Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-06-2011, 22:30   #161
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Witamy. Witamy w mieście Samaris.

Ton Verlain’a był niewątpliwie uprzejmy. Stał wyprostowany, a w pozie tej nie wyczuwało się poczucia wyższości, raczej szacunek przystający w spotkaniu. Cisza przedłużała się, zatem postanowił działać Vincent. Był Negocjatorem Rady. Powitał Gubernatora, podziękował za audiencję, pochwalił piękno i spokój miasta, przedstawił nas wszystkich, a na końcu samego siebie. Watkinsa jako “profesora”, Voighta - “kapitana”, a mnie jako “sir’a”. Sam był “negocjatorem Rady”. Potem, równie oficjalnie, przedstawił prośbę Rady dotyczącą możliwości utworzenia oficjalnego przedstawicielstwa Xhysthos w Samaris, celem zacieśnienia stosunków dyplomatycznych, politycznych, kulturalnych... Nie słuchałem... Widziałem Cię. Widziałem!! A wszystko inne nie miało znaczenia. Co ja wtedy przeżywałem... no... po prostu... nie da się tego opisać.....

Verlain kłaniał się i wygłaszał uprzejme formuły. Vincent podał notę. Gubernator zachęcił nas byśmy usiedli. Sam też spoczął za biurkiem. Potem przystawił na nim jakąś pieczęć, opatrujac papier zapisem. Pióro skrzypialo w ciszy. Odłożył list do jakiejś przegródki.
- Dwa lata obserwacji...Oczywiście, będę szczęśliwy mogąc panów gościć w Samaris. Uprzedzam jednak, ze nie dzieje sie tu nic szczególnie zajmującego. - wstał i wyszedł zza biurka. - Udzielimy rzecz jasna panom wszelkiej możliwej pomocy w waszej misji. Jeśli coś tylko będzie w mojej mocy, proszę pisać. Tak chyba będzie najszybciej, ustalę codziennego posłańca z recepcji hotelu do pałacu....
Słuchałem przemowy Vincenta jak w jakimś transie. Słyszałem każde wypowiedziane w mojej przytomności słowo, jednak całą swoją uwagę poświęcałem TOBIE. Wprost nie mogłem oderwać wzroku od malunku zajmującego całą niemal ścianę za Gubernatorem. Chrząknąłem cicho by tą nieśmiałą próbą ściągnąć jego uwagę.
- Sir? - wyczekujaco zapytał Verlain.
Chciałem się z nim podzielić. Opowiedzieć. Wszystko. Zanim zebrałem myśli wtrącił się Watkins.
- Jego ekscelencjo, dwa lata pobytu to długi okres czasu, myślę, że pobyt w hotelu na początek jest jak najbardziej na miejscu natomiast mając na uwadze nasz dłuższy pobyt tutaj może lepszym rozwiązaniem byłby zakup domu. Odpowiedniej nieruchomości, która w przyszłości mogłaby stanowić świetne miejsce pod przyszłą ambasadę.
Gdyby nie kulturalny blichtr Watkins niechybnie dostałby w pysk. Z trudem, ale się opanowałem. Żałuję tego, ale... stało się. Czekałem tylko czy gubernator zechce podjąć temat.
- Ambasady? Czy celem obserwacji jest wydanie opinii o ewentualnej takiej propozycji od Xhystos?
- To juz nie należy do nas ekscelencjo, ale myslę, że skoro Rada Miasta Xhystos wysyła do tak odległego miasta delegację to po to aby w dalszym okresie zacieśniać stosunki. Ambasada, to nie nasza decyzja …

