SAMANTHA HALLIWELL, JAMES WALKER, NORMAN DUFRIS, SOLOMON COLTHRUST
Padało tak, jakby Bóg miał zamiar zesłać na Bass Harbor kolejny potop.
Cztery osoby – trzech mężczyzn i jedna kobieta – szli przez las rozglądając się niespokojnie. Za sobą pozostawili stojący na skraju lasu dom. Pusty i zimny. Było pewne, że Bruce Wright nie zajrzał do niego, po opuszczeniu posterunku.
Mógł pójść do drugiego lokalu – zdecydowanie mniej przyjaznego – noszącego nazwę „Knajpa u Toma”. Co prawda Tom, który ją założył nie żył już od kilkunastu lat, lecz nazwa pozostała. Urok speluny również. Norman zastanawiał się, czy w czasach prohibicji miejsce takie, jak „Knajpa u Toma” przetrwało.
W końcu wyszli z zalewanego deszczem lasu. Tutaj dopiero poczuli, jak gwałtowny sztorm uderzył w Bass Harbor. Zgięci w pół, smagani przez wicher i ulewę, marzyli tylko o jednym – by dotrzeć do tawerny i natychmiast przebrać się w suche rzeczy.
Udało im się.
Tawerna zdawała się być w tej sytuacji prawdziwym wybawieniem. Miejscem, które spełniało wszystkie życzenia podróżnych. Od razu zobaczyli, że poza ich grupką i starym Virgillem, reszta klientów zdążyła gdzieś wybyć.
- Na litość boską – Virgill załamał ręce widząc w jak opłakanym stanie się znajdujecie. – Co was napadło, by wychodzić na zewnątrz w taką pogodę.
Nalał szybko herbaty do kubków. Gorącej i mocnej.
- W celach leczniczych – powiedział wyciągając spod lady butelkę rumu i dolewając solidnej porcji do każdej z herbat.
Podał wam naczynia.
- Weźcie to i idźcie na górę. Przebierzcie się. Rzeczy znieście na dół, powiesimy je nad kominkiem to szybciej wyschną.
Spojrzał na Normana.
- Pan niech weźmie pokój, który opuścił kaznodzieja. Co prawda, nie zdążyłem go posprzątać, ale to chyba tymczasowo. Słyszałem przez przypadek pana rozmowę z Jeremiashem. Pana ojciec już chyba zawinął do doku. Jednak niech pan przeczeka, aż troszkę się wypogodzi.
Spojrzeliście po sobie. Z waszych ubrań na podłogę ściekała woda. Wszystko co mieliście na sobie faktycznie domagało się suszenia, a w przypadku Samanthy również prania.
JUDITH DONOVAN
Miranda Everett okazała się niezwykle życzliwą i pomocną osobą. Pożyczyła ci zarówno tłumaczenie pozycji, która interesowała zmarłego profesora, jak też kilka książek o okolicy i wysłużony słownik języka holenderskiego.
Chętnie posiedziałabyś dłużej u Mirandy, tym bardziej, że gospodyni nalegała, a na zewnątrz lało, jak z cebra. Ale postanowiłaś jak najszybciej wziąć się za pracę, wychodząc ze słusznego założenia, że im szybciej zapoznasz się z dokumentacją interesującą profesora, tym szybciej powrócisz do cywilizacji.
Podziękowałaś zatem Mirandzie i opuściłaś jej dom. Nawet krótki dystans pomiędzy domem bibliotekarki, a tawerną, który przebiegłaś najszybciej, jak potrafiłaś, spowodował, że zmokłaś.
Tawerna była pusta, jeśli nie liczyć właściciela, który właśnie zgarniał naczynia ze stołów.
Kiedy wchodziłaś do środka, starszy mężczyzna posłał ci smutne i ciekawe spojrzenie, a potem wrócił do swojej pracy.
Poprosiłaś go o coś ciepłego do pokoju i poszłaś na górę. Zapaliłaś światło, bo ulewa i ołowiane chmury na niebie, powodowały, iż wydawało się, że jest późny wieczór.
Siadłaś przy porysowanym i zasłanym twoimi notatkami stole i położyłaś na nim przyniesione z domu Mirandy książki.
Zanosiło się na długie popołudnie. Ale w sumie czytanie w deszczowy dzień było czymś naturalnym i dość częstym w twoim życiu.
Spojrzałaś na zegar. Zbliżała się czwarta pięćdziesiąt popołudniem.
Na dole usłyszałaś jakieś hałasy. Chyba nawet dało się słyszeć głos Sam.