Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-06-2011, 13:13   #139
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=GLvohMXgcBo[/media]
Wielkie Jabłko. Wielkie, przegniłe, przeżarte przez robactwo jabłko. A może powinni zmienić jeggo nazwę na Miasto Aniołów? LA bezkarnie ochrzczono tym mianem podczas gdy to tutaj na każdym kroku napotykali istotę nie z tego świata. Anioł... Przed momentem jednego widziała. I zadrżała. Czy powinno się drżeć przed aniołem? Prawdopodobnie. Pastuszkowie drżeli. Dlaczego więc nie mogła pozbyć się wrażenia, że stanęła oko w oko z demonem? Jego skrzydła w kolorze papuziej czerwieni i nabrzmiałe od krwi oczy przeraziły ją bardziej niż Astaroth kołujący niczym sęp nad Statuą Wolności.

Znowu uderzyła w nią fala przygnębienia. Poczuła, bardziej niż dotychczas, że są na straconej pozycji. Claire Goodman. Pionek uwięziony w pajęczynie kłamstw i knowań. Sama jak palec i zdana tylko na siebie. Samotna. Samotna w mieście aniołów.

* * *
Goodman w skupieniu słuchała wyjaśnień Kalinsky. Jej uwadze nie uszedł fakt, że kobieta przedstawiła swoje (a w zasadzie Astarotha) oczekiwania wobec poczynań Baldricka jak i Cohena. Jej osobę we wszechplanach dyskretnie pominięto. Nie zaskoczyło to Claire szczególnie. Kalinsky zdawała się wiedzieć o pokrętnie pojmowanej lojalności pani detektyw. Ale i wobec Astarotha niczego nie ślubowała. Owszem, Goodman grała ryzykownie, na wszystkie możliwe fronty ale nie miała sobie nic do zarzucenia. Była po jednej możliwej stronie. Po stronie Baldricka, Cohena i Alvaro. Po swojej własnej. Po stronie pieprzonej ludzkiej rasy. Jak dobry bohater komiksowy, balansujący na granicy czerni i bieli, moralności i zbrodni, lojalności i zdrady. Nie istnieją proste wybory. Nie istnieją prawdy uniwersalne. Robi się to co uważa się za słuszne, znając tylko wycinek szerokiego tła. Ale coś trzeba robić żeby nie zarzucić sobie cholernej obojętności. To jak z chodzeniem na wybory. Niby twój głos gówno może zmienić ale i tak idziesz bo to lepsze niż absolutna ignorancja.
Z zamyślenia wyrwał ją terkot przelatującego nisko helikoptera. Goodman cisnęła się na usta długa lista pytań ale Kalinsky już odpłynęła. Na tą chwilę więcej się więc nie wyjaśni.
- Cohen, zabierz ją do szpitala - wypowiedziała na głos oczywistość. - Zadzwoń co i jak.

- Wątpię, żeby tam, gdzie się wybieram był zasięg. - Na poczerwieniałej od wysiłku i mrozu twarzy Cohena pojawił się zmęczony uśmiech. Trzymał owiniętą płaszczem dziewczynę na rękach, jej stopy prowizorycznie okręcił szalikiem. - Ale tobie nie o to chodziło. Jasne. Odezwę się jeśli... kiedy wrócę. Może coś się rozjaśni. Wytrzymajcie, cokolwiek się jeszcze wydarzy, długo już nie potrwa. Nieważne kto rządzi policją. To my jesteśmy ci dobrzy, jak długo postępujemy jak ci dobrzy.
Zamilkł na chwilę, chyba zaskoczony własnymi dramatycznymi słowami.
- Wiecie o co mi chodzi... - dokończył niezręcznie przepraszającym tonem i upewniwszy się, że śmigłowiec odleciał, ruszył w labirynt bocznych uliczek i podwórek.

