Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-05-2011, 21:24   #138
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Claire Goodam, Patrick Cohen, Terrence Baldrick


Wpadliście w pułapkę. Nie było cienia wątpliwości. Zarówno strzelec, który trafił Verne’a w głowę, jak też nadbiegający z dołu policjanci i skrzydlata istota, którą Tasha nazwała gibborim. Wszyscy najwyraźniej chcieli was dopaść.
I nie był to przypadek, że trafili do mieszkania w New Jersey akurat w tym samym czasie, w którym i wy się tam zjawiliście.

Nie wierzyliście w przypadki. Już nie.

Claire ruszyła w górę. Napastnicy, jak tylko dostrzegli lub usłyszeli ruch, otworzyli ogień. Policjantka biegła schylona prawie w pół, słysząc kule wizgające nad jej plecami, tłukące w ścianę i wyrywające kawałki zaprawy murarskiej. Jeden z pocisków zrykoszetował tuż koło jej nogi, cudem ją mijając.

W tym samym czasie Cohen, zasłaniając sobą Natashę Kalinsky, wybiegł na korytarz. Drzwi do mieszkań na piętrze zapewne były pozamykane, a Patrick nie był typem kogoś, kto wywarzy je własnym barkiem czy wybije kopniakiem. Umysł detektywa pracował na pełnych obrotach, kiedy wybierał drogę schodami na górę.

Baldrick wybiegł z mieszkania jako ostatni, prawie zderzając się z Goodman. Poświata otaczająca „gibborima” – jak nazwała skrzydlatą istotę Tasha – zdawała się palić, jak otwarty piecyk. Anioł szedł, niewzruszony, kroczył jak posłaniec śmierci z obliczem pozbawionym jakichkolwiek śladów uczuć.

Claire widziała go, jak wyłaniał się z mieszkania, w którym spotkali się z Natashą i Vernem. Widziała dziwaczną poświatę, która otaczała skrzydlatą istotę.

Ta aura była niczym obietnica szczęścia. niczym światło świecy dla błąkającej się w ciemnościach ćmy. Goodman zatrzymała się jak zauroczona wpatrując w wychodzącego gibborima.

Uratował ją przypadek. Kula wystrzelona przez kogoś z dołu uderzyła tuż koło czerwonookiego anioła.

To pozwoliło Goodman dogonić Cohena, Tashę i Baldricka już wbiegających po schodach na kolejne piętro.


* * *


Nie było innej drogi ucieczki, niż dach budynku. Zasypany śniegiem, pokryty brudnymi bryłami lodu, wystawiony na działanie wiatru. Teraz dopiero zorientowaliście się, że towarzyszy wam dziewczyna w samej koszulce i spodenkach i na dodatek na boso. Niedobrze!

Napastnicy byli już blisko, ale kawałek metalowej rury wsunięty w klamkę drzwi prowadzących na dach pozwoliło wam zyskać kilka sekund. Cohen zdjął z siebie płaszcz i narzucił na Tashę, lecz nie rozwiązał problemu bosych stóp malarki.

Kiedy dotarliście do zejścia przeciwpożarowego przeciwnicy prawie sforsowali przeszkodę. Udało wam się jednak zbiec w dół, na zasypaną śniegiem i śmieciami boczną uliczkę.

Wiedzieliście, że nie macie możliwości przemieszczać się głównymi ulicami, póki nie oddalicie się od miejsca incydentu.

Boczna uliczka zaprowadziła was do jakiegoś skweru z posagiem jakiegoś dumnego, zaśnieżonego żołnierza na koniu z szablą kawaleryjską uniesioną w stronę nieba. Jakże wymowny w waszej sytuacji gest.

Nad sobą słyszeliście łopot skrzydeł.

- Gibborim – wydyszała Tasha. – Musimy znaleźć jakąś kryjówkę.


* * *


Na środku ośnieżonego placu zabaw stała wielka, zadaszona ślizgawka stylizowana na domek. To tam skryliście się przed czujnym wzrokiem skrzydlatego prześladowcy.
To tam mogliście się zająć sinymi z zimna stopami Natashy Kalinsky. Podczas ucieczki zraniła sobie stopę w kilku miejscach, na kawałku stłuczonego szkła, lub zamarzniętej bryle lodu.

Zrobiło się ciemno i zimno, a z nieba zaczął sypać śnieg.

- Musimy się stąd wydostać – wyszeptała Tasha. – Oni ... przyszli za wami. To sługi Netzacha. Ten Gibborim nosił jego pieczęć na piersi. Musieli was śledzić. Teraz jednak znaleźli malowidło. Wiedzą już, kogo szukają. Musimy ... musimy znaleźć ją szybciej.

Odetchnęła.

- To znaczy ty powinieneś jej poszukać – spojrzała na Terrenca. – Patrick musi odnaleźć drogę do wieży. Zaprowadzą go tam ślady krwi. Mojej krwi – spojrzała na swoje stopy- Gdzie tutaj jest najbliższy szpital. Tam zacznie się ścieżka.

Oderwała wzrok od sinych i okrwawionych nóg.

- Czy jesteście gotowi, by to zrobić? By zakończyć wojnę, nim gibborimy zrobią sobie z Nowego Yorku teren łowiecki.

Gdzieś nad waszymi głowami krążył helikopter.

