Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-06-2011, 13:05   #126
-2-
 
Reputacja: 1 -2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie
Walka o życie, wcale nie swoje, trwała w najlepsze.

Strażnik, zgodnie z oczekiwaniami, pchnął piką w oczekiwane miejsce nieoczekiwanie szybko - strażnik, zgodnie z oczekiwaniami, pchnął piką w oczekiwane miejsce nieoczekiwanie szybko dzięki szybkości odruchów szpiega.
Walczący blisko Ted nie zamierzał czekać. Chwycił jednorącz drzewce by trzymać je obok siebie - dopóki przeciwnik nie wyrwie broni, na przykład cofając się - drugą ręką wyprowadzając już niewygodne uderzenie głownią miecza w twarz, na ile byłoby to możliwe, by później kopnąć, popchnąć, zepchnąć czy jakkolwiek pozbyć się z niewysokiego szafotu tego przeciwnika.
brak elementu zaskoczenia ze strony przeciwnika zaowocował szybką reakcją Chwyt znalazł swoje miejsce tuż przy dłoniach przeciwnika, a lekko skręcone, z konieczności, ciało Teda, z impetem wróciło do pierwotnej pozycji, trafiając przeciwnika w twarz, głownia zsunęła się z policzka wprost na nos. Ześlizgnęło się z taką siłą, iż pogruchotany prysnął kroplami krwi!

Ćwierćelf w ostatniej chwili zmienił zdanie i pochwycony za wystającą spod zbroi koszulę mundurową strażnik, zamiast zostać zrzuconym, wraz z protektorem skazańców polecieli na pozostałą trójkę. Problem w tym, że tamta trójka, przez chwilę zawahania, co prawda straciła równowagę pchnięta przez dwa ciała ale ich mózgi zdążyły załapać, ze trzeba będzie o nią walczyć, więc stosunkowo szybko do niej powracali.

Ted był wdzięczny pechowcowi za to, że przez chwilę był dlań tarczą. Nie zrobił im nic, ale przynajmniej podszedł do nich nie nadziewając się na piki, tego jednak nie wystarczyło. Szarpnął nim w lewo, zwyczajnie dla pozostawienia go w jakimkolwiek stanie zdezorientowania, wiedząc, że za chwilę będzie go kosztował cenne sekundy, ale wpierw, rzeczywiście jak gdyby był żywą osłoną wychylił się na prawą stronę - w prawicy dzierżywszy miecz - i rąbnął na odlew z niemal prostego ramienia, licząc na ścisk, brak równowagi, stanie na skraju szafotu wrogów, szczęście, ich niekompetencję - cokolwiek, zadając wolniejszy i silniejszy cios, wkładając weń jednak tylko siłę ramienia a nie ciała. Nie dbał naprawdę o to, którego z nich dwóch trafi.
Z łatwością by się osłonili, gdyby nie długie drzewce. Gdyby mieli miecze... sztylety... cokolwiek krótszego! Cios nie byłby zagrożeniem. Ale mieli w rękach długie badyle, obecnie całkiem niepomocne, potrzebowaliby caaaałych wieków, żeby znaleźć wystarczająco dużo miejsca na postawienie bloku tym niepraktycznym paskudztwem - dlatego też ten najbardziej na prawo ratował się odskokiem, wpadł na elfa, tego rannego i kopnął w dźwignię. Zapadnia się otworzyła. Tymczasem drugi z nich, ten środkowy, był idiotą. Próbował znaleźć miejsce na blok piką. Klinga rozcięła tętnicę, malowniczo rozchlapując krew we wszystkie strony. Ostatni ze strażników był chyba największym z kretynów, dalej próbował znaleźć miejsce na atak długą, nieprzydatną w zwarciu, piką, do tego usilnie chcąc ominąć krwawiącego z nosa kolegę. Widok ten ćwierćkrwi elf uznał za dość smutny i postanowił nagrodzić go posłaniem w objęcia jego towarzysza. By ułatwić sobie to zadabanie, poprawił - głownią, brzegiem pięści, ramieniem, przy złamanym nosie nie miało to aż takiego znaczenia, jeżeli o ból chodzi - a potem pchnięciem lub kopniakiem. Jakkolwiek żałował, że nie wykończy go od razu, po pierwsze, zdawał się nie być najsprytniejszym z plebsu, ale przede wszystkim musiał odwrócić się do nich obu plecami - tak, plecami, czy cokolwiek poważnego im zrobi, czy, jak zakładał na wszelki wypadek - nie, i ruszyć do tamtego. Usłyszał wyraźnie skrzypienie dźwigni i postanowił zmusić oddalonego nieco do zareagowania nań. Nie był oczywiście samobójcą, ale nie biegł prosto na pikę - po prawdzie, skierowana w jego stronę pika oznaczała, że pozostałe dwa elfy mają jeszcze kilka sekund życia...