Znowu będą zmuszeni się rozdzielić. Claire nie miała wątpliwości, że Cohen znów pogna w kierunku swojej wieży. Baldrick?... Jako jedyny był nadal legalnie zatrudniony w Wydziale ale czy mógł się tam pokazać skoro gliny siedziały w kieszeni kolejnego demona o trudnej do wypowiedzenia ksywce?
Claire sięgnęła po telefon i zauważyła nieodebrane połączenia od Alvara. Oddzwoniła ale włączyła się jedynie poczta głosowa. Szlag...
- Wygląda na to, że znów się pracujemy ospobno. Muszę się z kimś spotkać, Terry. Alvaro dał mi namiar na człowieka, który może zdjąć ze mnie smycz Togariniego. Jak długo jestem naznaczona tym gównem lepiej abym trzymała się od was na dystans. Poszperamy na własną rękę aby dowiedzieć się kim może być kobieta z malowidła i zdzwonimy tak szybko jak będzie to możliwe, ok? - uścisnęła dłoń Baldricka.

* * *

Carlo Mastroiani. Emerytowany gliniarz ze słabością do łamigłówek i spiskowych teorii. Posiadacz zapuszczonego domu na Brooklynie, sześciu kotów i siedmiu sprzężonych w sieć komputerów. Typ dziwaka lubujący się w sweterkach w serek i pluszowych kapciach w kształcie postaci z ulubionych kreskówek. Mentor i przyjaciel.
Kiedyś Goodman pracowała dla niego, teraz - na boku - to on wykonywał zlecenia dla niej. Zasłużony staż pracy w Wydziale nie pozbawił go wigoru i nawet teraz, w wieku sześciedzięciu czterech lat, ciągle robił to w czym zawsze był dobry. Tropił.
Nacisnęła przycisk szybkiego wybierania i poczekała aż staruszek odezwie się swoim zwyczajowym:
- Spierdalaj Goodman, zajęty jestem.
Twierdząc po odgłosach mlaskania Mastroiani właśnie szamał. Znała go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że wcina żarcie dla kotów prosto z puszki. Nic innego nie jadał. Staruszek miał taką obsesję, jakoby korporacje umyślnie zatruwały pożywienie różnorakimi związkami, które mają wpływać na mózg, przez co ludzie robią się podatni na przekazy podprogowe puszczane podczas ramówek reklamowych w publicznej telewizji... Miał na ten temat nawet niezbite dowody, które wielokrotnie przedstawiał Claire przy butelce bimbru, który sam pędził na strychu. Uśmiechnęła się wracając do wspomnień z poprzedniego, beztroskiego niemal, życia. Życia, które miało już nie wrócić.
- Mastroiani, ciebie też miło słyszeć... Posiedzisz dla mnie nad czymś?
Pogderał pod nosem ale ciekawość w nim zwyciężyła.
- Co to za robota?
- Szukam kobiety. Biała, 20-30 lat, brunetka. W zaawansowanej ciąży. Obstawiam ósmy, dziewiąty miesiąć.
Mastroiani zaśmiał się szczerze.
- Ocipiałaś? To może być parę tysięcy osób do zweryfikowania.
- Wiem, wiem - przyznała. - Ale to kurewsko ważne. Prawdę mówiąc to kwestia życia i śmierci.
Usłyszała odgłosy palców mknących po klawiaturze.
- Zawęzisz mi jakoś spektrum geniuszu?
- Sprawdź tabloidy. Niepokalane poczęcia, obcowanie z demonami, pokręcone przypadki.
- Oho - zagwizdał pod nosem. - Robi się ciekawie. Coś jeszcze?
- Przeszłość psychiatryczna... Możliwe, że nadal przebywa w zakładzie zamkniętym. Dalej sprawdź ofiary przestępstw seksualnych, oraz, wręcz przeciwnie - zakonnice. Aha, i sierociniec - z tego co pamiętała podopieczni Astarotha sprzed sześciu miesięcy byli wychowankami sierocińca. Jeżeli chciał mieć dziewczynę na oku to może i ona była częścią jego trzódki ale teraz zerwała się ze smyczy? Kurwa... Same niewiadome i cała masa nieuzasadnionych domysłów. Niemniej podała gliniarzowi nazwę placówki.
- A nawet jeśli ją znajdę? Skąd będę wiedział, że to ona?
- Rozpoznam ją.
- Cudownie. Chcesz powiedzieć Goodman, że zwalisz mi się na chatę i będziesz przeglądała tysiące fotografii?
- Nie cieszysz się? - odpaliła papierosa i zaciągnęła się uśmiechając pod nosem.
- W przypływie ekscytacji zaraz posadzę kloca.
Nim się rozłączył dodał jeszcze.
- Dobra Goodman, przyłaź. Schłodzę bimber.

