Sam, na której twarzy zaczynał dojrzewać paskudny siniak. Łamiącym się z nerwów głosem wyjaśniła skąd wziął się siniec na jej pięknym licu.
Krew w żyłach Jamesa zawrzała. Miał ochotę, solidną ochotę, dołożyć temu „damskiemu bokserowi”.

Nie tylko on, jak się szybko okazało ....



NORMAN DUFRIS

Sprawy nie poukładały się po twojej myśli. Robiono porządki w firmie i byłeś jednym z tych ludzi, którym kazano zebrać rzeczy i opuścić biuro. Sprawa nie wyglądała jednak tragicznie. Twój były szef zaręczał, że za dwa, góra trzy miesiące policja w całym kraju będzie robiła nabór w swoje szeregi. Rząd postanowił wypowiedzieć wojnę przestępczości alkoholowej, która niczym plaga zbrodni szerzyła się po kraju, i na pewno znajdzie się miejsce dla dobrego pracownika w nowopowstających biurze federalnym. Tak mówił, a ty mu średnio ufałeś. Jednak warunkiem otrzymania specjalnej odprawy było podpisanie zobowiązania, które przez trzy miesiące kazało ci pozostawać w dyspozycji, na wypadek restrukturyzacji. Podpisałeś świstek, przehulałeś część pieniędzy, a teraz wracałeś do miejsca, którego nie widziałeś od dobrych paru lat.

Do Bass Harbor. Do domu.


* * *

Już zapomniałeś, jakie to było odludzie i jak trudno dostępne. Od niedawna całą wyspę Acadia uznano za rezerwat czy park narodowy. To na pewno wpłynie na jej rozwój, ale pytanie jak.

Miałeś fart. Nie ma co mówić. Trafiłeś akurat na „Reda”, który odwoził jakiegoś duchownego, z twarzą jakby mu ktoś łopatą przywalił. Miał samochód, dzięki czemu uniknąłeś męczącego, kilkunastokilometrowego spaceru.

„Reda” pamiętałeś, jako małego chłopca. Był o prawie dziesięć lat młodszy od ciebie. Najmłodsze dziecko niejakiego Zacka. Zacka Foorman. Z ich najstarszym synem bawiłeś się za młodu. Jak on miał na imię? Chyba Freddy.

- Co z Fredem? – zapytałeś.

- Z jakim Fredem – zapytał „Red”.

- Z Wiewiórem – przypomniałeś sobie ksywkę Freda z dzieciństwa. Ale Red chyba jej nie znał.

- Z kim? – spojrzał na ciebie dziwnie.

– Z twoim najstarszym bratem. Jestem Dufris. Norman. Kolega Freda.

- Aha. Z Frankiem. Frank wyjechał do Portland i założył rodzinę. Ma dwóch synów i córkę. Nie pamiętam cię. Ale fajnie ze wróciłeś.

„Taaaa. Jasne”


Reszta drogi minęła wam prawie w milczeniu.


* * *

Ojca nie było w domu. Wypłynął na połów. Zatrzymałeś się więc w tawernie. Nikt cię chyba nie poznawał, a i ty miałeś problem z rozpoznaniem ludzi. Owszem. Poznałeś starego Virgilla, po brodzie, która mu tylko odrobinę mocniej zsiwiała. I miejscowego kłusownika, Jeremiasha, który siedział jakby nigdy nic z pukawką opartą o bok stołu. Nochala miał nadal czerwonego od popijania domowej roboty bimbru.

Reszty nie znałeś.

I wtedy pojawiła się ona.

Piękna, to było za słabe słowo. Była zjawiskowa, a na jej widok serce zabiło ci szybciej. To, jak się ruszała, to jak pachniała, kiedy przeszła blisko twojego stolika, jej sylwetka i ta wspaniała, kobieca uroda, to wszystko spowodowało, że przez chwilę czas w tawernie zdawał się .... płynąć wolniej.

Kiedy niechcący usłyszałeś, kto i co jej zrobił, przez chwilę poczułeś się jak rycerz. Bruce Wright! Miejscowy łobuziak. Twój równolatek, z którym darłeś koty za gówniarza. Dobrze pamiętałeś tą jego wredną gębę i to, jak się szarogęsił terroryzując inne dzieciaki. Tylko ty miałeś wystarczająco dużo ikry, by mu się postawić.

Sam nie wiedząc, dlaczego wstałeś z miejsca i ruszyłeś w stronę pięknej nieznajomej. Wiedziałeś, że nie możesz odpuścić takiej sprawy ...




JUDITH DONOVAN


Bolały cię oczy od wpatrywania się w bazgroły w znalezionej książeczce.
Kiedy zamykałaś oczy zawijasy literek wiły ci się pod powiekami, jak jakieś glisty. Czasami pojawiał się też jakiś rysunek, za bardzo kojarzący ci się z okultyzmem. Rozpoznawałaś jedynie klika znaków z całej serii dziwacznych symboli narysowanych w książeczce. Pentakle, pentagramy, i jeszcze coś - coś co wyglądało jak pokrzywiona gwiazda z wpisanym do jej środka okiem.

Poczułaś się dziwnie zmęczona. To absurdalna myśl, ale czułaś się tak, jakby ów tajemniczy puginał wyssał z ciebie siły i ochotę do dalszej pracy.

Sama nie wiesz, kiedy zasnęłaś.

Ocknęłaś się zdziwiona. Chyba właśnie zasnęłaś przy lekturze. Za oknem było ciemno. Czyżby nadszedł wieczór? Pouczałaś dziwny niepokój podchodząc do okna, przypominając sobie szczegóły ze snu. Szybko okazało się, że twoje obawy są płonne. To nie była noc, a jedynie kolejna ulewa. Deszcz i chmury zasłoniły niebo, tak, że wydawało się, że jest później, niż faktycznie było.

I nagle spojrzałaś na stolik, przy którym siedziałaś. Serce zabiło ci szybciej. Podeszło pod gardło.

W gładkiej, lakierowanej desce widziałaś jakiś napis, którego wcześniej tutaj nie było. Obok leżał nożyk do krojenia sera, jaki przyniosłaś z dołu, wraz z drobna przekąską.

Napis brzmiał:

CIEMNOŚĆ

Jedno słowo, ale ty poczułaś, jak zimny sopel lodu zalega ci w przełyku.

Dobrze znałaś charakter pisma osoby, która go wyskrobała. To był twój charakter pisma.

Spojrzałaś na zegarek. Dochodziła czwarta, ale wydawało się, że jest przynajmniej siódma wieczorem.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 28-05-2011 o 21:19. Powód: na prośbę marrrta usunięcie jego kwestii
Armiel jest offline  
Stary 27-05-2011, 16:47   #42
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Sam weszła do tawerny nie rozglądając się na boki. Prawie natychmiast zobaczyła siedzącego przy szynku Jamesa i prosto do niego skierowała swe kroki. Potrzebowała ramienia, na którym mogła się wypłakać. Łzy na jej policzkach rozmazały nieco staranny zazwyczaj makijaż, a policzek, który puchł coraz bardziej, musiał wyglądać okropnie, ale teraz Czarna Dalia zupełnie nie zawracała sobie głowy swoją aparycją.
Była zbyt zdenerwowana i wstrząśnięta tym co ją spotkało by zawracać sobie tym głowę:
- Ten konstabl to jakiś morfinista - powiedziała na tyle głośno, że mogły ją usłyszeć wszystkie osoby znajdujące się w pobliżu - Miał całkowicie pozbawione emocji spojrzenie. Potem zaczął obrażać wuja, a na koniec mnie uderzył i przez cały czas jego twarz nie zmieniła swojego wyrazu. Nawet jeden mięsień nie drgnął na jego obliczu. To wariat James! Pozbawiony skrupułów i do tego najwyraźniej oddający się nałogom w czasie służby! Nie rozumiem jak tutejsi ludzie mogli się zgodzić by dzierżył tak odpowiedzialne stanowisko. Przecież on jest niebezpieczny! Popatrz co mi zrobił... - zakończyła płaczliwie przysuwając policzek do jego twarzy.
- To bydlę - odpowiedział James. - Musimy się z nim policzyć.
- To przedstawiciel władzy...
- Sam popatrzyła na Jamesa niepewnie - możemy przez to popaść w konflikt z prawem... Nie chcę więcej kłopotów niż już mamy. Raczej trzeba by dotrzeć do jego przełożonych.
Nie miała zamiaru się przyznawać, że niejako sprowokowała tutejszego stróża prawa do ataku jeśli nie byłoby to konieczne. Przy bezpośredniej konfrontacji mogłoby to wyjść na jaw.
- Słusznie. Ale trzeba będzie złożyć oficjalną skargę na jego zachowanie do przełożonych.
- Teraz może lepiej trzymajmy się od niego z daleka...?
- spojrzała na mężczyznę oczami, w których błyszczały łzy.