Trzy czwarte człowieka chwycił i przyciągnął do siebie jedną ręką szamoczącego się strażnika i poczęstował jego już wyłamany nos silnym uderzeniem głowy, znowu odsyłając go do świata bólu. Wykorzystał jego chwilowo przerwaną koncentrację i znów naparł na niego, posyłając go na towarzysza nie chcącego zrobić mu krzywdy. Odwrócił się, by zobaczyć, co z tym, który uskoczył. Najwyraźniej idealista, odda życie za "sprawiedliwość". Bardzo blisko było temu stwierdzeniu do dosłowności. Był o krok od kolejnej zapadni. Nie widział potrzeby subtelnego działania i widząc, że żołnierz kombinuje z dokończeniem roboty za zgłądzonego kata, Ted rzucił się nań z biegiem, bardziej myśląc nawet o powaleniu go, wskoczeniu mu na plecy czymkolwiek co by go z pewnością powstrzymało, niż zabiciem gdzie stoi, być może ryzykując życiem elfa. Abstrahując od tego, że i tak więcej zależało od szybkości wartownika niż niego... Zrobił to wszystko z krzykiem, by wyprowadzić wartownika z równowagi (nie tak dosłownie, jak poprzednio), ostrzec go przed samym sobą i zwrócić uwagę na siebie. Okazało się, że tamten był zbyt blisko, by udało się go powstrzymać, lecz pod wpływem szarżującego Teda potknął się i... zawisnął na ciele elfa, naturalnie, trzymając się go kurczowo. Pierwszy elf właśnie kończył wierzgać, drugiemu zostało to przyspieszone. Tego jednak chwilowo trzeba było zignorować.

- Pomogę Ci! - krzyknął Ted do rannego elfa, pozbawionego powietrza elfa, który stał się ofiarą katowskiego topora. Chciał działać z zaskoczenia, więc nie ostrzegł go, usuwając top... nie wdając się w szczegóły, upuścił miecz, jak najszybciej dobył katowskiego ostrza, nie działając delikatnie i rąbnął w instynktownie wybrany punkt belki, na którym był choćby częściowo sznur, licząc, że choćby jedno puści. Topór z impetem uderzył w belkę, przecinając jednocześnie część grubego sznura. Strażnik gramolił się powoli z ziemi... Sznur puścił przy drugim uderzeniu, a ranny elf padł na ziemię... Ale nawet kretyni bywają niebezpieczni. Strażnik-idiota wolno, bo wolno, ale złożył się do pchnięcia. Ciężko nie trafić, gdy przeciwnik stoi tyłem.
Długa pika.
Czas na przymierzenie.
Zamach.
Względnie nieruchomy cel.
Nawet taki faflun nie mógł tego zepsuć...
Może nie mógłby, tak jest poprawniej, bo w plecach strażnika utkwił sztylet.

Ted nie zamierzał czekać, nawet nie zauważył zagrożenia - ani wybawienia, choć domyślał się, co miało miejsce gdy w napięciu odwrócił głowę. Ułamek sekundy wykorzystał też by zerknąć, czy lancknecht w ogóle jeszcze żyje, po czym ruszył do środkowego elfa i zarazem jednego ze strażników, uznając, że topór jest lepszą bronią na ich kolczugi niż miecz. Lancknecht, na pierwszy rzut oka ignoruje tych, co stoją za nim - a kilku stoi. Skupia się na frontalnym zagrożeniu. Tymczasem strażnik, co zrobił sobie przerwę na obmacanie środkowego elfa właśnie finalizował prostowanie się. Był poniekąd wdzięczny swojemu celowi za odsunięcie się od elfa. Zamachnął się oburęcznym ciosem prosto w strażnika, z boku, by ten raczej musiał znowu uskoczyć w tył jeżeli w ogóle niż tylko uchylić się. Uchyleniem jednak ciężko to nazwać - po prostu, spadł z podestu. W ferworze walki obrońca uciśnionych (a przynajmniej niespokojnych) nie zwrócił uwagi na jedno. Znowu rzucił okiem na miejsce, gdzie powinien znajdować się ten o rozkrwawionym nosie. Jednak zajęty już był oswabadzaniem drugiego elfa, w ten sam sposób co poprzednio. Wspomniany również był już poza podestem, trzymając się za nos. Paradoksalnie, chyba miał największe szanse z nich wszystkich na przeżycie, skoro już nie miał takiej ochoty do bitki.

