Wątek: The Cave
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-06-2011, 21:49   #113
Col Frost
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
- Mike? - Michael spytał zaspanym głosem. - Wszystko gra? - nikt nie odpowiedział. Kaszel na zmianę z charczeniem, przywoływał gęsią skórkę. - Mike?! - Jarecki krzyknął. - Mike, do cholery, odezwij się!

Nie odzywał się. Jarecki zaczął się denerwować. Turzyński co rusz kaszlał tylko i chrypiał. Coś stuknęło, przycichło i gdy Michael wołał Mike'a to jakby przycichło a później zaczął kaszleć mocno. Wydawało się, że coś powiedział, ale niezrozumiale.

- Stary, jesteś tam? Żyjesz? Potrzebujesz pomocy?! - Michael wciąż próbował.

Otworzyły się drzwi. Ktoś wszedł do korytarza i zaklął pod nosem. Nie było słychać co dokładnie. To był ten gburowaty. Podszedł szybko do celi blondyna i spojrzał na niego. Jego mina jakby zmizerniała gdy zobaczył więźnia po czym rzucił szybko okiem na sąsiednią celę.

- Wstawaj konusie! - krzyknął prawdopodobnie do Mike'a, ale zaraz wyprostował się, a na jego twarzy nie malowało się nic dobrego. Poderwał krótkofalówkę do ust i kazał koledze otworzyć drzwi celi A5 i wezwać lekarza. Dodał, żeby tamten zrobił to natychmiast. Drzwi się otworzyły, Stan wszedł do środka. Stiv pytał się przez krótkofalówkę co się stało, potwierdził też, że lekarz zaraz będzie.

- Co mu zrobiliście sadystyczne gnoje?! - Michael podszedł do drzwi swojej celi. - Jeszcze wam było mało?!

- Zamknij się! - strażnik, czy też policjant wrzasnął bez ogródek. Facet krzątał się po celi Turzyńskiego. Chwile mijały nieubłaganie. Z tym, że za bardzo nie było wiadomo czy dobrze, iż tak wolno czy źle. Po chwili odezwała się krótkofalówka:

- Stan, co tam się dzieje? <szum> Odpowiedz <szum> - ale Stan nie odpowiedział. Słychać było tylko jak głośno oddycha i mówi jakby coś do siebie. - Stan! <szum> Jefferson jedzie. <szum> Lekarz też w drodze. <szum> Stan, mam złe wieści. Tych więźniów przejmuje MI5. <szum> Stan jesteś tam?

To wszystko było niepokojące. Te odgłosy, te wieści i to, że Stan nie odpowiada. I wtedy Jarecki znów go ujrzał. Wycofywał się powoli z bardzo poważną miną. W jego twarzy widać było coś jakby mieszankę strachu i złości. U pasa dyndał mu radiotelefon.

Michael nie był w stanie dostrzec nic więcej. Nie wiedział co się dzieje, ale musiało to być coś niedobrego. Postanowił działać. Zaczął tłuc nogą w drzwi w nadziei, że hałas zmusi kogoś do ich otwarcia. A wtedy... się zobaczy. Jarecki był w tej chwili gotów na wiele. Stan spojrzał na niego, ale nie zrobił nic. Z holu dobiegł odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. To Stiv przybiegł by zorientować się co się dzieje.

- Na Boga, co się stało? - spytał gdy zajrzał do celi Mike'a.

- Chy... chyba, chyba zakrztusił się.

- Powiedz lepiej, że próbowałeś go zabić, ty draniu! Chciał go udusić! - krzyknął Michael.

- Stan, przegiąłeś tym razem. Przegiąłeś - Stiv stał się nerwowy. Po jego wcześniejszym opanowaniu nie było ani śladu.

- To nie ja! - Stan tłumaczył się. Na twarzy wystąpiły mu czerwone wypieki. - Jak przyszedłem to już charczał. A raczej jeszcze charczał. Nie dotknąłem go prawie! Nie mogłem nic zrobić!

- Tak, jasne! Może sam się próbował udusić, co?! Przestań chrzanić, chciałeś go zabić, draniu!

- Zamknij się! - Stan krzyknął na Jareckiego. - Kurwa! Ja nic nie zrobiłem. Stiv przecież sam widziałeś, że wyglądał znośnie jeszcze godzinę czy dwie temu.

- Stan, no nie wiem. Nikt nie będzie patrzył, jak wyglądał.

- Bzdura! - Michael krzyknął jeszcze, ale po tym zamilknął. Zrozumiał, że krzykami i tak nic nie zdziała, a już na pewno nie pomoże Mike'owi.

