Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-05-2011, 19:21   #45
Bebop
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Czuł jak z każdą chwilą narastało w nim uczucie gniewu i frustracji, przepytanie konstabla, wizyta w domy Willburyego czy nawet przeczytanie kilku wpisów z jego dziennika nie dało mu wyjaśnień. Nie takich jakich mógłby oczekiwać. Nie był ekspertem od Indian, nie pociągało go również dokładne badanie każdej z ksiąg Adriana w celu znalezienia wskazówek, mógł więc liczyć jedynie na miejscowych oraz swoje własne spostrzeżenia. Niestety, ani jedno, ani drugie póki co nie pozwalało mu wysnuć rozsądnych teorii. Nie zaprzeczał, gdy Walker poruszył temat spraw nadprzyrodzonych, pod pewnym względem rozumiał jego tok myślenia, lecz sam wolał raczej odnaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie. O ile takie w ogóle istniało. Jeśli bowiem za śmiercią Willburyiego stało istoty pochodzące ze świata zmarłych czy też doprowadziły do niej wizje, jakże mogli to rozszyfrować? Co też dałoby im to rozszyfrowanie? Nie wiedział co mógłby zrobić, gdyby rzeczywiście okazało się, że Adrian zginął w ten sposób, rozwiązanie zagadki mogłoby stać się nie tyle trudne co niewykonalne. Nie mógł się jednak poddać, szczególnie, że były to jedynie przypuszczenia Walkera. Solomon wciąż twardo obstawał przy winie miejscowych, a przynajmniej kilku z nich, tych którzy nie chowali się w domach i nie bali się rozmawiać z obcymi.

Zaczynał czuć się gorzej, nie chodziło już nawet o pogmatwaną tajemnicę, lecz o coś innego. Odbijał się na nim zwykły brak alkoholu, bez niego nie był w stanie ani odpocząć ani odreagować. Przyzwyczaił się już do tego, że dość łatwo wszędzie mógł dostać butelkę czegoś mocniejszego, w Bostonie czy nawet w jego jednostce nie było z tym problemów. Należało pamiętać tylko o tym by nie afiszować się z tym na ulicach. Jawnego pijaństwa nie było, jednak ludzie wiedzieli swoje. W Bass Harbor nikt nie był zbyt skłonny do dzielenia się swoimi zasobami, wątpił by ludzie przestrzegali majestatu prawa. Nie ufali mu po prostu, a to nie miało się przecież zmienić. Nie był w końcu stąd.

Postanowił wypytać w karczmie o doktora, celem odwiedzenia go i wypytania zarówno o Willburygeo jak i o alkohol. Egoistyczna myśl nie dawała mu bowiem spokoju, był przekonany, że gdy poczuje smak trunku łatwiej przyjdzie zmierzyć mu się z tym co go czeka. Przywróci chociaż częściowo dawny komfort psychiczny, o ile można powiedzieć, że takowy posiadał, biorąc pod uwagę jego sny. Jeden z miejscowych bez problemów wskazał mu miejsce zamieszkania doktora. Nim jednak opuścił tawernę zauważył swoich towarzyszy, do których postanowił podejść.

Nadszedł właśnie moment kulminacji i kotłująca się w nim złość nie mogła być dalej trzymana w ryzach. Widoczny ślad na twarzy Sam nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Ktoś zrobił jej krzywdę, a on miał do tego nie pozwolić. Jego śmiertelnie poważne spojrzenie zatrzymało się na jej oczach, w tej chwili wyglądał przerażająco, jakby lada moment miał zamiar kogoś zabić. Odezwał się w nim instynkt, znów czuł jak kontrolę przejmuje nad nim Łowca, ten sam, który pozwalał mu wytrwać w czasie wojny. Ten sam, przez którego po dziś dzień miał koszmary.

- Kto? – spytał twardo, po krótkiej pauzie podczas której wskazał palcem na twarz Sam, powtórzył jeszcze silniej – Kto?