- Kto? - spytał nagle Solomon, który znikąd pojawił się za nimi. ~Niczym duch~ przemknęło przez myśl Samanthy i poczuła jak na jej karku jeżą się wszystkie maleńkie włoski. Tymczasem mężczyzna wskazał palcem na siniak i powtórzył poważnie
- Kto?
- Bruc Wright
- powiedziała Sam starając się zasłonić policzek pasmem włosów. - zachowywał się strasznie... dziwnie. Jakby palił opium albo coś w tym stylu... Musiałby jednak wtedy strasznie dużo tego używać. - Pokręciła głową - Nigdy nie widziałam kogoś w takim stanie.
- Bruce Wright
- powtórzył i kiwnął głową, pokerowa mina nie schodziła z jego twarzy. Wreszcie odwrócił się bez słowa i ruszył do wyjścia.
- Nie - kobieta zerwała się z miejsca i złapała go za rękę - Nie idź tam! A już na pewno nie sam. On jest niepoczytalny. Myślę że nie wie co robi. Może cię zabić. Po za tym cały czas jest tutaj jedynym przedstawicielem prawa!
- Spokojnie
- odparł - Nic się nie stanie - dodał i spojrzał na nią, a następnie poklepał po ramieniu i znów skierował się do wyjścia.
- James - Sam popatrzyła błagalnie na drugiego mężczyznę - Nie pozwól mu iść samemu.
- Już idę. Solomon. Poczekaj.

Ten jednak nie czekając wyszedł na zewnątrz.
James wybiegł za nim. Sam usiadła z powrotem przy stoliku i wtuliła twarz w dłonie. Nie miała pojęcia jak długo tak trwała na pograniczu zdenerwowania i przerażenia.

Gdy zobaczyła samotnie powracającego Jamesa serce zabiło jej mocno ze strachu i zdenerwowania. On zaś ociekając wodą powiedział tonem jakby relacjonował popołudniową herbatkę u ciotki Klotyldy:
- Zgubiłem go gdzieś w tej ulewie. Znaczy Solomona.
- Chyba żartujesz?
- Zupełnie wytrącona z równowagi kobieta spojrzała na niego jak na zjawisko z innego świata.
- Z całą pewnością poszedł prosto do komisariatu!
Zerwała się i ruszyła w kierunku wyjścia mówiąc po drodze:
- Nie może być sam! Rozumiesz? - Nie potrafiła nazwać swoich uczuć, ale miała bardzo złe odczucia.

- Byliśmy na komisariacie, ale Wrighta tam nie było. - James dopiero w tym momencie najwyraźniej zdał sobie sprawę z wszystkich implikacji jakie mogą nastąpić w wyniku nieprzemyślanych działań - Solomon poszedł do niego do … o Boże! Jeśli wejdzie mu na teren bez pytania ten może go zwyczajnie zastrzelić! Tak stanowi prawo. A skoro jest taki, jak mówisz…
Samantha nie oglądając się na mężczyznę wybiegła na zewnątrz:
- Musimy go zatrzymać!
James pobiegł za nią. Nie miała pojęcia jak przebiegła w ulewie drogę na komisariat, a potem po wskazówkach nieco zdziwionego zastępcy, do domu komisarza. Całe ubranie przemokło, ale nie czuła tego. Jej myśli przepełniało tylko przerażenie na myśl o tym co mogą zastać na miejscu.
Gdy zobaczyła go stojącego na werandzie, poczuła jak nogi uginają się pod nią. Upadła na ubłocona ziemie i zapłakała. Teraz było jej już całkowicie wszystko jedno jak wygląda.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 28-05-2011, 09:14   #43
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Jeden dzień w Bass i już weszli Państwo w zatarg z Bruce’m Wrightem? – mężczyzna spytał głośno wyłaniając się z zacinającego deszczu.
Podszedł do siedzącej na rozmiękłym błocie Samanthy i zdjąwszy z siebie sztormiak okrył jej ramiona. Na jego twarzy malowała się mieszanka oczarowania, współczucia i trochę chyba też niezdrowej lekko ciekawości. I dodatkowo zmęczenia. Długą podróżą.

***

Przymusowy urlop był pierwszą rzeczą, która od dłuższego czasu naprawdę popsuła ma humor. Bez pracy dalsze wynajmowanie mieszkania mijało się z celem, a i tak naprawdę nawet nie miał teraz ochoty szukać jakiejś innej posady. Miał perspektywę. Marną, bo marną, ale zawsze. I na tym teraz się skupiał. Ale te trzy miesiące trzeba było jakoś spędzić. No i wtedy pomyślał o ojcu. Zbyt dawno go nie widział i zbyt dawno nie słyszał. Za dużo się działo. Pora była to nadrobić.
Podróż statkiem z Bostonu wtedy wydawała się dobrym pomysłem. Szybszym niż kolej i zdecydowanie oszczędniejszym, ze względu na dług wdzięczności jaki miał u kapitana Hawknera. Wtedy.

Jeden mississippi,

Dwa Mississippi,


Leżąc pod kocem półprzytomnym wzrokiem obserwował rozbijające się o bulaj fale. Wyglądały niemal jakby chciały się wedrzeć do jego koi. Cały brzuch od pasa, aż po klatę dałby sobie wyciąć, że właśnie tego chciały. I nic ponad brzuch, bo nic go tak nie bolało jak właśnie on.

Trzy Mississippi,

Cztery Mississippi,


Próbował zamknąć oczy. To jednak był jeszcze marniejszy pomysł niż patrzeć na przechylający się pionowo w świetliku ciemny widnokrąg sztormowych chmur. Wtedy włączała się wyobraźnia. Widział unoszące się na falach deski gdzieś na tle wybrzeża Newbury.

Pięć Mississippi,

Sześć Mississi…


Torsje rzuciły ponownie jego ciałem. Tym razem zdążył sobie przystawić wiadro.

Psia krew. Liczenie też nie pomagało.

Do Portland zostały dwie godziny…

***

Doki w Portland przywitał z najprawdziwszą ulgą. Jego niemal rodzinne okolice. Droga jednak wiodła dalej toteż nie zamierzał odwiedzać wujostwa. Zrobi to w drodze powrotnej.


Na dalszą część podróży przesiadł się do autobusu. I nigdy więcej otwartego morza…

***

Bass Harbor. Nie ma jak w domu. Ponurym, sennym i deszczowym. Mówi się, że jeśli gdzieś na terenie Stanów Zjednoczonych pada deszcze, to na pewno przynajmniej w Maine. Żyjąc tu, można dodać, że jeśli w Maine pada to na pewno w Bass Harbor. Taki urok. I tacy poniekąd ludzie. Cieszył się, że od nich odpoczął i chyba cieszył sie, że do nich wrócił. Przynajmniej na te kilka miesięcy. Właściwie, to już nie mógł się doczekać spotkania…

Ojca nie zastał w domu. Połowy nadal trwały. A i optymizmem napawało, że tato nadal z nich nie rezygnuje. Nie czuł się najlepiej ostatnimi czasy, a kapcanienie w domu na pewno by mu nie pomogło…
Pozostawało poczekać na wieczór w lokalnym hoteliku Virgila. Ciekaw był, czy ta jego młoda córka pomaga mu, czy też wyniosła się gdzieś w wielki świat.

Jak się okazało, było dokładnie na odwrót. To kawałek wielkiego świata wkroczył do przybytku Virgila.

***

Bam!

Normanie Dufris. Oto dama w opresji…

„- Mogę pomóc! –„ wykrzyknął wstając głośno ze swojego krzesła. A raczej pomyślał, a nie wykrzyknął, bo nim jakikolwiek dźwięk opuścił jego grdykę zorientował się, że wstając niemal przewrócił rozchybotany stolik i prawie rozlał popijanego właśnie doktora Peppera. Butelka jednak szczęśliwie przed upadkiem wykonała taneczny piruet dzięki czemu zdążył ją złapać i odstawić. Kilka mniej oczarowanych zranionym aniołem par oczu spojrzało tym razem na niego, lecz zaraz ponownie zwróciło spojrzenia na trzeciego mężczyznę, który z marsem na czole podszedł do pary. Norman zaś usiadł już spokojnie z powrotem na swoim miejscu i obserwował. Całą tą obejmującą też przecież jego sytuację. Scena jak z teatru… Zmiarkował się w swoim zapale i zrezygnowawszy z interwencji, przysłuchiwał dalszej wymianie zdań trójki obcych. Bo złamanego centa by nie obstawił na to, że ktokolwiek z nich to tutejszy. Z taką obstawą dama bynajmniej w opresji już nie była, ale nadal pozostawała skrzywdzoną i … bardzo interesującą. Na tyle, że również inne instynkty pokierowały działaniem Normana. Rycerz musiał ustąpić. Obserwował.

Najpierw wybiegli obaj mężczyźni, a po chwili gdy jeden z nich wrócił, musiał na powrót opuścić lokal tym razem wraz ze zranionym aniołem.

