Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-05-2011, 15:26   #44
Sileana
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Przebudzenie z drzemki na stoliku, z głową przechyloną pod niemal niemożliwym kątem, z rękoma wykręconymi i odrętwiałym, nie należy do najprzyjemniejszych. Nigdy. A jej zdarzało się to już wcześniej, bo jej praca polegała również na czytaniu niektórych artykułów debiutantów i ewentualnych ich korektach. Poza tym, w szkole musiała starać się przynajmniej trzy razy bardziej niż inne dziewczynki, by nie skończyć jak one – zaraz po szkole wydane przez rodziców za najodpowiedniejszego kandydata i rodzące dziecko za dzieckiem. Potem, by znaleźć pracę i ją utrzymać nieustannie udowadniała wszystkim dookoła, że jest równie dobra, a nawet lepsza niż mężczyźni. Większość swego wolnego czasu spędzała więc nad książkami i gazetami, by orientować się w każdej sprawie.
Tym razem, pobudka była podwójnie traumatyczna, kiedy popatrzyła na stolik. Poczuła zimną strużkę potu spływającą po plecach. Wyskrobała ten napis sama, własną ręką. Śpiąc. Pomyślała, że musi jak najszybciej wyjechać z Bass Harbour, zanim to miejsce przyprawi ją o jakieś rzeczywiste problemy z głową. Nie wierzyła w żadne mroczne i duszne czary-mary, wiedziała, ze napis był efektem zmęczenia i ciągłego napastowania przez miejscowych, a jej biedny mózg usiłował sobie z tym poradzić. Mogła być Irlandką i katoliczką, ale na pewno nie była idiotką i nie zamierzała pozwolić bandzie zacofanych wieśniaków się zastraszyć.
Udało im się to. Ciągłe terroryzowanie, wszystkie te tajemnice i sugestywne śmierci... Od chwili, kiedy tylko zabrała się za ten temat, Judy przeżyła setki różnych uczuć wobec profesora, w większości negatywnych, teraz jednak mu współczuła. Nie było to jednak prawdziwe, bezinteresowne współczucie, ale świadomość, że Wilbury od początku był skazany na wariactwo i śmierć. Nawet jeżeli to nie oni go zabili (chociaż wierzyła, że byliby do tego zdolni), to cała ta atmosfera, którą tworzyli, to kim byli, jak się zachowywali... Nawet nie umiała tego do końca nazwać, ale kojarzyło się jej to z najobrzydliwszą ropuchą, taką oślizgłą, o trującej skórze. Wystarczyło dotknąć i już czekała pewna śmierć.
Nie miała jednak czasu na dłuższe rozmyślania. Mimo wczesnej godziny, było bardzo ciemno, a Judy przeżyła tego dnia wystarczająco dużo stresów, by bać się jeszcze wracać, nie wiedziała bowiem, jak długo zajmie wizyta u Mirandy i czy później nie będzie musiała jeszcze gdzieś się udać.
Spacer do domu Mirandy, mimo podłej pogody i tych dziwnych dzienno-nocnych ciemności, uspokoił ją bardziej niż herbata. Przez chwilę stała niezdecydowana na schodkach przed drzwiami, z wyciągniętą ręką, ale kiedy wiatr skierował całą ulewę w jej plecy, przestała się wahać i zapukała.
- Dobry wieczór, pani Mirando, czy mogę prosić panią o rozmowę?
- Proszę wejść. Zmoknie pani - dziewczyna zrobiła miejsce w drzwiach wpuszczając dziennikarkę do środka. Leżący do tej pory spokojnie w korytarzu pies uniósł głowę i ziewnął , po czym wstał leniwie i merdając ogonem obwąchał gościa.
Dom Mirandy Everret był miłym miejscem. Oświetlonym, ciepłym i zadbanym, chociaż raczej skromnym. Pachniał obiadem i kawą. Można było zwrócić uwagę na sporą ilość świec poustawianych w strategicznych częściach domu, szczególnie w salonie.
- Proszę usiąść - wskazała miejsce przy stole. - Woda jest jeszcze gorąca. Napije się pani kawy?