- Bruce Wright – odparła kobieta - zachowywał się strasznie... dziwnie. Jakby palił opium albo coś w tym stylu... Musiałby jednak wtedy strasznie dużo tego używać. - Pokręciła głową - Nigdy nie widziałam kogoś w takim stanie.

- Bruce Wright - powtórzył i kiwnął głową, pokerowa mina nie schodziła z jego twarzy. Wreszcie odwrócił się bez słowa i ruszył do wyjścia.

- Nie – Sam nagle złapała go za rękę - Nie idź tam! A już na pewno nie sam. On jest niepoczytalny. Myślę, że nie wie co robi. Może cię zabić. Po za tym cały czas jest tutaj jedynym przedstawicielem prawa!

- Spokojnie
- odparł - Nic się nie stanie - dodał i spojrzał na nią, a następnie poklepał po ramieniu i znów skierował się do wyjścia.

- James. Nie pozwól mu iść samemu.

- Już idę. Solomon. Poczekaj.


Colthrust nie czekał zbyt długo i wyszedł na zewnątrz. Pogoda nie sprzyjała spacerom, ulewa wzmagała się z każdą chwilą, porywisty wiatr utrudniał poruszanie się po mieścinie. Po chwili pojawił się James, jego wyraz twarzy dawał jasny komunikat, nie podobało mu się, iż akurat teraz musi opuścić ciepłą tawernę. Solomon się tym nie przejmował, znosił już cięższe warunki, zerknął jedynie na swego towarzysza i kiwnął do niego. Idąc w kierunku komisariatu w kompletnej ciszy sprawdził jeszcze swojego Colta. Sam w myślał zapewniał się, że ma go tylko na wszelki wypadek, lecz nie trudno było się zorientować, że w tej chwili rozważał różne zakończenia. Złamanie prawa było jednym z bardzo prawdopodobnych.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=k0gsduLrfSU&feature=related[/MEDIA]

Wytężał wzrok by ujrzeć cokolwiek, na przemian mrużył i szeroko otwierał oczy, lecz ściana wody skutecznie utrudniała mu zadania i zwalniała ich marsz. Wkrótce znaleźli się blisko budynku, który musiał uchodzić za lokalny komisariat. Nie był tego pewny, ale tak właśnie założył. Wtedy też zdawało mu się, iż widzi jakąś postać kierującą się w stronę lasu. Coś podpowiadało mu, iż mógł to być Wright. Wizyta w lesie przy aktualnej pogodzie wydawała mu się szaleństwem, jednak byłby skłonny uwierzyć, że to konstabl się tam wybrał. Bruce Wright nie wydawał mu się bowiem stabilny psychicznie. Mimo tego nie będąc pewnym swoich przypuszczeń zdecydował się najpierw zajrzeć na komisariat. Drzwi były szeroko otwarte, wiatr szarpał nimi raz po raz powodując, że głośno uderzały o futrynę.

Wraz z Jamesem wszedł do środka, byli już poważnie przemoczeni, woda wprost z nich spływała. W środku zobaczyli mężczyznę, który właśnie zdejmował przeciwdeszczową pelerynę. Nie był to jednak konstabl.

- Zamknij drzwi, Bruce – przemówił nawet nie spoglądając w ich stronę, najwyraźniej nie spodziewał się wizyty kogokolwiek innego. Po chwili jednak leniwie podniósł głowę i spojrzał na swoich gości. Był to młody człowiek o średniej posturze, miał przemoczone jasne włosy i niezbyt wyraźny wąsik. – Taaak? – zapytał przeciągając mocno słowo – W czym mogę pomóc?

- Mamy sprawę do konstabla - odezwał się Solomon, jego szorstki głos przejawiał ogromną niechęć i złość - Gdzie jest?

- Wyszedł dosłownie przed chwilą – odparł młody mężczyzna - Chyba źle się czuł. Jestem jego zastępcą. Adam Nutta. Czy coś się stało?

- Gdzie mieszka? – spytał Colthrust całkowicie ignorując kolejne słowa.