- ....potrzebowalibyśmy również ludzi, którzy by się takim domem zajęli. Kucharzy, asystentów, może tłumacza.... - to tak wygląda wielka polityka..? - ...nasza obserwacja pozwoli zdementować odrobinę ksenofobiczne obawy Xhysthosańczyków na temat innych miast... - no, wreszcie gadali z sensem... a to ciekawe... - znajdzie pan czas by wskazać nam nazwiska: artystów, pisarzy, naukowców, elity intelektualnej i kulturalnej miasta.... ciężko zyskać wiarygodność oficjalnej delegacji Rady Xhysthos przyjmując gości w hotelu.... - gadali, gadali, gadali. A ja czekałem w męce na swoją kolej. Mówią że czekanie wzmaga głód. Może i racja... we mnie wzmogło. Dosłownie. - ...wspomniał pan o obawach Xhystos wobec naszego miasta...Czego właściwie się boicie?
- Szczerze mówiąc, to raczej nie obawy, to brak wiedzy - Vincent spojrzał właśnie na nas, by upewnić się, że nikt nie chce czegoś dodać. Jakby dając sobie chwilę do namysłu, dawał czas innym delegatom... Już zabierałem się do powiedzenia, jednak zastygłem z nabranym w płuca powietrzem gdy popłynęły cholerne słowa Watkinsa.
- Niewiedza daje lęk a gdy rozum śpi powstaje strach … to bardzo pospolite odczucia jego ekscelencjo. Myślę, że Rada w swej decyzji kierowała się chęcią poznania a co dalej za tym idzie owocnej współpracy. Wszyscy wiemy że dzielą nas setki mil nieprzebytej pustyni, dżungli czy ośnieżonych gór. Ale technika idzie naprzód. Już teraz podróżujemy na dalekie odległości. Wykorzystując altiplan jesteśmy wstanie uruchomić bezpośrednie połączenia. Możemy wymieniać towary, sprzedawać gotowe wyroby, rozwijać naukę, kulturę … Jest wiele możliwości. Ale najpierw trzeba się nawzajem poznać...
- Tak, profesorze. Bez wątpienia. Mamy na szczęście dużo czasu, by się poznać. - Verlain odpowiedział Watkinsowi. Następnie przeniósł spojrzenie na Vincenta, ale w ostatniej chwili popatrzył jednak na mnie.
- Będę zaszczycony mogąc odpowiedzieć na Pańskie pytania, panie Rastchell, za chwilę. Jednak zanim do nich przejdziemy, miałem wrażenie że Sir Blum chciał coś powiedzieć, a tylko z grzeczności milczał aż do tej pory nie chcąc przerywać poprzednich wypowiedzi...?
- W rzeczy samej Ekscelencjo. - wyraźnie szczęśliwy z okazanego zainteresowania odpowiedziałem z uśmiechem. Będziemy mieli na to mnóstwo czasu... - Jednak, po namyśle, jako że moja prośba jest natury odmiennej od omawianych tu spraw pozwolę sobie poprosić Waszą Gubernatorską Mość o pozwolenie przedłożenia jej na końcu spotkania.
- Skoro takie jest Pana życzenie...- uprzejmie odparł gubernator - A właśnie, czy nie są Panowie głodni? Może mógłbym zapronować kontynuację naszej rozmowy przy obiedzie, z dobrym trunkiem podkreślającym doniosłość wizyty gości z tak daleka...
- To dla nas zaszczyt. Doprawdy czujemy się szczególnie wyróżnieni … - Watkins, znowu Watkins! Impertynent!
- Zapraszam zatem za stół.