Elf gruchnął o ziemię. Nie widząc żadnego natychmiastowego zagrożenia, oswobodziwszy elfa Ted użył swojego dwimerytowego noża by jak najszybciej przeciąć czy rozerwać jego więzy.
- Weźmiesz to ode mnie i uwolnisz ostatniego, rozumiesz?! - warknął mu do ucha. Tamten powoli chwycił sztylet, ale szybko się nie podniósł.
Zignorował to już, zostawiając topór gdzie był i sztylet w ręku elfa i wrócił się w skokach po swój miecz. Chwilę potem ruszył na pomoc lancknechtowi...
Otoczonemu. Ale nie walczył sam. Kobieta z ich oddziału specjalnego równie co najbardziej niezwykłe komando Scoia'tel walczyła, wymachując halabardą u jego boku. Dwójka żyła dlatego, że grupa siedmiu gwardzistów bała się zaatakować, sześć pobliskich trupów, z niektórych sterczały noże, było dobrym po temu powodem, zwłaszcza, że niedługo będą się zbiegać i będzie ich znacznie więcej. Nie było opcji czekać na rozwój wydarzeń. Zostawił miecz gdzie stał i sam uzbroił się w pikę jednego z powalonych strażników i podbiegł po szafocie możliwie najbliżej walki, zamierzając zaatakować, zmusić do stworzenia luki lub choćby odegnać strażników oddzielających tę dwójkę od niego i szafotu. Choć tak naprawdę w tej chwili liczyło się ostatecznie, ilu zdołają zamienić w trupy. Pika wbiła się w plecy jednego z otaczających i wyrwana smagnęła drugiego. Wtedy lancknecht, stojący przodem do ćwierćlefa, udający do tej pory, ze nie widzi towarzysza, skoczył do przodu, wymijając drzewce przeciwnika, doskoczył do kolejnego tuż po otworzeniu gardła swojej ofiary. kobieta też nie stała bezczynnie - rzuciła halabardą tak, jakby chciała, by ją złapali i widząc wzniesienie broni do bloku, zanurkowała pod rzuconym przedmiotem. Jednemu z nich wbiła inną broń prosto w zadek tak głęboko, że wyszła gardłem, jednocześnie kopnęła drugiego z nich w tył kolan na tyle mocno, że musiał przyklęknąć - wtedy z pleców wyrósł mu nóż.
- Spieprzać! -wrzasnął lancknecht, wbijając się w ostatnich dwóch.

Teddevelien odrzucił pikę, znów wyposażając się w miecz. Zerknął by upewnić się, że oswobodzony elf pomaga ostatniemu, wypełniając jego instrukcję, po czym ruszył do najciężej rannego by go podnieść... o ile było jeszcze kogo ratować, biorąc od uwagę jego ranę od topora. Elfów już nie było. Lekko zaskoczony ich zaradnością, zeskoczył obok lancknechta. Wiedział, że czas się ukryć. Zazdrościł w tej chwili tamtemu psychopacie zdolności wtapiania się w tłum.
- Ty przodem, zaraz się rozdzielimy!
- Kierujcie się na północ, do posiadłości naszego kontaktu. Zadbam o tyły! - powiedziała niska postać z cienia. Niziołek.
O kurwa. osłupiał szpieg.
Mimo to, ruszył biegiem, może mniej bezpośrednio na północ, bardziej ustronnego miejsca, choćby wąskiej uliczki między dwoma budynkami, gdzie bezdomni zwykli zwracać od święta zdobyty alkohol. Wyszedł drugą stroną, już nie biegnąc, mimo tego co się zaczęło dziać i kierował się na północ szybkim krokiem, klucząc, gdy tylko nie widział straży (lub widział, ale dalej od zbiegowiska). Był pewien, że nikt z tłumu nie ruszy bezpośrednio jego śladem, ale gdyby udało się - choć bardziej miało służyć jemu, uspokojeniu się przed dotarciem na miejsce i zwiększeniu czujności, ponieważ cała afera była grubymi nićmi szyta, zamierzał odczekać kilka minut. Unikał zadbanych budynków, szerokich ulic i gwaru... przynajmniej na początku. Kilka razy natrafił na biegnącą straż, ale byli to amatorzy. Nie wiedzieli, kogo szukać, a ćwierćelf przechodził wąskimi uliczkami, przyciskając się do ścian w razie zagrożenia i przechodząc między żebrakami, patrzącymi z niepokojem, wolno odsuwającymi się od niego. Chaotyczne poszukiwania nie potrwają długo, ale miasto było małe, więc dotarł relatywnie szybko do bramy strzeżonej przez czterech strażników. Ludzie biegali wszędzie, nie wiedząc gdzie się podziać... Niektórzy chcieli uciec z miasta, inni po prostu uciekli z placu w byle jaką stronę i teraz chcą jak najszybciej dostać się do domu... Tak przykładowo, ale ludzie biegali przy bramie, a strażnicy nie zamierzali przepuszczać nikogo... Ci wychodzący byli zatrzymywani, a wyjątkowo upierdliwi padali na ziemię po otrzymaniu ciosu. Pięścią. W głowę. Do nieprzytomności.