Nie przepadała za kawą, ale głupotą byłoby odmówić teraz czegoś gorącego, pokiwała więc głową z entuzjazmem. Dopiero kiedy weszła do ciepłego pomieszczenia, poczuła jak bardzo zimno dało jej w kość. Z prawdziwą rozmową poczekała, aż Miranda wróci z napojem, wcześniej zagadując tylko o pogodę i psa. Wyciągnęła notatnik i prawie nieśmiałym gestem wysunęła rękę do Mirandy.
- Przyszłam, ponieważ znaleźliśmy to wśród rzeczy profesora. Wspomniał w jednej z notatek, że dostał tę książeczkę od pani i że zawierała wiele przydatnych jego badaniom informacji. Chcia... chcielibyśmy wiedzieć, czym jest ta książka i w jakim języku została napisana, byłoby nam łatwiej wtedy porządkować wszystkie papiery. Poza tym, profesor był niezwkle podekscytowany znaleziskiem i jesteśmy też tego ciekawi. - Wyrzuciła z siebie prawie an jednym wydechu. Jej tłumaczenia były zapewne bardziej kulawe niż te, które Miranda słyszała codziennie o nieodrobionych zadaniach domowych, ale Judy szczerze i gorąco liczyła na jej pomoc.
Miranda wzięła książeczkę do ręki. Uśmiech rozjaśnił jej twarz.
- Piękne. Wygląda jak holenderski, ale ja nie znam tego języka. Ciekawe. Przypomina.... zaraz. Nie. To przecież niemożliwe - zasłoniła usta dłonią. - Wie pani, co to jest. Wygląda, jak oryginał pamiętnika jednego z ojców założycieli Bass Harbor. Azariasza Van Der Ghovera. Duchownego z Europy, który w latach 1778 i 1779 mieszkał w Bass. Książka zginęła z naszej biblioteki kilka lat temu. Zostało jedynie tłumaczenie zrobione przez Izaaca Castella w roku 1878. Swoją drogą, też cenny obiekt. Nie wiem, skąd profesor to miał. Ale na pewno nie otrzymał oryginału ode mnie. Jedynie właśnie owe tłumaczenie. Szczerze mówiąc nie jest to ani łatwa, ani przyjemna lektura. Ja osobiście zaprzestałam czytania po trzeciej kartce.
Westchnęła upijając łyk kawy i częstując gościa ciasteczkiem.
- Nie było żadnego tłumaczenia... Znaleźliśmy jedynie ten notatnik... Nie zna pani treści książki, ale pewnie wiele razy opowiadała pani swoim uczniom historię powstania Bass Harbour. Mogłaby i mnie pani ją przybliżyć?
- Tłumaczenie profesor oddał do biblioteki, trzy dni przed swoim… - zamilkła. - A co do historii... Bass Harbour zostało założone w 1769 roku... – Miranda, kiedy już zaczęła mówić, nie chciała przestać, bardzo długo opowiadała o wszystkich wydarzeniach i postaciach, najwyraźniej był to jej konik.
Judy przerywała tylko czasem, dzięki czemu dowiedziała się, że ów Azariasz zginął przez upadek ze skały do oceanu (zaskakującą zbieżność z prawdopodobną śmiercią przewodnika profesora zostawiła dla siebie), a w okolicy rzeczywiście nie było żadnych Indian – zostali przesiedleni do rezerwatów gdzieś w głębi kontynentu. Rozmowa z jakimś, który mógłby wiedzieć dokładnie, z własnego doświadczenia, czym zajmował się Wilbury była więc niemożliwa.
Dziennikarka poprosiła na koniec Mirandę, aby wypożyczyła jej owo tłumaczenie pamiętnika duchownego. Duchowny, dobre sobie! To, co Judith zobaczyła w książeczce do tej pory wskazywało raczej na jakiegoś zaciekłego czciciela szatana, a nie nobliwego, świątobliwego pastora. Miranda nie miała żadnych obiekcji, co było dość dziwne, ale najwyraźniej uznała, że Judy wie, co robi. A skoro i tak dziewczyna miała w swoich rękach oryginał...
 
Sileana jest offline