Coś ciągnęło go za nią. Siedząc gdzieś głęboko w jego głowie i promieniując po całych plecach, by w końcu zogniskować się gdzieś na wysokości podbrzusza. Odetchnął kilka razy… Ale nadal ciągnęło. Jak trzmiela do soczystego łąkowego chabra…
Czasu było niewiele, by być lepszym mężczyzną. Dokończył Peppera i odwrócił się do siedzącego przy stoliku obok Jeremiasha.
- Od kiedy to zrobili Bruce’a Wright’a konstablem? – zapytał kłusownika.
- Co? - odparł ten niezbyt przytomnie, jak zawsze. - No przeca od trzech lat już chłopak nim jest.
- Ha! Nie wiedziałem. Nie było mnie w Bass już znacznie dłużej. Do ojca przyjechałem. Williama Dufrisa. Billa, znaczy. Znacie go przecież Jeremiashu…
- Czekaj. Ty jesteś ten.. no ... jak ci tam .... ten ... no ..... Derek -
wydusił z siebie w końcu zadowolony.
- Tenże sam – Norman uśmiechnął się w odpowiedzi. Mówi się, że legislacja dociera do pomniejszych hrabstw z prędkością odwrotnie proporcjonalną do odległości od DC. Biedny stary kłusownik zapewne nie dożyje momentu zrozumienia prohibicji – Słuchajcie Jeremiashu… a ci obcy to od dawna tu są? Co to za jedni?
- No od wczoraj. Przyjechali. Ładna dupka jedna i jeszcze ładniejsza druga. Aż sie z tawerny wychodzić nie chce. Był jeszcze z nimi jakiś ksiondz dobrodziej, ale zomb go rozbolał i ujechał. Więc zostały dwie babeczki i dwa ichnie gachy chyba. A szkuda, że ichnie...
Norman zmarszczył na chwilę brwi. Nabrawszy powietrza zdławił nadchodzące do przełyku beknięcie.
- Pokaźna grupka jak na odwiedzających – odparł cały czas spoglądając w stronę okna, o które bębniły krople deszczu - Ktoś ich zna? Szukają tu kogo?
- Przyjechali po rzeczy prufysura. Taki był jeden i dostał zawału w lesie nucom.
- No proszę… Profesor w starym Bass… W porządku. Trzymajcie się Jeremiashu. A jakbyście się na ojca natknęli to powiedzcie mu, że przyjechałem.

- Na połów wyszedł.
Wstający właśnie od stołu Norman odwrócił się na chwilę na powrót w kierunku starego pijaczyny. Trochę to dziwne mu się wydało. Nie żeby były ku temu jakieś faktyczne podstawy, ale zdążył się już kilku rzeczy w życiu nauczyć. Nie pytał co z ojcem. A ponadto Jeremiash jakoś tak dotychczas patrząc mu w oczy odwrócił nagle wzrok stwierdzając tę oczywistość. Niestety do powrotu z połowów było jeszcze dużo czasu, bo byle deszczyk starych morskich wyjadaczy nie przerażał. A ponadto wizerunek zranionego anioła, mimo iż nieobecnego nadal pozostawał gdzieś w jego głowie powracając w tych krótkich momentach gdy zamykał oczy.
Bruce Wright… Stare czasy… Byłby skończonym durniem gdyby pobiwszy kobietę, zabił jakiegoś faceta z miasta. Bruce Wright gdy go jeszcze pamiętał, był tylko durniem.

Norman zabrał swój sztormiak i wyszedł na zewnątrz pod zadaszenie hoteliku. Przez zacinającą ulewę dostrzegł jak w połowie ulicy z komisariatu wybiega zraniony anioł, a za nim jeden z mężczyzn. Biegną dalej przez ten deszcz wzdłuż poprzecznej alejki. To nie tam mieszkał czasem ojciec Bruce’a? Chyba nie chcą…?
Zarzucił sztormiak na plecy i szybkim krokiem ruszył za znikającymi w ulewie nieznajomymi.

***

Schylił się by pomóc jej wstać, ale odtrąciła jego rękę i ponownie klapnęła pupą w błocie. Westchnął spojrzawszy wpierw na stojącego obok Jamesa, potem na schodzącego z werandy Solomona, a następnie na wyglądający na pusty, dom Wrightów.
- Najbliższa jednostka policji hrabstwa, która ma zwierzchność nad konstablem mieści się w Ellsworth. Sugeruję więc problemy z prawem załatwiać nieco… ostrożniej niż przez najścia w domu. Natomiast co do zatargu z samym Bruce’m, chętnie pomogę. Tylko może wróćmy do hoteliku. Naprawdę. Zanim się pani przeziębi, albo co gorsza wilka dostanie.

Wyciągnął rękę ponownie w kierunku Samanthy.

Przed odejściem jeszcze tylko też wszedł na werandę przyjrzawszy się jej z grubsza i zajrzawszy przez oszklone drzwi do środka.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 28-05-2011 o 13:49.
Marrrt jest offline  
Stary 28-05-2011, 15:26   #44
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Przebudzenie z drzemki na stoliku, z głową przechyloną pod niemal niemożliwym kątem, z rękoma wykręconymi i odrętwiałym, nie należy do najprzyjemniejszych. Nigdy. A jej zdarzało się to już wcześniej, bo jej praca polegała również na czytaniu niektórych artykułów debiutantów i ewentualnych ich korektach. Poza tym, w szkole musiała starać się przynajmniej trzy razy bardziej niż inne dziewczynki, by nie skończyć jak one – zaraz po szkole wydane przez rodziców za najodpowiedniejszego kandydata i rodzące dziecko za dzieckiem. Potem, by znaleźć pracę i ją utrzymać nieustannie udowadniała wszystkim dookoła, że jest równie dobra, a nawet lepsza niż mężczyźni. Większość swego wolnego czasu spędzała więc nad książkami i gazetami, by orientować się w każdej sprawie.
Tym razem, pobudka była podwójnie traumatyczna, kiedy popatrzyła na stolik. Poczuła zimną strużkę potu spływającą po plecach. Wyskrobała ten napis sama, własną ręką. Śpiąc. Pomyślała, że musi jak najszybciej wyjechać z Bass Harbour, zanim to miejsce przyprawi ją o jakieś rzeczywiste problemy z głową. Nie wierzyła w żadne mroczne i duszne czary-mary, wiedziała, ze napis był efektem zmęczenia i ciągłego napastowania przez miejscowych, a jej biedny mózg usiłował sobie z tym poradzić. Mogła być Irlandką i katoliczką, ale na pewno nie była idiotką i nie zamierzała pozwolić bandzie zacofanych wieśniaków się zastraszyć.
Udało im się to. Ciągłe terroryzowanie, wszystkie te tajemnice i sugestywne śmierci... Od chwili, kiedy tylko zabrała się za ten temat, Judy przeżyła setki różnych uczuć wobec profesora, w większości negatywnych, teraz jednak mu współczuła. Nie było to jednak prawdziwe, bezinteresowne współczucie, ale świadomość, że Wilbury od początku był skazany na wariactwo i śmierć. Nawet jeżeli to nie oni go zabili (chociaż wierzyła, że byliby do tego zdolni), to cała ta atmosfera, którą tworzyli, to kim byli, jak się zachowywali... Nawet nie umiała tego do końca nazwać, ale kojarzyło się jej to z najobrzydliwszą ropuchą, taką oślizgłą, o trującej skórze. Wystarczyło dotknąć i już czekała pewna śmierć.
Nie miała jednak czasu na dłuższe rozmyślania. Mimo wczesnej godziny, było bardzo ciemno, a Judy przeżyła tego dnia wystarczająco dużo stresów, by bać się jeszcze wracać, nie wiedziała bowiem, jak długo zajmie wizyta u Mirandy i czy później nie będzie musiała jeszcze gdzieś się udać.
Spacer do domu Mirandy, mimo podłej pogody i tych dziwnych dzienno-nocnych ciemności, uspokoił ją bardziej niż herbata. Przez chwilę stała niezdecydowana na schodkach przed drzwiami, z wyciągniętą ręką, ale kiedy wiatr skierował całą ulewę w jej plecy, przestała się wahać i zapukała.
- Dobry wieczór, pani Mirando, czy mogę prosić panią o rozmowę?
- Proszę wejść. Zmoknie pani - dziewczyna zrobiła miejsce w drzwiach wpuszczając dziennikarkę do środka. Leżący do tej pory spokojnie w korytarzu pies uniósł głowę i ziewnął , po czym wstał leniwie i merdając ogonem obwąchał gościa.
Dom Mirandy Everret był miłym miejscem. Oświetlonym, ciepłym i zadbanym, chociaż raczej skromnym. Pachniał obiadem i kawą. Można było zwrócić uwagę na sporą ilość świec poustawianych w strategicznych częściach domu, szczególnie w salonie.
- Proszę usiąść - wskazała miejsce przy stole. - Woda jest jeszcze gorąca. Napije się pani kawy?
Nie przepadała za kawą, ale głupotą byłoby odmówić teraz czegoś gorącego, pokiwała więc głową z entuzjazmem. Dopiero kiedy weszła do ciepłego pomieszczenia, poczuła jak bardzo zimno dało jej w kość. Z prawdziwą rozmową poczekała, aż Miranda wróci z napojem, wcześniej zagadując tylko o pogodę i psa. Wyciągnęła notatnik i prawie nieśmiałym gestem wysunęła rękę do Mirandy.
- Przyszłam, ponieważ znaleźliśmy to wśród rzeczy profesora. Wspomniał w jednej z notatek, że dostał tę książeczkę od pani i że zawierała wiele przydatnych jego badaniom informacji. Chcia... chcielibyśmy wiedzieć, czym jest ta książka i w jakim języku została napisana, byłoby nam łatwiej wtedy porządkować wszystkie papiery. Poza tym, profesor był niezwkle podekscytowany znaleziskiem i jesteśmy też tego ciekawi. - Wyrzuciła z siebie prawie an jednym wydechu. Jej tłumaczenia były zapewne bardziej kulawe niż te, które Miranda słyszała codziennie o nieodrobionych zadaniach domowych, ale Judy szczerze i gorąco liczyła na jej pomoc.
Miranda wzięła książeczkę do ręki. Uśmiech rozjaśnił jej twarz.
- Piękne. Wygląda jak holenderski, ale ja nie znam tego języka. Ciekawe. Przypomina.... zaraz. Nie. To przecież niemożliwe - zasłoniła usta dłonią. - Wie pani, co to jest. Wygląda, jak oryginał pamiętnika jednego z ojców założycieli Bass Harbor. Azariasza Van Der Ghovera. Duchownego z Europy, który w latach 1778 i 1779 mieszkał w Bass. Książka zginęła z naszej biblioteki kilka lat temu. Zostało jedynie tłumaczenie zrobione przez Izaaca Castella w roku 1878. Swoją drogą, też cenny obiekt. Nie wiem, skąd profesor to miał. Ale na pewno nie otrzymał oryginału ode mnie. Jedynie właśnie owe tłumaczenie. Szczerze mówiąc nie jest to ani łatwa, ani przyjemna lektura. Ja osobiście zaprzestałam czytania po trzeciej kartce.
Westchnęła upijając łyk kawy i częstując gościa ciasteczkiem.
- Nie było żadnego tłumaczenia... Znaleźliśmy jedynie ten notatnik... Nie zna pani treści książki, ale pewnie wiele razy opowiadała pani swoim uczniom historię powstania Bass Harbour. Mogłaby i mnie pani ją przybliżyć?
- Tłumaczenie profesor oddał do biblioteki, trzy dni przed swoim… - zamilkła. - A co do historii... Bass Harbour zostało założone w 1769 roku... – Miranda, kiedy już zaczęła mówić, nie chciała przestać, bardzo długo opowiadała o wszystkich wydarzeniach i postaciach, najwyraźniej był to jej konik.
Judy przerywała tylko czasem, dzięki czemu dowiedziała się, że ów Azariasz zginął przez upadek ze skały do oceanu (zaskakującą zbieżność z prawdopodobną śmiercią przewodnika profesora zostawiła dla siebie), a w okolicy rzeczywiście nie było żadnych Indian – zostali przesiedleni do rezerwatów gdzieś w głębi kontynentu. Rozmowa z jakimś, który mógłby wiedzieć dokładnie, z własnego doświadczenia, czym zajmował się Wilbury była więc niemożliwa.
Dziennikarka poprosiła na koniec Mirandę, aby wypożyczyła jej owo tłumaczenie pamiętnika duchownego. Duchowny, dobre sobie! To, co Judith zobaczyła w książeczce do tej pory wskazywało raczej na jakiegoś zaciekłego czciciela szatana, a nie nobliwego, świątobliwego pastora. Miranda nie miała żadnych obiekcji, co było dość dziwne, ale najwyraźniej uznała, że Judy wie, co robi. A skoro i tak dziewczyna miała w swoich rękach oryginał...
 
