Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-05-2011, 10:01   #48
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Gościnnie występującemu Armielowi - dzięki



Kreda po zmroku pachniała inaczej.

Kamień oddawał powoli zebrane od słońca ciepło, wyraźniejszy stawał się zapach piwnic, butwiejącego drewna, strzelających iskrami łuczyw czy smród gnijących ryb i wodorostów dochodzący z wiatrem od strony portu. Od twierdzy ciągnęło ciszą, strachem i czymś, czego Dzierzba nie potrafiła nazwać. Wzmocniono straże, zatrzaśnięto szczelnie odrzwia i okiennice, odpędzano nie tylko grupki ciekawskich, lecz nawet bezpańskie zwierzęta. Ludzie kręcili głowami i szeptali a w tych szeptach przebijały nuty ekscytacji i niepokoju. „...wyznaczyli ją na posłańca... namaścili... głupiś, Maska próbował przyzwać burzę, ukarał... a wszyscy oni w sztok pijani...bo Konewa zjełczałe żarcie im dowiózł... znowu... taka dobra panienka z... znowu podniesie podatki, zobaczyta... no, dopiero wtedy będą wyli...” Anah pokiwała tylko głową na te wszystkie rewelacje, ziewnęła szeroko i skręciła w wąską, pochyłą ulicę ciągnącą się wzdłuż murów.

Dopiero wtedy zorientowała się, że jej ciche kroki mają podwójne, pobrzękujące żelazem echo. Zaklęła bezgłośnie. Kotwica? Kołtun? Szczerze wątpiła. Gdyby istniała potrzeba, wysłaliby za nią cichostopych, a nie chroboczących podkutymi butami o bruk zbrojnych. Cierń? Cierń. Od kiedy mogli za nią leźć? Od kiedy poharatała młodego przy namiocie Łyczka? Od ponownego wejścia do miasta? Od spotkania z kapłanką w Podkownej? Swędziały ją plecy już kiedy szła do Pstrąga. Swędziały, zaraza. Ale zignorowała to swędzenie, bo nie przyuważyła nikogo. Kurwa. Jeśli zaciągnęła ich do niego...

Przyspieszyli kroku. Już nawet nie próbowali udawać, że próbują być dyskretni. Że nie wiedzą, że ona wie. Arogancja. Lekceważenie. Zbliżali się do niej jak do jakiejś zwierzyny łownej, która jest za głupia, żeby spieprzać w podskokach. Sięgnęła za szeroki pas, błysnęło srebro pomiędzy jej palcami, w kierunku dwóch podstarzałych kurew. Ile mogły mieć lat? Dwadzieścia pięć? Trzydzieści? Trudno było to określić pod grubą warstwą bielidła.

- Co byś chciała, kochanieńka? - zamruczała jasnowłosa, gdy moneta zmieniała właściciela. - Palcami? Językiem? A może takim kawałkiem...
- Zajmijcie ich, siostry, co?
- przerwała jej chrapliwie Anah przez zaciśnięte zęby, napięta rosnącą wściekłością jak mocno nakręcona sprężyna.

Dziwki wymieniły szybkie spojrzenia, ale Dzierzba już nie patrzyła. Śmignęła w najbliższy zaułek. Ciemną, wąską uliczkę, zawaloną gruzem ze zniszczonych ścian i resztkami starych rusztowań. Wyrwała fragment jakiejś deski, podrzuciła w dłoni, zważyła ciężar, uśmiechnęła się do sterczących z niej pordzewiałych gwoździ. Gdzieś za jej plecami kobiety uczciwie odpracowywały otrzymane srebro - kusiły, prosiły, oferowały rozkosze, jakich Kreda nie widziała. Prawie widziała natarczywe, wężowe ruchy jakimi owijały się dookoła mężczyzn, ich oczy rozszerzone nadzieją na kolejny zarobek, kolejny prezent od losu, palce wczepiające się w ubrania, przytrzymujące w miejscu. Wspięła się zwinnie i skryła za fragmentem muru, ukruszonego na kształt sterczącego ku niebu kła. Krew pulsowała w skroniach, serce biło równo. Szybko.

Smród butwiejącego drewna i czegoś, co rozkładało się gdzieś pomiędzy cieniami.
Bolesne skomlenie jakiegoś kundla.
Dźwięk dzwonów rezonujący w powietrzu.
Pajęczyna osiadająca na policzku.
Szczur przebiegający po opartej na kamieniu dłoni.

Nawet nie drgnęła.

Nie musiała czekać długo.

Pośpieszne, twarde kroki. Podzwanianie żelaza, szelest materiału, jakaś uwaga rzucona przytłumionym głosem, zapach oliwionej skóry wyraźny nawet w tym miejscu. Plecy proste, ramiona ściągnięte. Zbrojne gówno, które musiała zdrapać sobie z obcasa w całej krasie. Garota? Nie. Nóż? Uderzenie w płuco. Uderzenie w gardło. Czysto i skutecznie. Nie będą mogli krzyczeć. Nie. Nie mieli hełmów. Roztrzaskać im głowy kamieniem? Możnaby... Można... Świat był pełen słodkich możliwości. Obserwowała ich, mrużąc oczy. Zacisnęła mocniej palce na szorstkim drewnie i skoczyła prosto na nich.

Wszystko przyspiesza, rozbija się na pojedyncze obrazy.