Dalsza rozmowa toczyła się podczas jedzenia i przy kieliszkach. Watkins brylował i paplał o psychologii. Zwykłe brednie mające na celu połechtanie próżności rozmówcy.
...Sprawia Pan wrażenie osoby statecznej...sympatycznej i sprzyjającej do zawierania znajomości...zdecydowanego i zdyscyplinowanego charakteru.
- Interesujące... - przyznał Gubernator. Interesujące było to, czy naprawdę tak myślał...
- Czytałem kiedyś książkę, której autor, niestety nie pamiętam jego nazwiska, odpowiadał krytycznie na tezy innego słynnego psychologa. Krytykowany sugerował istnienie innej strony świadomości, o której umysł na jawie nie ma pojęcia. Tak jakby siedzieć miały w nas praktycznie dwa zupełnie różne od siebie stworzenia, które nie zdają sobie sprawy ze swojej obecności...Nie u jednostki chorej. U każdego człowieka. W książce o której mówiłem, naukowiec rozprawił się z tą tezą. Udowadniał, że ten dualizm jest tylko i wyłącznie pozorny. W rzeczywistości istnieje tylko jedna jaźń, mówił, a wszelkie jej różniące się od siebie aspekty są tylko ułudą umysłu, mającą go chronić. Innymi słowy, znamy całą prawdę, ale świadomie ją przed sobą ukrywamy. Które z tych stanowisk jest Panu bliższe?
- Zapewne czytał Pan o krytyce podświadomości, z którym to wystąpieniem oczywiście nie zgadzam się. Podświadomość jest innym stanem umysłu, niż świadomość. Zadaniem podświadomości jest kierowanie mechanizmami ciała za pomocą mózgu. Czynności układu nerwowego regulowane są przez.... - co za nuda!! Zdecydowanie wolę książki od autora - ...oba umysły, świadomy i nieświadomy, działają jednocześnie … - Watkinsowi wreszcie zaschło w ustach. Sięgnął po kieliszek, upił mały łyk wina. – Ale czy ja aby Pana nie zanudzam Ekscelencjo?
- Bynajmniej.
- Ludy Abariga na ten przykład - wtrąciłem się, bo nie wytrzymałem - postrzegają całe zagadnienie w odmienny sposób. Wierzą mianowicie, że zapadając w sen, przechodzimy... hmmmm... w kolejny etap życia. Nie tego, ani nowego. Chyba... alternatywnego.
- Kolejny etap...- zamyślił się nad moimi słowami Ekscelencja - Sen. A kiedy umieramy?
- Wtedy wszystko się kończy … - wypłynęła sentencja, a potem porcja mięsa powędrowała do ust profesora. Słyszałem wyraźnie jak zęby miażdżą włókna. Z trudem pozbyłem się tego natręctwa.
- Tego nie wiem - przyznałem ze smutkiem - Nie studiowałem tych wierzeń zbyt dogłębnie. Jednak... - dorzuciłem, bo coś sobie przypomniałem - ...jednak było też pośród tych mitów o wędrówce dusz. Tak, zdecydowanie. Wyobraźcie sobie Panowie, oni przypisują posiadanie ducha wszelkiemu stworzeniu... nawet drzewom, skałom...
Moje słowa chyba spowodowały, że Watkinsowi przypomniały się jakieś wydarzenia. Przestał rzuć. Jak się okazało nie tylko jemu.
- Pana słowa, panie Blum, sprawiły ze coś sobie przypomniałem - Verlain odstawil kielich - Watkins. Profesor Watkins. Czy to nie Pan jest autorem publikacji w której sugeruje Pan istnienie duszy Miasta?!
- Chętnie posłucham. - to było mimo wszystko ciekawe. Vincent siedział i tylko się tajemniczo uśmiechnął.
- Dusza Miasta? - profesor zastanawiał się przez chwilę. - Niestety, musiał mnie Pan z kimś pomylić ekcelencjo.
- Szkoda...- westchnął gubernator, przyznam, że i ja byłem rozczarowany - To była, o ile mnie pamięć nie myli, ciekawa koncepcja. Przysiągłbym, że to Pana nazwisko figurowało na okładce. No cóż...Ale mimo to... Czy teza, że miasto może funkcjonować jako samoistny byt. Przemawia do Panów?
- Jeśli spojrzeć na miasto jako współdziałający ze sobą twór … zespół to tak. Miasto tworzą mieszkańcy … bez nich skazane jest na wymarcie, unicestwienie. Bez ludzi nie może rozwijać się a co najwyżej stać w miejscu.
- Za pozwoleniem, panowie - odezwał się Vincent. - To, raczej współoddziaływanie. Symbioza. środowisko naturalne, w tym Miasto, kształtuje obywateli, podobnie jak to mieszkańcy kształtują Miasto. Miasto nie funkcjonuje bez mieszkańców. Mieszkańcy, bez sieci wzajemnych powiązań, codziennych przepływów towarów, informacji, usług, które determinują miasto. To właśnie potrzeby ludzi tworzą strukturę miasta. Zabudowę. Dzielnicę. To wszystko jest wymuszone zarówno środowiskowymi uwarunkowaniami - takimi jak rzeki, mokradła, jak też oczekiwaniami ludzi. Zatem, że tak śmiało stwierdzę, jeśli mówimy o jakiejś hipotetycznej “duszy miasta”, to będzie to moim zdaniem wspólna tożsamość jaką miastu nadają ludzie.
- A co w takim razie z miastem wymarłym... Albo zniszczonym, obróconym w ruinę i opuszczonym? - zapytał gubernator, zamyślony nad naszymi słowami - Wynikałoby, że nie ma już ono tej duszy, o której mówimy.
- Wtedy nie ma miasta, gubernatorze - Vincent wzniósł toast - Zostają jedynie ruiny. Moim zdaniem, rzecz jasna.
- A jednak...- Verlain w odpowiedzi również uniósł kielich - ...oglądałem kiedyś obraz olejny, przedstawiający właśnie jakieś dawno opuszczone miasto. Zniszczone budynki, puste ulice po których gna tylko wiatr niosący ze sobą pył... Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że miejsce to nadal posiada swój własny klimat, swoją specyficzną atmosferę wprawiającą widza w stan...nie wiem...obcowania z czymś...Krótko mówiąc, stojąc przed płótnem jednak czułem doskonale ducha tego opuszczonego miasta...
- To by przemawiało właśnie za nieśmiertelnością ducha.... - wtrąciłem nieśmiało.
- I to jest dobry toast. - powiedział gubernator, unosząc kielich wysoko - Za nieśmiertelność ducha!

Nieco zdziwiony, że tak właśnie potraktowano moją niewinną skądinąd uwagę uniósłem puchar do toastu. Oczyma wyobraźni widziałem takie ruiny. Pamiętałem je. Betonowe szkielety i pył równo okrywający wszystko patyną zapomnienia. Przypomniałem sobie mieszkańców tego miejsca. Jak w sobie tylko znanym celu gnają za pociągiem śpieszącym, byle przedrzeć się jak najprędzej przez szmat tej niczyjej ziemi. Przypomniałem sobie Sophie...
Z zamyślenia wyrwały mnie dalsze toasty.