Sileana jest offline  
Stary 28-05-2011, 19:21   #45
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Czuł jak z każdą chwilą narastało w nim uczucie gniewu i frustracji, przepytanie konstabla, wizyta w domy Willburyego czy nawet przeczytanie kilku wpisów z jego dziennika nie dało mu wyjaśnień. Nie takich jakich mógłby oczekiwać. Nie był ekspertem od Indian, nie pociągało go również dokładne badanie każdej z ksiąg Adriana w celu znalezienia wskazówek, mógł więc liczyć jedynie na miejscowych oraz swoje własne spostrzeżenia. Niestety, ani jedno, ani drugie póki co nie pozwalało mu wysnuć rozsądnych teorii. Nie zaprzeczał, gdy Walker poruszył temat spraw nadprzyrodzonych, pod pewnym względem rozumiał jego tok myślenia, lecz sam wolał raczej odnaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie. O ile takie w ogóle istniało. Jeśli bowiem za śmiercią Willburyiego stało istoty pochodzące ze świata zmarłych czy też doprowadziły do niej wizje, jakże mogli to rozszyfrować? Co też dałoby im to rozszyfrowanie? Nie wiedział co mógłby zrobić, gdyby rzeczywiście okazało się, że Adrian zginął w ten sposób, rozwiązanie zagadki mogłoby stać się nie tyle trudne co niewykonalne. Nie mógł się jednak poddać, szczególnie, że były to jedynie przypuszczenia Walkera. Solomon wciąż twardo obstawał przy winie miejscowych, a przynajmniej kilku z nich, tych którzy nie chowali się w domach i nie bali się rozmawiać z obcymi.

Zaczynał czuć się gorzej, nie chodziło już nawet o pogmatwaną tajemnicę, lecz o coś innego. Odbijał się na nim zwykły brak alkoholu, bez niego nie był w stanie ani odpocząć ani odreagować. Przyzwyczaił się już do tego, że dość łatwo wszędzie mógł dostać butelkę czegoś mocniejszego, w Bostonie czy nawet w jego jednostce nie było z tym problemów. Należało pamiętać tylko o tym by nie afiszować się z tym na ulicach. Jawnego pijaństwa nie było, jednak ludzie wiedzieli swoje. W Bass Harbor nikt nie był zbyt skłonny do dzielenia się swoimi zasobami, wątpił by ludzie przestrzegali majestatu prawa. Nie ufali mu po prostu, a to nie miało się przecież zmienić. Nie był w końcu stąd.

Postanowił wypytać w karczmie o doktora, celem odwiedzenia go i wypytania zarówno o Willburygeo jak i o alkohol. Egoistyczna myśl nie dawała mu bowiem spokoju, był przekonany, że gdy poczuje smak trunku łatwiej przyjdzie zmierzyć mu się z tym co go czeka. Przywróci chociaż częściowo dawny komfort psychiczny, o ile można powiedzieć, że takowy posiadał, biorąc pod uwagę jego sny. Jeden z miejscowych bez problemów wskazał mu miejsce zamieszkania doktora. Nim jednak opuścił tawernę zauważył swoich towarzyszy, do których postanowił podejść.

Nadszedł właśnie moment kulminacji i kotłująca się w nim złość nie mogła być dalej trzymana w ryzach. Widoczny ślad na twarzy Sam nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Ktoś zrobił jej krzywdę, a on miał do tego nie pozwolić. Jego śmiertelnie poważne spojrzenie zatrzymało się na jej oczach, w tej chwili wyglądał przerażająco, jakby lada moment miał zamiar kogoś zabić. Odezwał się w nim instynkt, znów czuł jak kontrolę przejmuje nad nim Łowca, ten sam, który pozwalał mu wytrwać w czasie wojny. Ten sam, przez którego po dziś dzień miał koszmary.

- Kto? – spytał twardo, po krótkiej pauzie podczas której wskazał palcem na twarz Sam, powtórzył jeszcze silniej – Kto?

- Bruce Wright – odparła kobieta - zachowywał się strasznie... dziwnie. Jakby palił opium albo coś w tym stylu... Musiałby jednak wtedy strasznie dużo tego używać. - Pokręciła głową - Nigdy nie widziałam kogoś w takim stanie.

- Bruce Wright - powtórzył i kiwnął głową, pokerowa mina nie schodziła z jego twarzy. Wreszcie odwrócił się bez słowa i ruszył do wyjścia.

- Nie – Sam nagle złapała go za rękę - Nie idź tam! A już na pewno nie sam. On jest niepoczytalny. Myślę, że nie wie co robi. Może cię zabić. Po za tym cały czas jest tutaj jedynym przedstawicielem prawa!

- Spokojnie
- odparł - Nic się nie stanie - dodał i spojrzał na nią, a następnie poklepał po ramieniu i znów skierował się do wyjścia.

- James. Nie pozwól mu iść samemu.

- Już idę. Solomon. Poczekaj.


Colthrust nie czekał zbyt długo i wyszedł na zewnątrz. Pogoda nie sprzyjała spacerom, ulewa wzmagała się z każdą chwilą, porywisty wiatr utrudniał poruszanie się po mieścinie. Po chwili pojawił się James, jego wyraz twarzy dawał jasny komunikat, nie podobało mu się, iż akurat teraz musi opuścić ciepłą tawernę. Solomon się tym nie przejmował, znosił już cięższe warunki, zerknął jedynie na swego towarzysza i kiwnął do niego. Idąc w kierunku komisariatu w kompletnej ciszy sprawdził jeszcze swojego Colta. Sam w myślał zapewniał się, że ma go tylko na wszelki wypadek, lecz nie trudno było się zorientować, że w tej chwili rozważał różne zakończenia. Złamanie prawa było jednym z bardzo prawdopodobnych.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=k0gsduLrfSU&feature=related[/MEDIA]

Wytężał wzrok by ujrzeć cokolwiek, na przemian mrużył i szeroko otwierał oczy, lecz ściana wody skutecznie utrudniała mu zadania i zwalniała ich marsz. Wkrótce znaleźli się blisko budynku, który musiał uchodzić za lokalny komisariat. Nie był tego pewny, ale tak właśnie założył. Wtedy też zdawało mu się, iż widzi jakąś postać kierującą się w stronę lasu. Coś podpowiadało mu, iż mógł to być Wright. Wizyta w lesie przy aktualnej pogodzie wydawała mu się szaleństwem, jednak byłby skłonny uwierzyć, że to konstabl się tam wybrał. Bruce Wright nie wydawał mu się bowiem stabilny psychicznie. Mimo tego nie będąc pewnym swoich przypuszczeń zdecydował się najpierw zajrzeć na komisariat. Drzwi były szeroko otwarte, wiatr szarpał nimi raz po raz powodując, że głośno uderzały o futrynę.