Cichy, miękki skok. Wybicie. Improwizowana pałka zataczająca krótki łuk.
Trzy, zardzewiałe gwoździe wbijające się w gardło jasnowłosego mężczyzny.
Szarpnięcie wzmocnione skrętem całego ciała. Tryska krew z rozrywanego brutalnie ciała.
Na jego ubranie. Na jej ręce. Na pokrytą kredowym pyłem ziemię.
On podnosi dłonie, by zatamować juchę. Ona wpycha go na jego kompana. Prosto na dobyty miecz.
Ignoruje osuwające się na ziemię ciało.
Ekscytacja. Podniecenie.
Kolejne wybicie. Kolejne uderzenie. W ostatniej chwili zmienia jego kąt.
Wyhamowuje cios. Nie zabić - ogłuszyć. Chce go żywego.
Zostawia go z deską wbitą gwoździami w policzek i oko.
Kuca przy jasnowłosym.
Żyje jeszcze.
Wytrzeszczone oczy. Szeroko otwarte usta. Dławi się. Dusi. Umiera.
Ma ładne oczy. Jasne. Przestraszone.
W bladej jak śmierć twarzy.
Jego krew wydaje się czarna, jakby krwawił gęstą smołą.
Podnosi z ziemi kamień.
Opuszcza go na tą twarz...

Raz...
Drugi...
Trzeci...
Raz...
Drugi...
Trzeci...
Raz...


* * *


Chrzęst pękających i miażdżonych kości ustąpił miękkiemu, wilgotnemu, mlaszczącemu niemal odgłosowi, gdy kamień spotykał się z tym, co kiedyś było młodą twarzą. Dzierzba drgnęła jakby sama zdziwiona tą zmianą, jakby sama zdziwiona widokiem bezkształtnej miazgi ciała i pokruszonych kości. Wstała gwałtownie, pozwalając okrwawionemu kamieniowi upaść na spękany bruk. Zamarła na moment w bezruchu, przekrzywiła ptasio głowę nasłuchując. Ale nie – nic oprócz ciężkiego oddechu drugiego z mężczyzn. Miała jeszcze chwilę czasu.

Przywiązała mu ręce do fragmentu rusztowania pasem oderżniętym z jego własnego płaszcza. Usiadła okrakiem na jego piersi, wpychając mu do ust szmatę zwiniętą w gałgan. Poklepała po zdrowym policzku. Poczekała aż zatrzepocze powiekami, jęknie głośniej. Nachyliła się nad nim.

- Wrzaśniesz. Ubiję – przyobiecała. - Będziesz gadał. Masz szansę. Dla kogo robicie? - Wyjęła powoli knebel, gotowa w każdej sekundzie wepchnąć mu go do gęby ponownie.

- Jebał cię pies, suczy - wycharczał.

Pokiwała głową, spokojnie wcisnęła szmatę na miejsce. Głęboko. Delikatnie chwyciła koniuszkami palców powiekę, odciągnęła od jego jedynej już gałki ocznej. Przyłożyła nóż i cięła. Niefrasobliwym ruchem odrzuciła w bok niewielki, wiotki strzęp skóry. Krew zalała mu twarz, wypełniła oczodół czernią. Szturchnęła go w policzek, żeby mogła spłynąć na ziemię. Odczekała. Ostrze tańczyło tuż przy jego oku.

- Imię.

Odetkała mu usta. Zawył. Z bólu i z wściekłości. Szarpnął się gwałtownie, nerwowo.

- Szczekacz - wycie na skraju histerii. - Zabiję cię, suczy... - przejechała mu żelazem po gardle.

Wrzasnął - ubiła. Jak obiecała.

Obszukała szybko ciała. Ładnie ćwiekowane skórznie, krótkie miecze, sztylety, pieszczochy na nadgarstkach. Bliźniaczy prawie sprzęt. Wojskowy. Ale żadnych tunik herbowych, żadnych oznaczeń służby. Rozerwała rękawy, sprawdziła czy mają bandyckie lub żołnierskie symbole nakreślone na ciele. Nie mieli. Kurwa. Oberżnęła bez ceregieli sakiewki, zajrzała do środka. Miedź i srebro. Odebrała jednego imperora, resztę zostawiła w środku. Prawie roześmiała się w głos na tą wymuszoną parodię uczciwości, na ten długi cień, który rzucała na nią kapłanka. Odrzuciła na bok solidny, płócienny wór, który jeden miał przytroczony sznurem do pasa. Co oni, porwać ją chcieli? W worze uprowadzić? Świat dziwaczał w zastraszającym tempie. Wsunęła jeden z kastetów do własnej kieszeni. Z szyi jasnowłosego zerwała wisior w kształcie czaszki jakiegoś zwierzęcia. Psa? Gryzonia? Za ciemno było żeby poznać. Srał to pies. Wisior dołączył do kastetu.

Koniec. Wystarczy.
Czas było pryskać.

Wspięła się po spękanym murze, błogosławiąc płaskie dachy domów i gęstą zabudowę Kredy. Przemknęła ku ulicy obstawionej przez dziwki i wychyliła ostrożnie. Te dwie, które jej pomogły ciągle tam były. Zagwizdała cicho przez zęby i rzuciła im jedną, poznaczoną krwawymi śladami sakiewkę. Druga poleciała do rudej kurwy podpierającej ścianę po przeciwnej stronie. Błysk przyda się im bardziej niż trupom, jej natomiast przyda się ich milczenie. Tak trupów, jak kobiet. Skinęła im ręką upieprzoną w ludzkiej jusze prawie po sam łokieć. Zaklęła, wycofując się wgłąb dachu.

Niedaleko jakiś pies rozdarł się w przeraźliwym jazgocie.
O tak, najwyższy czas spieprzać.
Puściła się biegiem po dachach.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 29-05-2011 o 20:39.
obce jest offline