- Przecież sam z nim gadałeś jakiś czas temu! - krzyknął na ciebie Stan.

- Stan, ale jeśli stwierdzą, że to twoja wina, to wiesz... - nie dokończył Stiv, pod wrogim spojrzeniem Stana. Ten zaklął tylko i biegiem ruszył do wyjścia. Stiv patrzył trochę do celi Mike'a. Po czym spojrzał na historyka. - Co się tu stało?

- Gadałem z Mike'iem i nagle zaczął się dusić. Pewnie ten psychopata go wtedy dopadł.

- Z tym, że Stana nie było, tam, zgadza się? To może nie jego wina? - przerwał na chwilę. - Wiem jak to wygląda.

- Co ty możesz wiedzieć? Zamknęliście nas tutaj bez powodu i torturujecie nas bo sobie wmówiliście jakieś bzdury o tym, że niby jesteśmy terrorystami. Prześledźcie nasze życiorysy, czy ktoś taki jak ja lub Mike byłby w stanie podłożyć bombę?

- My tylko trzymamy was w areszcie - spojrzał na Mike'a.- Trzymaliśmy. Śledztwo prowadziła policja w Londynie. Teraz zostało przejęte przez Security Service. A to zwiększa wasz priorytet. Więc nie pierdol mi tu, o tym, że nie jesteś w stanie podłożyć bomby. Służby Bezpieczeństwa nie interesują się ludźmi bez powodów.

- Tak jak facet nie jest w stanie się udusić bez powodu, co?

- Powód to nie my już będziemy ustalać.

Michael miał tego dość. Po co w ogóle kłóci się z tym facetem? Jest głuchy jak pień, nic do niego nie dociera. Nic nie mówiąc wycofał się spod drzwi i usiadł na pryczy. Tamten popatrzył na więźnia i wyszedł. Po chwili słychać było jak drzwi na korytarzu otworzyły się ponownie. Stiv przyniósł materiał, którym pewnie przykrył Mike'a. Potem znów wyszedł.

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

- Hej Eddie, co słychać? - wyżelowany brunet w szarym garniturze dosiadł się do innego bruneta, który włosów miał zdecydowanie mniej, a wszystkie były zaczesane do tyłu. Ubrany był w biały garnitur. Obaj siedzieli w niewielkiej restauracji w starym stylu, z barem i w ogóle.

- Po staremu. Jak Ancelotti?

- Wszystko załatwione. Staruszek zgodził się płacić.

- To dobrze. Głupi dziadyga myślał, że Solero go ochroni.

- Taa, Włosi są słabi.

- Mowa. Słuchaj Mark, nie miałbyś ochoty na jeszcze jedną robótkę?

- Dzisiaj? Kurczę, Eddie. Odkąd wróciłem trzy dni temu z Francji wysyłasz mnie co chwila do innej części Londynu. Wczoraj byłem nawet w Manchesterze. Ledwo jestem w stanie znaleźć czas by wyskoczyć do kibla. Jak wracam do domu to nawet telewizora nie mam siły włączać, tylko walę się na wyro i śpię, a od rana znowu do ciebie i kolejne interesy na mieście. Jak tak dalej pójdzie to za rok będę musiał przejść na jakąś rentę czy coś.

- Przestań narzekać młody. Na mieście zrobiło się ostatnio gorąco, więc trzeba zaradzić wielu sprawom.

- Tylko dlaczego wszystkie dziury muszę łatać właśnie ja? Jakby w rodzinie nie było nikogo innego.

- Mówiłem, przestań narzekać. Bierzesz tą robotę czy nie?

- Pewnie, że biorę, a coś myślał? - Mark uśmiechnął się, a tym samym odpowiedział mu Eddie.

- Wiedziałem – poklepał przyjaciela po ramieniu. - Słuchaj, jest taki meks, pracuje na King's Cross. Coś z tą jaskinią co ją odkryli, słyszałeś?

- Niewiele. Przez tydzień byłem we Francji, pamiętasz?

- Nieważne. W każdym razie facet ma dla nas przesyłkę. Z ojczyzny, kapujesz?

- Znaczy z Meksyku? Rozumiem, że ktoś musi przejąć paczkę?

- Zgadnij kim będzie ten ktoś. Weźmiesz jakiś neseser czy coś, pojedziesz na stację i rozejrzysz się za tym kolesiem – Eddie położył na stole zdjęcie jakiegoś Latynosa. - To Sanchez. Będzie na ciebie czekał przed wejściem. Powiesz, że jesteś ode mnie, on da ci towar, ty mu forsę. Proszek zawieziesz do Mike'a, jak zwykle. Potem jesteś wolny.