- Ostatni dom po lewej. W lesie. Nie sposób nie trafić. Proszę trzymać się drogi. To jakieś sześćset może siedemset metrów. Dość blisko. Ale zaręczam pana, ze jestem w stanie rozwiązać większość problemów równie dobrze jak szef. Więc nie musi pan nachodzić go w domu – przekonywał go zastępca - Ponowię więc pytanie, czy coś się stało?

- Nie. To sprawa osobista. Żegnam –
powiedział bez wahania Solomon i wyszedł.

Oczywiście miał zamiar ruszyć we wskazane miejsce, nawet jeśli zaniepokoiła go lokalizacja domu nie dał tego po sobie znać. Las wciąż wydawał mu się miejscem niepewnym i nie zajrzałby do niego bez wyraźnego powodu. Teraz takowy posiadał. Na otwartym terenie smagający wiatr jeszcze bardziej utrudniał poruszanie się, lejący deszcz sprawiał, iż jedynie dzięki swej determinacji i skupieniu nie zgubił jeszcze drogi. Nie zdołał nawet zbyt daleko odejść od miasta, a jego ubranie było już całkowicie przemoknięte. Woda w butach i lepiące się do ciała ubranie przeszkadzały mu, jednak dawno już zapomniał o komforcie. Liczyło się tylko to, że z każdym krokiem zbliża się do celu, do człowieka, który miał czelność podnieść dłoń na Sam. Dodawało mu to sił.

Wreszcie znalazł się między drzewami, tam przynajmniej częściowo udało mu się uniknąć wody. Liście na koronach drzew dawały mu pewną osłonę, zarazem jednak otaczały go półmrokiem, który sprawiał, że nie czuł się zbyt dobrze. Trudny do wyjaśnienia lęk narastał z każdą chwilą. Przez myśl od razu przemknął mu dom Willburyego i znajome uczucie jakie mu tam towarzyszyło. Wszystko podpowiadało mu by odwrócił się na pięcie i uciekł jak najdalej póki jeszcze mógł. Nim jednak zdecydował się na ten krok ujrzał na granicy pola widzenia dom, który szukał. Od razu wzmocniła się jego odwaga. Nie spoglądał w kierunku Jamesa, przy tych warunkach pogodowych nawet nie zdał sobie sprawy, kiedy jego towarzysz gdzieś zniknął.

Dom konstabla był nieduży, skromny, otoczony płotem. Miał spadzisty dach oraz kamienną podmurówkę. Weranda na której teraz stał dawała mu przynajmniej jakąś ochronę przed deszczem. Obok stała stara i zniszczona furgonetka, pozbawiona kół i nienadającą się już do niczego. W domu panowała ciemność, najwyraźniej konstabla nie było w domu, dla pewności nacisnął jednak klamkę. Drzwi były standardowe , gdyby wybił znajdującą się w nich szybkę zapewne bez problemu dostałby się do środka. Co jednak wtedy? Miałby zaczekać po prostu? Przez myśl przechodziło mu jedynie zrobienie krzywdy konstablowi.

Zastanawiał się jeszcze przez kilka długich minut aż nagle z deszczu wyłoniła się Samantha i James, przemoczeni i zmarznięci. Wrighta tymczasem wciąż nie było i choć było jeszcze wcześnie, robiło się coraz ciemniej. Niepokojący półmrok z każdą chwilą powiększał się. Gdyby był sam nie wahałby się czekać, jednak teraz nie chciał ryzykować. Wiedział, że jeszcze będzie miał szansę dorwać Wrighta.

- Nie ma go. Nie potrzebnie przyszliśmy - stwierdził Solomon - Powinniśmy wracać. - Widać było, iż mówi to bardzo nie chętnie.

Wrócić jak najszybciej, taki był plan. Tawerna była bezpieczniejszym miejscem niż dom konstabla. Nie chciał ryzykować życia swoich towarzyszy, szczególnie, że w ciemności nie czuł się już bezpiecznie.
 
__________________
See You Space Cowboy...

Ostatnio edytowane przez Bebop : 30-05-2011 o 00:51. Powód: Wyeliminowanie luk i powtórzeń
Bebop jest offline