Wraz z Jamesem wszedł do środka, byli już poważnie przemoczeni, woda wprost z nich spływała. W środku zobaczyli mężczyznę, który właśnie zdejmował przeciwdeszczową pelerynę. Nie był to jednak konstabl.

- Zamknij drzwi, Bruce – przemówił nawet nie spoglądając w ich stronę, najwyraźniej nie spodziewał się wizyty kogokolwiek innego. Po chwili jednak leniwie podniósł głowę i spojrzał na swoich gości. Był to młody człowiek o średniej posturze, miał przemoczone jasne włosy i niezbyt wyraźny wąsik. – Taaak? – zapytał przeciągając mocno słowo – W czym mogę pomóc?

- Mamy sprawę do konstabla - odezwał się Solomon, jego szorstki głos przejawiał ogromną niechęć i złość - Gdzie jest?

- Wyszedł dosłownie przed chwilą – odparł młody mężczyzna - Chyba źle się czuł. Jestem jego zastępcą. Adam Nutta. Czy coś się stało?

- Gdzie mieszka? – spytał Colthrust całkowicie ignorując kolejne słowa.

- Ostatni dom po lewej. W lesie. Nie sposób nie trafić. Proszę trzymać się drogi. To jakieś sześćset może siedemset metrów. Dość blisko. Ale zaręczam pana, ze jestem w stanie rozwiązać większość problemów równie dobrze jak szef. Więc nie musi pan nachodzić go w domu – przekonywał go zastępca - Ponowię więc pytanie, czy coś się stało?

- Nie. To sprawa osobista. Żegnam –
powiedział bez wahania Solomon i wyszedł.

Oczywiście miał zamiar ruszyć we wskazane miejsce, nawet jeśli zaniepokoiła go lokalizacja domu nie dał tego po sobie znać. Las wciąż wydawał mu się miejscem niepewnym i nie zajrzałby do niego bez wyraźnego powodu. Teraz takowy posiadał. Na otwartym terenie smagający wiatr jeszcze bardziej utrudniał poruszanie się, lejący deszcz sprawiał, iż jedynie dzięki swej determinacji i skupieniu nie zgubił jeszcze drogi. Nie zdołał nawet zbyt daleko odejść od miasta, a jego ubranie było już całkowicie przemoknięte. Woda w butach i lepiące się do ciała ubranie przeszkadzały mu, jednak dawno już zapomniał o komforcie. Liczyło się tylko to, że z każdym krokiem zbliża się do celu, do człowieka, który miał czelność podnieść dłoń na Sam. Dodawało mu to sił.

Wreszcie znalazł się między drzewami, tam przynajmniej częściowo udało mu się uniknąć wody. Liście na koronach drzew dawały mu pewną osłonę, zarazem jednak otaczały go półmrokiem, który sprawiał, że nie czuł się zbyt dobrze. Trudny do wyjaśnienia lęk narastał z każdą chwilą. Przez myśl od razu przemknął mu dom Willburyego i znajome uczucie jakie mu tam towarzyszyło. Wszystko podpowiadało mu by odwrócił się na pięcie i uciekł jak najdalej póki jeszcze mógł. Nim jednak zdecydował się na ten krok ujrzał na granicy pola widzenia dom, który szukał. Od razu wzmocniła się jego odwaga. Nie spoglądał w kierunku Jamesa, przy tych warunkach pogodowych nawet nie zdał sobie sprawy, kiedy jego towarzysz gdzieś zniknął.

Dom konstabla był nieduży, skromny, otoczony płotem. Miał spadzisty dach oraz kamienną podmurówkę. Weranda na której teraz stał dawała mu przynajmniej jakąś ochronę przed deszczem. Obok stała stara i zniszczona furgonetka, pozbawiona kół i nienadającą się już do niczego. W domu panowała ciemność, najwyraźniej konstabla nie było w domu, dla pewności nacisnął jednak klamkę. Drzwi były standardowe , gdyby wybił znajdującą się w nich szybkę zapewne bez problemu dostałby się do środka. Co jednak wtedy? Miałby zaczekać po prostu? Przez myśl przechodziło mu jedynie zrobienie krzywdy konstablowi.

Zastanawiał się jeszcze przez kilka długich minut aż nagle z deszczu wyłoniła się Samantha i James, przemoczeni i zmarznięci. Wrighta tymczasem wciąż nie było i choć było jeszcze wcześnie, robiło się coraz ciemniej. Niepokojący półmrok z każdą chwilą powiększał się. Gdyby był sam nie wahałby się czekać, jednak teraz nie chciał ryzykować. Wiedział, że jeszcze będzie miał szansę dorwać Wrighta.

- Nie ma go. Nie potrzebnie przyszliśmy - stwierdził Solomon - Powinniśmy wracać. - Widać było, iż mówi to bardzo nie chętnie.

Wrócić jak najszybciej, taki był plan. Tawerna była bezpieczniejszym miejscem niż dom konstabla. Nie chciał ryzykować życia swoich towarzyszy, szczególnie, że w ciemności nie czuł się już bezpiecznie.
 
__________________
See You Space Cowboy...

Ostatnio edytowane przez Bebop : 30-05-2011 o 00:51. Powód: Wyeliminowanie luk i powtórzeń
Bebop jest offline  
Stary 28-05-2011, 21:20   #46
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

SAMANTHA HALLIWELL, JAMES WALKER, NORMAN DUFRIS, SOLOMON COLTHRUST


Padało tak, jakby Bóg miał zamiar zesłać na Bass Harbor kolejny potop.

Cztery osoby – trzech mężczyzn i jedna kobieta – szli przez las rozglądając się niespokojnie. Za sobą pozostawili stojący na skraju lasu dom. Pusty i zimny. Było pewne, że Bruce Wright nie zajrzał do niego, po opuszczeniu posterunku.
Mógł pójść do drugiego lokalu – zdecydowanie mniej przyjaznego – noszącego nazwę „Knajpa u Toma”. Co prawda Tom, który ją założył nie żył już od kilkunastu lat, lecz nazwa pozostała. Urok speluny również. Norman zastanawiał się, czy w czasach prohibicji miejsce takie, jak „Knajpa u Toma” przetrwało.

W końcu wyszli z zalewanego deszczem lasu. Tutaj dopiero poczuli, jak gwałtowny sztorm uderzył w Bass Harbor. Zgięci w pół, smagani przez wicher i ulewę, marzyli tylko o jednym – by dotrzeć do tawerny i natychmiast przebrać się w suche rzeczy.

Udało im się.

Tawerna zdawała się być w tej sytuacji prawdziwym wybawieniem. Miejscem, które spełniało wszystkie życzenia podróżnych. Od razu zobaczyli, że poza ich grupką i starym Virgillem, reszta klientów zdążyła gdzieś wybyć.

- Na litość boską – Virgill załamał ręce widząc w jak opłakanym stanie się znajdujecie. – Co was napadło, by wychodzić na zewnątrz w taką pogodę.

Nalał szybko herbaty do kubków. Gorącej i mocnej.

- W celach leczniczych – powiedział wyciągając spod lady butelkę rumu i dolewając solidnej porcji do każdej z herbat.

Podał wam naczynia.

- Weźcie to i idźcie na górę. Przebierzcie się. Rzeczy znieście na dół, powiesimy je nad kominkiem to szybciej wyschną.

Spojrzał na Normana.

- Pan niech weźmie pokój, który opuścił kaznodzieja. Co prawda, nie zdążyłem go posprzątać, ale to chyba tymczasowo. Słyszałem przez przypadek pana rozmowę z Jeremiashem. Pana ojciec już chyba zawinął do doku. Jednak niech pan przeczeka, aż troszkę się wypogodzi.

Spojrzeliście po sobie. Z waszych ubrań na podłogę ściekała woda. Wszystko co mieliście na sobie faktycznie domagało się suszenia, a w przypadku Samanthy również prania.



JUDITH DONOVAN


Miranda Everett okazała się niezwykle życzliwą i pomocną osobą. Pożyczyła ci zarówno tłumaczenie pozycji, która interesowała zmarłego profesora, jak też kilka książek o okolicy i wysłużony słownik języka holenderskiego.

Chętnie posiedziałabyś dłużej u Mirandy, tym bardziej, że gospodyni nalegała, a na zewnątrz lało, jak z cebra. Ale postanowiłaś jak najszybciej wziąć się za pracę, wychodząc ze słusznego założenia, że im szybciej zapoznasz się z dokumentacją interesującą profesora, tym szybciej powrócisz do cywilizacji.