- Jasne. Dobra to idę, jak się z tym uwinę to może zdążę dzisiaj coś zjeść.

- Co tylko chcesz, młody.

Mężczyzna wstał od stolika i podszedł do baru. Uścisnął dłoń barmanowi, a ten wpuścił go na zaplecze. Stary, dobry Tom. Jedyny członek rodziny na emeryturze, jakiego znał. Cóż, raczej nie wróżyło to dobrze jego przyszłości, Mark zaśmiał się sam do siebie. Wszedł do niewielkiego pomieszczenia obok spiżarni, nawet nie pukając.

- Cześć Artie, masz forsę na akcję Eddiego?

- A cześć Mark – odpowiedział mu łysy, przygarbiony staruszek siedzący za biurkiem. - Jasne, wszystko jest przygotowane – położył na blat trzy, zapakowane w folie, paczki banknotów. Brunet ich nie przeliczał, wiedział, że Eddie już umówił się z dostawcą co do ceny, a Artie jest najuczciwszym liczykrupą jakiego nosiła ta ziemia. Dwie paczki włożył do wewnętrznych kieszeni marynarki, a trzecią do prawej zewnętrznej. Upewnił się przy okazji czy nie są zbyt widoczne.

- Dzięki Artie, trzymaj się – uścisnął staruszkowi rękę i wyszedł.

Mark Jarecki opuścił przytulną knajpkę tylko po to by zostać zaskoczony przez drobny deszcz, który akurat przechodził nad Londynem. Brunet krótkim przekleństwem podsumował ten fakt. Przebiegł kilka metrów, które dzieliło go od samochodu, całkiem nowego Audi A8, otworzył kluczykami drzwi i usiadł za kierownicą. Zastanawiał się skąd ma wziąć jakiś durny neseser. W chwili gdy już miał zamiar ruszyć do sklepu, by kupić nowy, przypomniał mu się brat. A dokładniej pomyślał o nim, gdy Eddie wspomniał o Mike'u, facecie, który był właścicielem magazynu na przedmieściach, u którego zwykle przechowywano różne drobiazgi. Michael pewnie ucieszy się z odwiedzin, dawno się nie widzieli.

* * * * *

Gdy wszedł na klatkę schodową z dezaprobatą pokręcił głową. Ten świat był powalony, jeśli jego braciszek po studiach, pracując w Muzeum Brytyjskim musi się gnieździć w takiej norze, a on nie zarobiwszy nawet grosza uczciwą pracą ma własny domek. Coś tu było nie tak.

Mark wszedł na odpowiednie piętro i zastukał w drzwi. Odczekał chwilę, ale nikt mu nie otworzył więc zadzwonił parę razy dzwonkiem. Gdy i to nie pomogło wykonał długą składankę składającą się z łomotania do drzwi i dzwonienia, ale odpowiedziała mu tylko głucha cisza.

Cóż było robić. Brunet sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej kawałek drutu. Nie raz robił już takie rzeczy, a zamek w drzwiach Michaela nie należał do najnowszych, więc nie powinien sprawiać większych problemów. Rozejrzał się tylko czy nikogo nie ma w pobliżu i spokojnie włożył drut do dziurki od klucza. Wszystko wskazywało na to, że nie spotka się z bratem, ale skoro już tu był to przynajmniej pożyczy neseser.

W mieszkaniu panował ogólnie porządek, może poza całkiem sporą warstwą kurzu na pułkach. Czyżby Michael z żonką wyjechali na wakacje? Całkiem możliwe, chociaż nie zwykli tego robić bez poproszenia mamy o zajrzenie do mieszkania by podlać kwiaty, a ta przy okazji zawsze jeszcze musiała posprzątać, to było silniejsze od niej. Tymczasem mieszkanie było nieposprzątane, ale może staruszka jeszcze nie zdążyła tu zajrzeć? Mrugająca lampka na automatycznej sekretarce, która wskazywała na zostawione wiadomości tylko potwierdzała fakt, że nikogo nie było tu od jakiegoś czasu. Na pewno wyjechali. Gdy tylko Mark znalazł niewielką walizeczkę wyszedł zatrzaskując za sobą drzwi.