Ted schował się szybko w uliczce, z której wyjrzał. Był tu mniej bezpieczny niż w tłumie, ale miał pewną swobodę poruszania się... wciąż. Oparł się ciężko o ścianę, coraz bardziej poirytowany zaistniałą sytuacją i wdzięczny bogom za fakt, iż przez cały ten czas nie został ranny. Oczywistym rozwiązaniem zaistniałego problemu była panika, oraz być może mobilizacja także tych strażników. Ale przede wszystkim panika. Jego umysł szybko skierował swe tory ku kwestiom pożaru.
- Niech skapieję... prędzej kur się skurwi niż ja wytrzaskam krzesiwem ogień... - wymamrotał sam do siebie. Postanowił pomyśleć.
W myślach zaczął przeszukiwać swój obecny dobytek i rzeczy, które mogłyby mu pomóc. Niemal odrzucił ten pomysł i chciał dołączyć do tłumu, gdy zastanowił się dogłębniej nad swoim mieszkiem z przyborami do charakteryzacji.
Bryłka węgla. Pół świecy, czyli knot. Pas słoniny, czyli tłuszcz. Sam mieszek.
Przewróciło mu się w głowie od możliwości. Szukając deski zaczął zastanawiać się, co za kretyn nosi przy sobie takie rzeczy... i to do charakteryzacji.
Wziął deskę, spod swojego płaszcza obdarł z tuniki kolejny fragment przy ręce, który był mu potrzebny. Niemalże trzęsącymi rękoma przywiązał mieszek z bryłką w środku do dechy. Co za kretyński pomysł... Ostatecznie zrezygnował z idiotycznej bryłki. Upewnił się, że ze środka wystaje knot. Tak jak pas słoniny, część w, przy desce, część poza. Gdyby tylko były gwoździe... ale trzeba się było cieszyć tym, czym było. Dla pewności stwierdził, że przetestuje żaroodporność swojego pozostałego, całkiem zwykłego sztyletu, przebijając go przez wszystkie elementy... poza bryłką węgla.
Wyjął hubkę i krzesiwo i zaczął pracować nad ogniem jak nigdy dotąd, zastanawiając się, za ile minut z budynki, za którym się ukrywa, oczywiście z nieco innego miejsca będzie się unosić dym. I z jeszcze jednego? Sporo zależało od pochodni. Nie zamierzał puścić miasta z dymem, ale to tylko zmobilizuje strażników do ruszenia się, gdyby podpalenia był takie proste, Scoia'tel już dawno spaliliby największe miasta nordlingów... ludzi w ogóle? Tak czy siak nie zamierzał się oszczędzać - w zasadzie zdradził już swoich (przy odrobinie szczęścia jeszcze powęszy kiedyś w tym mieście i dowie się, czy o tym wiedzą) i nie dawało mu to spokoju. Ale był dla nich "swój" dopóki był z daleka stąd i i tak wszystko, co dla niego zrobili, wcale nie było dokonane z altruistycznych względów.

Ach, mniejsza, doprawdy... Takiego stresującego ubawu nie miał od dawna, przyznał sam sobie, jak strach o własną skórę już zmalał. Teraz był niemal pewien, że zdoła wyjść z tego cało.
Zawsze czyimś kosztem. Może nawet przysługa u Stokrotki będzie tego warta. Ale na razie daruje sobie zwiedzanie Redanii.
 
__________________
Nikt nie traktuje mnie poważnie!
-2- jest offline