Początek dnia nie zapowiadał niczego specjalnego.
Khemorin, jak zwykle, pracował w kuźni przylegającej do karczmy, której był współwłaścicielem. Właściwie nie musiał tego robić, ale po prostu nie potrafił siedzieć bezczynnie, a dodatkowo tworzenie nowych, użytecznych rzeczy sprawiało mu przyjemność. Przekształcenie nieforemnego kawałka metalu w narzędzie pracy lub broń powodowało, że czuł się bliżej, niż w jakiejkolwiek innej sytuacji, swojego boga, Kowala Dusz, Moradina. I czuł się potrzebny.
Regularne uderzenia młota o rozżarzony metal rozlegały się w ciemnym, rozświetlonym jedynie blaskiem paleniska, iskrami tryskającymi spod młota i smugami światła wpadającego poprzez szczeliny między deskami ścian, pomieszczeniu. Co jakiś czas krasnolud wkładał przestygły kawałek do paleniska i poruszał miechem, żeby żar nabrał odpowiedniej temperatury, po czym metal rozgrzany do białości wyciągał i znów uderzał, formując następną podkowę. Ten towar schodził najszybciej, bo podróżni przybywający do karczmy zwykle prosili o zabezpieczenie kopyt ich wierzchowcom. Ale na ścianach wisiały w porządku obręcze na koła i beczki, sierpy, kosy a nawet elementy pancerzy, zbroje, tarcze i różne rodzaje broni. Tak, potrafił wykuć prawie wszystko.
Wejście
Uugara przerwało ciągły stukot młota o kowadło. Po chwili rozmowy kowal odłożył rzecz, nad którą pracował i wyciarając ręce w fartuch ruszył za przyjacielem.
- Nie mieli kiedy przyjechać, do diaska. Mam nadzieję, że choć trochę zamówili i nie będą próbowali wprosić się na krzywy ryj.
Gderał zdejmując poprzepalany w wielu miejscach, skórzany fartuch i odwieszając go na właściwe mu miejsce przy wejściu na zaplecze. Po chwili umył ręce w i przetarł twarz czystym, lnianym ręcznikiem.
Gderał bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej niechęci do nieznajomych. Wszyscy, którzy go lepiej poznali, wiedzieli, że on po prostu tak miał. Nawet, jeśli nie było powodu, on musiał marudzić. Tak, jak w tym wypadku. Tak naprawdę to nawet trochę się niecierpliwił, że jego podopieczni się tak ślamazarzą z przybyciem. List
Klaarna wzbudził jego ciekawość nie tylko dlatego, że już od pewnego czasu czuł pewien niewyjaśniony niepokój i chęć zmiany, ale dlatego, że pojawiło się tam imię, które przywołało wspomnienia. Przez te wszystkie lata, które minęły od wojny z Gruumshem zakończonej wysadzeniem cytadeli, zastanawiał się, co stało się z jednym z jego towarzyszy, który wtedy się od nich odłączył. A to mogło być powiązane z owym tajemniczym
Ravenem, o którym wspominał
Klaarn w liście.
***
Średniego (jak na krasnoluda) wzrostu, krzepki jegomość podszedł z
Uugarem do stolika, przy którym siedzieli
Sylvius i
Lothel. Smugi sadzy na twarzy i spoconych, muskularnych ramionach wskazywały, że jeszcze przed chwilą musiał pracować w pobliżu jakiegoś pieca. Przetykane dość gęsto siwizną włosy na głowie i wciąż gęstej brodzie wskazywały, że nie jest młodzieniaszkiem, choć poruszał się sprawnie i sprężyście. Błyszczące, brązowe oczy wpatrywały się z zainteresowaniem w siedzącą przy stole dwójkę.
- Jestem Khemorin. - Zaczął bez zbędnych wstępów.
- Podobno chcieliście się ze mną widzieć. - Lewa brew ledwo zauważalnie podniosła się do góry, nadając twarzy wyraz pytania, którego nie było słychać w głosie.