* * * * *

Deszcz momentami zyskiwał na sile, ale zaraz mu przechodziło i znów siąpiło tylko, jakby chciało a nie mogło. Mimo wszystko Mark wolał nie niszczyć nowego garniaka i wyciągnął z bagażnika parasol, pod którym teraz stał i obserwował wejście na King's Cross, które znajdowało się po drugiej stronie ulicy. „Gdzie ten d...? Spóźnia się” myślał. Rzeczywiście meks powinien wyjść na zewnątrz jakieś dziesięć minut temu. Jarecki kręcił się po okolicy od jakichś dwudziestu. Stanowczo za długo. Brunet przeszedł nawet przez ulicę i zatrzymał się w pobliżu przystanku.

Wreszcie pojawił się meks, zaraz za całym tłumem pracowników wychodzących ze stacji. Podszedł do ochroniarza, który siedział w budce, ten dał mu coś do podpisania i Latynos ruszył przed siebie. Mark wyszedł mu naprzeciw.

- No nareszcie, myślałem, że już się nie doczekam – zaczął szorstko.

- Słucham? - meks jakby nie wiedział o co chodzi.

- Nie p..., jestem od Eddiego Smitha. Ty jesteś Sanchez, tak?

- Aaa, to co innego – Latynos ucieszył się. Mówił z silnym akcentem, że momentami ciężko było zrozumieć co właściwie wychodzi z jego ust. Oboje wymienili kilka zdań, z których ze strony Sancheza większość była pytaniami o pieniądze, ale Mark ignorował je. Wreszcie meks powiedział, że towar trzyma na stacji. Zdziwiło to Jareckiego, ale pomyślał, że facet musi być chyba nowy w branży, więc pozwolił mu się zaprowadzić do środka.

Minęli ochroniarza, któremu Latynos sprzedał jakąś bajeczkę o inspekcji wskazując na Marka i weszli na stację, a potem do jakiejś jaskini. Brunet przeżył niemały szok widząc w jakim stanie znajduje się dworzec. Słyszał o zamachach, ale niespecjalnie go to interesowało, tym bardziej, że we Francji miał lepsze rzeczy do roboty niż oglądanie wiadomości i to jeszcze w języku, którego nie znał. Parę minut szli przez jaskinię, gdy za pierwszym zakrętem meks zatrzymał się i znów spytał o pieniądze.

- A towar? - Jarecki odpowiedział krótko.

- Towar jest tutaj, ale gdzie są pieniądze?

- Chcę go zobaczyćMark rozglądał się wokół. To był błąd bo Latynos wykorzystał nieuwagę bruneta i sięgnął za pas po pistolet, którym wycelował w gangstera.

- Co do k...? - Jarecki wyglądał bardziej na zirytowanego niż przestraszonego. - Robisz koleś wielki błąd. Czy ty w ogóle wiesz do kogo celujesz?

- Daj mi pieniądze! – brunet ledwie zrozumiał co Latynos powiedział.

- P... się. Szef wiedział, że mam się z tobą spotkać, jeśli coś mi się stanie to już nie żyjesz. Odłóż więc pukawkę póki jeszcze mam ochotę z tobą rozmawiać.

- Pieniądze! Są w walizce, tak?

- Sprawdź sobieMark rzucił neseser pod nogi meksa. Ten przyklęknął by go otworzyć, ale w środku nie znalazł niczego, co go jeszcze bardziej zdenerwowało. - Gdzie są pieniądze?! - krzyknął, ale gdy podniósł wzrok zaniemówił. Chwilę, w której skupił się na otworzeniu nesesera Jarecki wykorzystał by sięgnąć po własną broń.

- A teraz rzuć k... tego gnata to może nic ci nie zrobię. No już! - teraz obaj zaczęli się na siebie wydzierać, z tą jednak różnicą, że Mark nie był w stanie zrozumieć co mówi ten drugi. Ostrożnie zbliżył się o parę kroków do niego i nagle rzucił się na jego nogi. Latynos całkowicie zaskoczony nacisnął spust, ale jego pocisk odbił się od sufitu, albo ściany i nie wyrządził nikomu krzywdy. Jarecki złapał go teraz za rękę i odebrał mu broń, a następnie kilkukrotnie uderzył z pięści i łokcia w twarz. Wykorzystał też rękojeść jego pistoletu. Potem wstał i zaczął go kopać.

- Ty p... imigrancie! Co ty sobie myślisz, co?! - krzyczał na niego wciąż go kopiąc. Tamten też krzyczał, ale z bólu. - Gdzie towar sku...?! Gadaj bo cię zaj...!
 
Col Frost jest offline