Podziękowałaś zatem Mirandzie i opuściłaś jej dom. Nawet krótki dystans pomiędzy domem bibliotekarki, a tawerną, który przebiegłaś najszybciej, jak potrafiłaś, spowodował, że zmokłaś.

Tawerna była pusta, jeśli nie liczyć właściciela, który właśnie zgarniał naczynia ze stołów.
Kiedy wchodziłaś do środka, starszy mężczyzna posłał ci smutne i ciekawe spojrzenie, a potem wrócił do swojej pracy.

Poprosiłaś go o coś ciepłego do pokoju i poszłaś na górę. Zapaliłaś światło, bo ulewa i ołowiane chmury na niebie, powodowały, iż wydawało się, że jest późny wieczór.

Siadłaś przy porysowanym i zasłanym twoimi notatkami stole i położyłaś na nim przyniesione z domu Mirandy książki.

Zanosiło się na długie popołudnie. Ale w sumie czytanie w deszczowy dzień było czymś naturalnym i dość częstym w twoim życiu.

Spojrzałaś na zegar. Zbliżała się czwarta pięćdziesiąt popołudniem.

Na dole usłyszałaś jakieś hałasy. Chyba nawet dało się słyszeć głos Sam.
 
Armiel jest offline  
Stary 31-05-2011, 15:53   #47
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Wyspa była nasza. Czuliśmy to całą czwórką. Ja, Franky, Miranda, a także Bruce. Mimo iż skrywała przed nami wiele infantylnych tajemnic związanych z grotami na nabrzeżu, oraz porastającym jej większość ciemnym lasem, tajemnice te były na swój sposób tak samo nasze. I choć nie zawsze się zgadzaliśmy, to właśnie to nas łączyło.

W największej mierze zawdzięczaliśmy to Frankiemu. Najstarszy syn Zacka Foormana był świetnym mediatorem między mną, a tym gamoniem Bruce'm. Nie to, żebym miał coś osobistego przeciwko Bruce'owi. Poćwicz po prostu zawsze był taki sztywny i jak coś mu nie pasowało to chciał się bić. Na młodszakach się to najbardziej odbijało, bo wśród nich mało kto mógł mu podskoczyć. Może to mnie w nim denerwowało? A może też to, że Miranda miała mnie za kumpla tak samo jak jego? Ciężko stwierdzić. W każdym razie nie raz Franky musiał interweniować, gdy doprowadzałem Poćwicza do wściekłości. A potem wyjechałem i przestało mieć to znaczenie. Ale pamiętam doskonale jak wtedy siedzieliśmy w wakacje na Kłach. Tych wysuniętych głęboko w morze kamieniach gdzie popijaliśmy podgrandzony Jeremiashowi cydr jabłkowy. No co tu dużo mówić, było klawo. Nieśpiesznie. Wiedzieliśmy, że zawsze będziemy mogli tu wpadać. Świetne wrażenie, mówię Wam. Czegoś co się liczy i co będzie trwać zawsze. Nieopisane. Poszło w niepamięć kilka lat później.


***

Oczarowanie w kilku chwilach prysło niczym brudna bańka powietrza unosząca się na smaganych deszczem kałużach. Anioł wstał samodzielnie i… właściwie tyle. Obserwujący ich Norman nie bardzo rozumiał co ta reakcja ma właściwie oznaczać i rozczarowany cokolwiek przyglądał się im dalej. Anioł zaś podniósłszy się na równe nogi zwyczajnie odszedł z powrotem w kierunku Pirackiego Skarbu leśną uliczką prowadzącą ku morzu. Z charyzmatycznego spojrzenia skrzywdzonych oczu, które go tak urzekły jeszcze chwilę temu, nie zostało niemal nic. Zwierzęcy magnetyzm spłynął wraz z masą podkładu i tuszu tonąc w błotnistym podłożu, a nieodmiennie przecież piękna kobieta z jakimś takim cielęcym spokojem zignorowała go całkowicie i odwróciła się plecami.
Dwójka towarzyszących jej mężczyzn niczym dwóch posępnych hrabiów Orloków z kinematograficznej inscenizacji Stokera, o której czytał ostatnio w Bostonie, podążyła bez słowa za nią.

Miastowi…

Westchnął i spojrzał w górę na ciemne zacinające rzęsistym deszczem niebo. Nie było sensu dłużej tu pozostawać. Nic formalnie nie zaszło. A to co mogło się stać, to już pozostawało sprawą Bruce’a. Zresztą Norman nie przypominał sobie, żeby obecny konstabl bił dziewczyny. Równie dobrze mógł coś powiedzieć głupiego, co już owszem nawet często mu się przytrafiało, i tym ją sprowokować. Dalszy scenariusz łatwo rozgryźć. Jakiś atak histerii, zbyt bliski kontakt i urażona duma gotowa. Banał...
Ale i tak byli dziwni. Zbyt dziwni jak na jego gust. Oby nie przysporzyli szkody komuś bardziej zacnemu niż Wright.

Zajrzał raz jeszcze przez okno wejściowe domu Bruce'a. Odruch. Bezpodstawny właściwie. Ale i nieszkodliwy. Wręcz praktyczny...

Smycz, posłanie, filcowe kapcie... na podłodze sucho. Gdzie ty się szlajasz w taką pogodę Poćwicz... Smycz całkiem gruba. Pokaźny piesek. Parapet okna zakurzony. No tak... Z babami nigdy nie miałeś łatwo.
Kącik ust Normana lekko drgnął. Kto by pomyślał, że nawet tego gamonia fajnie powspominać.

Ruszył z powrotem do knajpy Virgilla.

To czego sobie nie przypominał za to, to fakt że las za czasów jego młodości był taki… obcy. Wręcz nieprzyjazny i jakiś taki… wrogi. Ale lat z drugiej strony trochę przecież minęło. Jak się ktoś zdąży przyzwyczaić do miejskiego środowiska i wszechobecnych ludzi to potem byle skwer w czasie burzy może napawać niepokojem… Ale to i tak dziwny niepokój. Kolejne do kolekcji złych i dziwnych przeczuć jakie miał od opuszczenia ciężarówki Reda…

***

Strząsnął z przesiąkniętej taniej marynarki nadmiar wilgoci i starł z włosów wodę gdy w końcu i on dotarł do hoteliku. Nieznajomi już tu byli.
Gdy kobieta ruszyła ze swoim kubkiem herbaty na górę, odezwał się do właściciela tawerny, który zaoferował mu pokój na potrzebę przebrania się.
- Nie trzeba panie Samuelu – odparł pogodnie usłyszawszy dobrą wiadomość o ojcu - Od deszczu nikt się jeszcze u nas przecież nie rozpuścił. A i pomoc tacie przy kei pewnie się przyda w tę pogodę. Tylko jakby mi pan mógł bagaż przechować to bym był zobowiązany. Przyjdę po niego później.
I to rzekłszy oddał niedopity do końca kubek z herbatą i skierował do wyjścia, by pójść prosto do doku. Rozejrzał się jeszcze za swoim sztormiakiem, ale jeden rzut oka wystarczył by stwierdzić, że przynajmniej w najbliższym czasie go nie odzyska.
- A i pożyczę Pana sztormiak - rzekł prędko zabierając z wieszaka znoszoną już kurtkę i nie czekając na odpowiedź otworzył drzwi wyjściowe. Naprawdę chciał już zobaczyć ojca... - Oddam wpadając po rzeczy!
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 31-05-2011 o 17:51.
Marrrt jest offline  
Stary 31-05-2011, 19:53   #48
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Przez całą drogę powrotną Samantha nie miała ani ochoty ani siły by rozmawiać. Zresztą zważywszy koszmarną pogodę nie miałoby to i tak wielkiego sensu. Wypełniało ją przede wszystkim ogromne poczucie ulgi, że Solomonowi nic się nie przytrafiło. Nigdy by sobie nie darowała gdyby coś się stało z powodu jej porywczości.
Nie do końca zdawała sobie także sprawę z obecności jeszcze jednego mężczyzny, który pomógł jej wstać i okrył czymś jej ramiona. Zniknął zresztą zaraz w strugach deszczu.
Nie myślała też o tym jak może wyglądać, pobita, przemoczona i z rozmazanym makijażem, kiedy jednak weszli do środka i zobaczyła minę gospodarza zdała sobie sprawę jak koszmary obraz musi sobą przedstawiać. Nie trzeba jej było zachęcać do pójścia na górę, zdjęcia mokrego stroju i poprawy wyglądu.
Dopiero w pokoju zdała sobie sprawę, że cały czas ma na sobie cudzy sztormiak. Przypomniała sobie jednak, że gospodarz proponował temu mężczyźnie miejsce w tawernie, więc doszła do wniosku że z pewnością będzie okazja by mu go oddać i podziękować.

***

Gdy w końcu wyglądała jak zwykle odpowiednio dobrze, pominąwszy spuchnięty policzek, któremu nie mogła pomóc nawet solidna porcja makijażu, zeszła z powrotem na dół i skierowała się do jednego z pustych stolików. Wybór był spory, bo wszystkie stoliki były puste. W czasie sztormu najwyraźniej nikt nie miał zamiaru wychodzić z domu.
Po drodze odstawiła pusty kubek po rozgrzewającej herbatce.
- Czy poproszenie o jeszcze jedna porcję byłoby dużym nietaktem? - popatrzyła na krzątającego się po lokalu gospodarza ze smutnym uśmiechem - miałam dzisiaj wyjątkowo koszmarny dzień...
- Już dolewam. Tylko niech to pozostanie pomiędzy nami. Te przepisy...