* * *
Claire wykręciła podesłany od Alvara numer. Poczekała aż ktoś odbierze i zapytała po prostu:
- Seth?
Cisza trwała wieczność.
- Kto mówi? Skąd masz ten numer? - męski głos zdystansowany do rozmówcy jak stąd do księżyca.
- Od przyjaciela - powiedziała, równie chłodno co mężczyzna. - Mówił, że możesz mi pomóc w moim problemie
- Jak miał na imię?
- Silent? - spróbowała niepewnie.
- To chyba pomyłka. - głos był równie wyluzowany co przed podaniem imienia. - Nie znam nikogo o tym imieniu, ksywie czy nazwisku.
- Poczekaj - wypaliła prędko w obawie, że odłoży słuchawkę. - Facet na prawdę nazywa się Alvaro. Jest synem Jakooba.
- Hmm…?
Dźwięk zapalniczki. Jakiś kaszel.
- Ktoś założył mi smycz - kontynuowała nie bardzo wiedząc, jak może to zabrzmieć jeśli facet jednak nie był tym za kogo go miała. - sługa Togariniego... Podobno wiesz jak to ze mnie zdjąć.*
- Gdzie jesteś? - wszedł jej w słowo.
- New Jersey.
- Daleko.
- Dojadę gdzie trzeba.
- Jestem w Baltimore.
- Rozumiem że przez telefon tego nie załatwimy? - jej ton wydał się trochę swobodniejszy.
- Będę pod Ground Zero za pięć godzin. Cena?
- A ile bierzesz zazwyczaj?
- Za garnitur anioła? Ćwierć miliona dolarów.
- Garnitur? - postawiła oczy w słupy słysząc kwotę.
- Chcesz żebym zabił anioła ...na jakiś czas. Robiłem to. Ale są koszta. Ćwierć miliona.
- Wporzo... - zgodziła się niechętnie. - Ale jesteś pewien, że trzeba zabić anioła żeby zdjąć mi obrożę?
- Za moment dostaniesz sms’a z moim rachunkiem na tą okazję.Zaliczka to dziesięć procent. A co do pytania. Podałaś tylko jedno imię. Jego. Więc …. nie dajesz mi wyboru.
- Togariniego? Kurwa człowieku - Goodman była skołowana - Mów do mnie po angielsku. Trochę się zgubiłam. Co dokładnie musisz zrobić aby pozbyć się mojej smyczy? Jak to technicznie wygląda?
- Jest sporo krwi. I troszkę boli. Ale nie ciebie. Ale mój błąd. Mówiłaś o tym, że obrożę założył ci sługa. To kosztuje mniej. Likwidacja razydy, czy czegoś w tym pokroju to prawie jak zwykłe zlecenie. Powiedzmy jedną czwartą wymienionej wcześniej sumy. Reszta zasad - czyli zaliczka - bez zmian.
- Wyślij mi numer konta. Czekam na ciebie za pięć godzin.
- Do zobaczenia.

Po chwili przyszły dwie wiadomości tekstowe. Jedna z numerem konta. Drugą była telefoniczna wizytówka. Dwa zdjęcia i podpis “Licencjonowany zabójca aniołów i demonów”.