- Netzach ma pod sobą policję i służby paramilitarne. I chce was zabić. Was i mnie. Póki macie w sobie esencję Astarotha nie znajdą was za pomocą mistycznych sztuczek. Ale mogą wytropić tradycyjnymi metodami. Wasz nowy szef zawsze był jego wiernym sługą, dlatego kiedy tylko dowiedział się o was, na rozkaz swojego pana, przywrócił was do służby. Tej samej sile służył też ten wasz szef, który oberwał pod Red Hook. Tylko Mac Nammara był wolny od wpływów, lecz kiedy Wydział Specjalny wmieszał się w wojnę aniołów, od razu ci potężni wprowadzili do niego swoich ludzi. Przy okazji pozbywając się niepotrzebnego Mac Nammary. Także wasza nowa partnerka, ta z Las Vegas, komuś służyła.

Nacisnęła stopę patrząc jak wylewa się z niej strużka krwi. Nie płynęło jej zbyt wiele. Znak, że zimno robiło swoje.

- Astaroth kazał wam też powiedzieć, że to znajomi Jacooba zabili Kingston. To oni ustawili pułapkę. Nie ufajcie sługom Togarriniego. To zapewne on zniszczył San Francisco.

Spojrzała na Cohena zmęczonym, smutnym wzrokiem.

- Dobra. Szpital. Bo czuję się nie za bardzo za .. je .. biście.- - wydukała Tasha.

Helikopter przeleciał niedaleko, nad budynkami dwie ulice dalej omiatając ulice reflektorem szperacza, po czym odleciał w dal znikając w mroku.


Rafael Jose Alvaro


Dochodził wieczór. Była zima, więc słońce zachodziło szybko i na dworze już robiło się ciemno. Chociaż, rzecz oczywista, Nowy York nigdy nie jest ciemny. Zawsze lśnią w nim lamy, neony, światła samochodów i te, które palą się w biurach, punktach usługowych oraz mieszkaniach. Nowy York nigdy nie śpi.

Czułeś się zagubiony. Czułeś się wypalony. Czułeś się zawiedziony. „Dobra” strona szanowała ludzi mniej więcej tak samo jak zła. Faktycznie – Bóg opuścił ten świat szeroko pojętych Iluzji. Iluzji: prawdy, prawa, wiary, sprawiedliwości, dobra, zła, sumienia.

Twoi dawni partnerzy mieli swoje śledztwo i najwyraźniej nie było cię już w ich planach. Może skądciś dowiedzieli się o twoim układzie z Ormianinem i woleli trzymać się od ciebie na dystans? A może był to jedynie przypadek? Nie mogłeś być już niczego pewnym w tym ponurym i straszliwym miejscu, jakim stał się świat.

Z nerwów sięgnąłeś po papierosa. Dym, w dawnych czasach, pozwalał ci się skupić, skoncentrować, wyostrzyć myśli. Dawał chwilę ukojenia, chwilę jasności myśli. Wdychałeś go, jakbyś przyjmował hostię – z nabożną czcią i egzaltacją tej, jakże prostej czynności. Brakowało ci tego. Brakowało ci papierosa, który wszak zawsze był twoją słabością. Skazą na charakterze, której mogłeś się wstydzić i z którą trudno było się pożegnać.

Tym razem jednak papieros nie pomógł. Nie dał prostego rozwiązania. Nie pozbawił cię wątpliwości i rozterek. Byłeś na rozdrożu i czułeś to, każdym swoim fragmentem ciała, każdym kawalątkiem jaźni, że w którą stronę byś się nie odwrócił, zawsze narazisz siebie lub kogoś na tragiczny los.

Z zamyślenia wyrwał cię dziwny hałas.

Narastający huk, jakby nad budynkiem, w którym się znajdowałeś przelatywał właśnie odrzutowiec. Szyby drżały w oknach, mieszkanie kiwało się jak marynarz na lądzie. Na jednej ze ścian pojawiła się linia pęknięcia, najpierw drobna kreska, która w oczach urosła do rozmiarów sporej szczeliny.

A potem, w jednej chwili, jakby gdzieś w pobliżu właśnie wybuchła bomba atomowa, której wszyscy się tak bali, ściany mieszkania posypały się w kawałkach na boki.

Stałeś teraz pośród zrujnowanych budynków. W Metropolis.

Szybko i niespokojnie rozejrzałeś się wokół.

Byłeś na zniszczonym podwórku jakiejś kamienicy. Wokół siebie widziałeś wyschnięte krzaczki, pozbawioną wody fontannę oraz coś, co wyglądało jak stolik do szachów.

Podszedłeś bliżej widząc ustawione figury.



Czarny król miał twarz Astarotha, biały jakiejś kościstej maszkary. Były dwie białe wieże –jedna, ustawiona wyżej, miała twarz twoją, druga Jacooba. Czarny goniec – ten ustawiony na górze planszy - miał twarz Claire, biały goniec twarz Cohena. Drugi czarny goniec miał twarz Zdradzonego, jedyna czarna wieża miała twarz Strepilsa, którego poznałeś z opowiadań zespołu. Oblicza pionków nic ci nie mówiły, a biały koń miał kobiece oblicze. Za to biały hetman miał twarz Ormianina. Reszta figur była ci obca.

Przy szachownicy wyryto w kamieniu napis.

„RUCH BIAŁYCH. JEDEN RUCH I MAT. WYGRAJ PARTIĘ”
 
Armiel jest offline