Zajął się pracą ze smutnym -uśmiechem.
- Potraktujmy to jako lekarstwo na koszmarną pogodę i nadmiar negatywnych emocji. panu pewnie też by się przydało... nie ma żadnych wiadomości o Ewie?
Spojrzał dziwnie, jakby zaskoczony, że domyśliliście się o co chodzi.
- Nie. Niestety nie ma śladu. Przy tej pogodzie jakiekolwiek poszukiwania mijają się z celem.
- To co zdarzyło się w nocy... to było dziwne. James mówił coś o duchach. Potem oglądaliśmy dom, który wynajmował wuj. Cały czas miałam ciarki na grzbiecie. I na koniec konstabl zachowujący się jak pod wpływem środków odurzających... co tutaj się dzieje panie Virgilu?

Spojrzał ciężko, dolał sobie rumu, bez herbaty, pociągnął solidny łyk opróżniając szklaneczkę. Otarł wąsy i brodę wierzchem dłoni. Znów westchnął.
- Sam chciałbym to wiedzieć, madmuaselle - powiedział grobowym głosem. - Sam chciałbym wiedzieć. - powtórzył nalewając znów alkoholu.
- Czyli wcześniej, przed śmiercią wuja nic dziwnego się tutaj nie działo? - popatrzyła na niego zdziwiona - A lęk przed ciemnością? To jakiś zabobon czy ma konkretne uzasadnienie?
Nie odpowiedział, jakby zbierał się na szczerość. Przysiadł sie do dziewczyny. Spojrzał na szklankę. Wypił duszkiem. Milczał długo.
- Nie wiem. Ludzie mają dziwne sny. Nocami słyszą i widzą dziwne rzeczy. Złe rzeczy. Strach. Przed tym, czego nie widać.

Samantha też milczała przez dłuższą chwilę popijając gorąca herbatę. Alkohol rozchodził się po jej skostniałym ciele powodując przyjemne ciepło. Mimo ponurego tematu rozmowy czuła spokój. Jakby trunek nałożony na trudne przeżycia wprawił ją w odrętwienie.
- Tak. Też mieliśmy sny, ale to co przytrafiło się Jamesowi było zdecydowanie bardziej realne. Podobno są środki wywołujące halucynacje. Może ktoś podrzucił tutaj coś takiego? Może ta sama osoba porwała pańską córkę? Nie wydawała się kimś kto ucieka nocą z domu. Czy te sny były zawsze? Czy może zaczęły się niedawno? - Spytała nieoczekiwanie.
- Niedawno, madmuaselle - powiedział niechętnie. - Nie rozmawiamy jednak o tym. Tak jest lepiej. - opowiedział nim zdołał ugryźć się w język. Cóż. Towarzystwo Sam tak działało na mężczyzn, a jej głos był niczym wytrych do ich woli.
- Niech się pan zastanowi... to bardzo ważne... - Dziewczyna dotknęła jego spracowanej dłoni i popatrzyła mu w oczy. Czy to się nie zaczęło przypadkiem niedługo przed śmiercią mojego wuja? Gdzieś powiedzmy... - zastanowiła się próbując w pamięci odtworzyć notatki Adriana - gdzieś od koło siódmego... ósmego maja?
- Nie wiem. Naprawdę. Nie pamiętam. Ale chyba... chyba nie … Czy myśli pani, że to on, że to on nas straszy….
- ostatnie słowa powiedział szeptem, -jakby się wstydził.
Sam zawahała się:
- James widział go w swoim śnie, ale po za tym... nie sądzę by to on straszył... ale... - nachyliła się bliżej mężczyzny - Wiem, że on coś odkrył w lesie. Był bardzo podekscytowany tym znaleziskiem. To podobno miejsce jakiegoś dawnego kultu... - pokręciła głową - nie wiem. Może to absurdalne, ale może on coś przebudził?
- Kultu? Przebudził?
- spojrzał na nią, jakby kpiła lub żartowała. - Myślałem raczej o…
Ugryzł się w język. Szybko, gwałtownie sięgnął po herbatę i pił, nie patrząc jej w oczy.
Chrząknął i zrobił ruch jakby miał zamiar wstać.
Samantha ponownie chwyciła jego dłoń i ścisnęła ją mocno:
- Raczej...?
- Evans...
- wyrwał rękę z uścisku. - Ale ja nic nie mówiłem, jakby coś.
- A ja nic nie słyszałam od pana
- Sam skinęła głową - Kim jest Evans?
- Bimbrownik. Szmugluje wódę. Ma wytwórnię, niedaleko w lasach. Niektórzy z miasteczka dla niego pracują. Jeśli pani wuj coś widział, kto wie
… - nie dokończył. - Ale ja nic nie mówiłem, jakby coś. Nie mówiłem. Dobrze?
- Oczywiście. Nic a nic.
- dziewczyna uśmiechnęła się do niego uspokajająco. - Myślę jednak, że wuj naprawdę umarł na zawał. Wszystko na to wskazuje, a nie sadzę by stało się to na widok nielegalnej wytwórni. Jeśli coś go przestraszyło na śmierć... to musiało być coś przerażającego. Niełatwo było go przestraszyć.
Pociągnęła solidny łyk herbaty:
- Choć z drugiej strony... pisał że jest chory... może miał halucynacje? - powiedziała jakby do siebie.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 04-06-2011, 14:12   #49
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Wizyta u Mirandy była tylko niewielkim promykiem słońca, który szybko został stłumiony przez nadmiar pracy, jaki ją czekał. Kiedy dotarła do pokoju, zastanowiła się, czy nie byłoby jej łatwiej poprosić o pomoc kogoś, ale prędko zrezygnowała z tego pomysłu. Ideą odnalezienia przez nią tego pamiętnika było dostarczenie jej karty przetargowej, w razie gdyby jej sekret się wydał. Nie zanosiło się na to, od kiedy się rozdzielili i nie spędzali ze sobą czasu, ale wciąż przez wejściowe drzwi tawerny mogła wpaść prawdziwa Lucy. O ile istniała, oczywiście. Sądząc po zapiskach Wilbury’ego, on sam nie był pewny swojego zdrowia psychicznego, dlaczego więc ona nie miałaby w nie wątpić?

Judy do lektury zapisków zasiadła po posiłku, moszcząc się jak tylko mogła na krześle podstawionym pod okno. Nie dawało jej to wiele światła, ale po prostu było trochę przyjemniej, zwłaszcza, że potwornego snu nie pamiętała już zbyt dobrze. Przesunęła stolik, by jak najlepiej jej służył i bardzo dokładnie zakryła wyskrobany przez siebie napis jakimiś kartkami.

Pamiętnik napisany został przez jakiegoś monstrualnego niechluja, na jednej stronie potrafiła znaleźć informacje o popołudniowym posiłku, Indianach i rytuałach… Nie była w stanie prowadzić sensownych notatek w zwykły sposób, zebrała więc kilka czystych kartek i tytułowała je, dopisując odpowiednie informacje. Nawet w ten sposób było to praco- i czasochłonne. Kręciło się jej w głowie od nadmiaru odrażających szczegółów. Obdarzona całkiem bujną wyobraźnią, potrafiła zobaczyć to wszystko, o czym pisał. W którymś momencie zorientowała się, że Azariasz von der Schmitzschmatz czy jak mu tam nie było, był zwyczajnym szaleńcem opętanym marzeniem o nieśmiertelności, która miały mu zapewnić owe rytuały i przyzywanie duchów.

Odnalazła też wzmianki o miejscach kultu, jak czarne drzewo i skała cienia oraz o miejscu ceremoniałów, ale bez dokładnych wskazówek co do lokalizacji. Nie miała jednak żadnych wątpliwości, że jeden z tych punktów znajduje się niedaleko tego, w którym znaleziono martwego profesora. Jeżeli tylko pójdzie tam, w końcu je znajdzie, ponieważ dość pastor dość dokładnie opisał ich wygląd.

Wpatrywała się w zapisane sto pięćdziesiąt lat temu słowa z takim natężeniem, że w końcu zaczęła boleć ją głowa. W międzyczasie słyszała jak gospoda napełnia się i pustoszeje, wychwyciła głosy swoich znajomych, ale treść książeczki wciągnęła ją tak bardzo, że nie mogła się oderwać od lektury. Tak, jakby pamiętnik zahipnotyzował ją, straciła wolną wolę, jak automat przepisując, już nie tylko potrzebne, ale teraz także interesujące fragmenty. Czuła jak jej palce drętwieją, łokcie zaczynają palić bólem, a litery zaczęły się rozmywać, niknąć w oddali…

Przecknęła się gwałtownie, ręką zrzucając ze stolika filiżankę. Delikatna porcelana nie potłukła się, na szczęście wysłużony dywan wciąż był wystarczająco puszysty, ale resztka herbaty wylała się, tworząc cieniutką ścieżynką ku drzwiom. Judith ten nagły skok adrenaliny pomógł odzyskać jasność umysłu.