Goodman nie mogła powstrzymać uśmiechu. Kurwa... Wzięłaby faceta za oszusta, któremu wali po korze mózgowej aż miło. Ale skoro Alvaro ręczył, że może pomóc...

* * *
Godzinę później, New York Palace Hotel



- Czy ma pani rezerwację? - dziewczyna o powierzchowności pani oficer SS uśmiechnęła się do niej oszczędnie zza kontuaru przy wejściu do hotelowej restauracji.
- Nie - Goodman w przypływie onieśmielenia wygładziła na sobie jeansy i skórzaną kurtkę. - Ale miałam się tutaj spotkać z bratem... Robertem Goodmanem.
Kobieta przebiegła palcem po ręcznie zapisanej liście i skinęła.
- Proszę za mną.

Gdy podeszła do stolika Robert odłożył egzemplarz New York Timesa i wstał aby ją uściskać. Wyglądał jak zwykle nienagannie, w swoim prążkowanym, szytym na miarę garniturze i zaczesanych do tyłu włosach.
- Claire - zamknął ją w uścisku mocnych ramion a ona pozwoliła sobie przylgnąć do niego na dłuższą chwilę. Jakby nic się nie zmieniło. Jakby nadal była małą dziewczynką, a on jej starszym bratem, który obiecywał chronić ją przed złem tego świata. Kolejna iluzja, tyle, że ta prysła dawno temu.
Usiadła przy stoliku i poprosiła kelnerkę o podwójną whiskey.
- Zrobiłeś przelew na konto, które ci podałam?
Robert skinął. Z jego oczu wyzierała troska.
- Masz jakieś kłopoty?
- Nie... - potrząsnęła energicznie głową ale wiedziała, że jej nie uwierzył dlatego szybko sprostowała. - Nic z czym bym sobie nie poradziła. Przyniosłeś to o co cię prosiłam?
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął kopertę i przesunął na jej stronę stołu. Claire nawet nie zaglądała do środka. Była pewna, że Robert przyniósł kwotę o jaką prosiła.
Pochylił się ku niej i złapał za rękę.
- Posłuchaj Mała... - mimo upływu lat ciągle ją tak nazywał. - Wytłumacz mi co się dzieje. Podobno cię zawiesili. A twoje mieszkanie spłonęło.
No tak. Robert... Jak zwykle dobrze poinformowany.
- Ojciec o mnie pytał? - Goodman zerknęła na brata spod ściągniętych brwi. W powietrzu zawisło napięcie, które przerwało jego zdawkowe, acz zdecydowanie kręcenie głową.
Nagle uderzyła ją jej własna naiwność. Ostatnie lata wciąż była z ojcem w opozycji. Robiła mu na złość, buntowała się, dawała mu wszelkie powody aby się wściekał. Ale nie. Nawet tego nie mógł dla niej wykrzesać. Przez cały ten czas ona żebrała o strzępy jego zainteresowania a jemu... Jemu po prostu było wszystko jedno. Bardziej dbał o swoje kije golfowe niż o własną córkę.
Łza zakręciła się w oku.
- Zrób coś dla mnie braciszku. Wyjedź z Nowego Yorku na kilka dni.
Wychyliła duszkiem whiskey i skierowała się do wyjścia.

* * *
Mastroiani powitał ją serdecznym:
- Hej, Goodman. Wglądasz jak dziwka po pracowitej nocy.
Opowiedziała mu uśmiechem i wpakowała się do środka. W domu było zimno jak w dupie Eskimosa. Postawiła sześciopak na podłodze i przysiadła się do komputerów. Przyjemne ciepło biło od nich nie zgorzej niż od kominka.
Program mielił rzędy nazwisk według tylko sobie znanego kodu. Pokaz slajdów czas zacząć.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 03-06-2011 o 13:26.
liliel jest offline