Popatrzyła z odrazą na pamiętnik, jakby oskarżała go o nawiedzenie. Nie dziwiła się już Jamesowi, ze tak łatwo dał się zastraszyć. Ona, po przeczytaniu tej książki, w każdym kącie widziała rzucającą się na nią hordę nieokrzesanych, drapieżnych Indian prowadzonych przez oszalałego Azariasza. Podniosła filiżankę i kiedy odkładała ją z powrotem na stolik, wpadła jej w oczy nazwa szczepu – „Adumbrali”. Pomyślała wtedy, że ad umbra jest z łaciny i aż dziwne, ze tak nazywało się indiańskie plemię. Ale bardzo adekwatnie się nazywali, zaiste. W tym przeklętym przez Boga miejscu, cień to jedyne, co istniało w rzeczywistości.

Zadrżała silnie, jak wstrząsana febrą. Przysunęła bliżej siebie lampę, by żaden kawałek jej ciała nie znalazł się w szarości zbliżającego się wieczoru. Zaczęła się bać ciemności, każde tchnienie wiatru zdawało się na nią czyhać...
 
Sileana jest offline  
Stary 04-06-2011, 19:05   #50
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Poczuł się lepiej, gdy tylko przebrał się w suche ciuchy. Było to jednak tylko przejściowe zadowolenie. bowiem szybko przypomniał sobie o tym, iż wciąż nie dorwał jeszcze Wrighta. Dał się ponieść emocjom i niepotrzebnie ruszył na jego poszukiwania podczas tej koszmarnej ulewy. Z drugiej strony był przekonany, że powieliłby ten błąd w przyszłości, gdyby była tylko szansa, choćby najmniejsza, na spotkanie konstabla. Sprawą ktoś powinien się zainteresować, niecodzienne zachowanie tego człowieka nie mogło umknąć uwadze jego sąsiadów. Nie mógł jednak oczekiwać od nich pomocy, niechętnie zdradzali jakiekolwiek informacje zachowując dla siebie wszystkie tajemnice, zapewne murem stanęliby za Wrightem. Dlatego właśnie chciał to rozwiązać sam, okazja jeszcze musiała się trafić, szkoda jedynie, że wciąż nie wiedział jak długo będzie zmuszony na nią oczekiwać.

W swoim pokoju tkwił jeszcze przez jakiś czas, wpatrywał się w lejący za oknem deszcz. Wyglądał zapewne jak człowiek wielce zamyślony, lecz akurat w tym momencie nie był pogrążony w swych myślach. Delektował się raczej rajską pustką w umyśle, chwaląc sobie niczym nie zmąconą wewnętrzną ciszę. Te kilka minut poświęcone przyglądaniu się i wsłuchiwaniu w padający z nieba deszcz pozwoliło mu uspokoić się i zażegnać na jakiś czas gniew. Zdecydował się zejść na dół i porozmawiać z Sam, w końcu powinien się dowiedzieć czemu konstabl się tak wobec niej zachował.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=E4qk-okRtiE[/MEDIA]

Na dole karczmy panowała swojska atmosfera, przynajmniej tak mu się wydawało. Być może nieco efekt wyolbrzymiał i idealizował, lecz po ciężkim marszu w ulewie był to niemal eden. Szybko dojrzał Sam, która właśnie konwersowała z Virgillem. Solomon podszedł do nich nie robiąc zbyt dużo hałasu, a przy tym również nie rzucając się za bardzo w oczy.

- Odwiedzimy tego Evansa - przemówił poważnym głosem Solomon, gdy usłyszał o czym rozprawiają - Doceniam to i zachowam dla siebie panie Virgillu. - Jego spojrzenie przeniosło się na Sam. - Co tam się właściwie stało? Wright powiedział coś nim cię uderzył?

Kobieta zdawała się być lekko zaskoczona jego nagłym pojawieniem się, wzdrygnęła się lekko i dopiero po chwili otworzyła usta.

- Chciałam się zapytać kto pierwszy przybył do pokoju wuja, by się dowiedzieć czy panował tam taki bałagan jak ten, który zastaliśmy. Powiedział, że on, a potem coś w stylu, że przestał być potrzebny... coś takiego właśnie powiedział o bezużyteczności. Był przy tym całkowicie obojętny. Jakby wuj był śmieciem pod jego butem... no i... trochę mnie to zdenerwowało... - Kobieta splotła dłonie i spuściła głowę - no i go spoliczkowałam i wtedy on mnie uderzył. Znowu całkowicie bez emocji i niespodziewanie.

Przez moment wpatrywał się w nią twardo, poważne spojrzenie utkwiło w jej oczach, w takich momentach chyba nie wyglądał na uprzejmego człowieka. Nagle jednak wzrok ten ustąpił, a na twarzy pojawił się delikatny uśmiech.

- Odważna jesteś - stwierdził luźniejszym tonem - Sprowokował cię. Tak czy inaczej uderzył cię, a funkcjonariusz powinien zachować spokój. Z Wrightem jest coś nie tak i ustalimy co dokładnie. Wszystko jest tylko kwestią czasu.

- Wyglądał jak pod wpływem opium albo czegoś podobnego, ale... nie wiem ile musiałby tego brać by się doprowadzić do takiego stanu...

- Zauważył pan by konstabl zachowywał się ostatnio dziwnie? - zapytała Sam przenosząc spojrzenie na właściciela tawerny - A może zawsze był taki... bezuczuciowy? Patrzył na mnie jak na jakąś osobliwość w muzeum. Jakby mnie analizował jak eksponat. - Zabrzmiała jakby rzeczywiście zachowaniem tym i wymową była zaskoczona, zaiste nie często trafiała na ten typ mężczyzny.

- Nie, no co państwo? - Virgill był wyraźnie zaskoczony zarzutami kierowanymi pod nazwiskiem konstabla, energicznie pokręcił głową i dłońmi - Bruce to porządny człowiek i dobry kompan. W młodości był niezłym łobuziakiem, ale teraz to dobry człowiek. Aż się wierzyć nie chce. Ale wie pani. Zaginął mu pies, miał tutaj tych pismaków, wszyscy powariowali i wypytywali o profesora, zaginął młody Talbot, a teraz moja Ewa. Może mu po prostu nerwy puściły. No w każdym razie on… no to do niego niepodobne.

Solomon spojrzał na właściciela, żałował, że nie może dostać kolejnej porcji napitku, najlepiej w odwróconych proporcjach, albo też jeszcze inaczej. Szklanka rumu, samego, bez zbędnych dodatków, wystarczyłaby mu na ten dzień. Wiedział jednak, że Virgill tak po prostu go nie poczęstuje.

- Myślę, że usprawiedliwianie go nie jest w tej chwili tym czego potrzebujemy. Tak czy siak oczekuję wyjaśnień. Podniósł rękę na Sam, a pan wciąż chce go bronić? - przemówił Solomon.

- Nie bronię go, szanowny panie - odparł właściciel - Po prostu próbuję zrozumieć sytuację.

- Ja również. Niestety póki co wszystko przemawia jednak na niekorzyść konstabla. Z całym szacunkiem panie Virgillu, przyjechaliśmy tu jedynie by zabrać rzeczy naszego krewnego i dowiedzieć się jak postrzegali go tutaj ludzie. Tymczasem zostaliśmy potraktowani wrogo. Nie przez pana, niech mnie pan źle nie zrozumie. Jednak wszyscy traktują nas z rezerwą, a przecież gdy tylko dowiemy się czego chcemy opuścimy waszą społeczność. Dlaczego tak ciężko tutaj o pomoc?

- Pomoc? Nie rozumiem, co pan na myśli? O jaką pomoc panu chodzi? Jeśli trzeba opatrzyć policzek, to mamy tutaj apteczkę na zapleczu. Jeśli coś się zepsuło, kilku ludzi w porcie chętnie to naprawi. Jeśli ktoś zachorował, poślę po doktora. Ale nie przypominam sobie, byście państwo o coś takiego prosili. - Virigill najwyraźniej nie domyślał się o co chodziło żołnierzowi, a i ten chyba nie chciał już dłużej drążyć tematu, bowiem kiwnął jedynie głową.

Sam położyła dłoń na ramieniu krewniaka:
- Solomonie - powiedziała Sam kładąc na jego ramieniu swą dłoń, a następnie spoglądając mu w oczy - może lepiej zajmijmy się przeglądaniem rzeczy wuja. Zostawiliśmy to wszystko na głowie Lucy, a może tam właśnie tkwią odpowiedzi. - Kilka sekund później nachyliła się jeszcze delikatnie i wyszeptała do niego - Jego córka zniknęła w nocy. Myślę, że Virgil potrzebuje teraz trochę spokoju. Zostawmy te spory.

- Racja -
potwierdził markotnie - Zajrzyjmy do Lucy.

Rzeczywiście pozostawienie wszystkiego na głowie krewnej nie było ani zbyt rozsądnym posunięciem ani zaiste uprzejmym. Powinni sprawdzić jak idzie jej to zadanie i w razie czego pomóc, bądź nawet ją zastąpić by dać jej nieco odpocząć. Najpierw jednak uprzejmie podziękował Virgillowi za poświęcony czas.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:01.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172