- Cokolwiek miałoby to znaczyć … - powiedział Watkins podnosząc kielich.
- To, że są rzeczy wieczne, które trwać będą po wsze czasy. - odpowiedział poważnie gubernator Verlain, odstawiając kielich po spełnieniu toastu.
Rozmowa toczyła się dość leniwie. Zadawano sobie spokojnym tonem pytania, odpowiadano...Trwało to czas jakiś, w międzyczasie kelnerzy donosili kolejne dania, aż w końcu wszyscy byli już prawie nasyceni i nad stołami zaczęło krążyć już prawie tylko wino...
Wkrótce stało się jasne, że to gospodarz powinien dać sygnał do zakończenia audiencji. Gubernator chrząknął i wyprostował się na siedzeniu. Jego wzrok padł na mnie.
- No dobrze. - twarz Verlain’a była poważna - Sir Blum. Pozostała jeszcze ta kwestia, której poruszenie raczył pozostawić Pan na koniec. Zamieniam się w słuch.
Spoważniałem również, co dało się zauważyć w postawie, minie i ruchach. Raz tylko nerwowo się uśmiechnąłem, poprawiłem mankiety rękawów a potem powstałem i przybrałem na powrót oficjalną pozę. Byłem zdeterminowany i pewien słuszności własnych decyzji.
- Ekscelencjo. - zacząłem po przepłukaniu ust - Zgodnie z tym, jak raczył na wstępie przedstawić członków naszego grona szanowny i drogi mi Monsieur Rastchel, mógł Jego Gubernatorska Mość odnieść nieco mylne wrażenie, co do roli mojej skromnej osoby w poselstwie. Śpieszę więc wytłumaczyć, że moja obecność w gronie tej delegacji jest przypadkowa i w najmniejszym stopniu nie związana z jej celami. Cele moje, choć na pozór zbieżne są biegunowo różne, a to, że przybyliśmy do tego zacnego miasta razem wynikało w znacznym stopniu z okoliczności, niż wyboru. Żeby się nie rozwodzić powiem tyle, że wspólna droga przebyta dzięki uprzejmości zgromadzonych tu Państwa, nawiasem pełna trudów i niebezpieczeństw, okazała się dla mnie właśnie dzięki owej uprzejmości łatwiejsza, jeśli nie w ogóle możliwa do przebycia... za co jestem wdzięczny.
Skłoniłem się w kierunku pozostałych.
- A teraz do sedna. - kontynuowałem - Otóż znalazłem się Ekscelencjo w Samaris w celu odszukania swojego kawałka nieba. Mając za sobą szereg przykrych doświadczeń związanych z życiem w moim ojczystym Xhystos postanowiłem mianowicie, że porzucam to niewdzięczne miasto rządzone przez bezduszną Radę i za pozwoleniem, na pańskie ręce Ekscelencjo składam prośbę o udzielenie mi, Persivalowi Fryderykowi Blum azylu politycznego, oraz o przyjęcie sieroty do grona szczęśliwych obywateli Samaris.

Przy stole zapanowała cisza. Verlain wstał nagle, przez co w naturalny sposób wzrok wszystkich skupił się na nim. Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, gubernator wyszedł w moim kierunku. Nie bardzo wiedząc czego oczekiwać podszedłem również niepewnym krokiem. Gubernator popatrzył przez chwilę na innych, po czym nieoczekiwanie uścisnął moją dłoń, potrząsając nią energicznie.
- Panie Blum. - powiedział poważnym tonem - Proszę się już nie obawiać, niewdzięczny czas minął. Z przyjemnością przyjmuję Pana odważną prośbę. Uznaję jednocześnie przewidziane obowiązującymi mnie prawami przesłanki za spełnione. Samaris udzieli na swoim terytorium schronienia każdemu cudzoziemcowi prześladowanemu w mieście jego pochodzenia ze względów politycznych. Istnieje ponadto wola właściwego organu, czyli mnie - gubernatora Samaris, tak więc na mocy aktu dyskrecjonalnego mojego miasta oficjalnie udzielam Panu azylu. Proszę o zwrócenie się w formie pisemnej do mojej kancelarii w najbliższym czasie, w celu sformalizowania tej zgody.
Odwrócił ode mnie twarz, zwracając ją ku innym.
- Tym samym...- patrzył głównie na Roberta Voighta - ...azylant Blum znajduje się obecnie pod opieką prawną udzielającego mu schronienia. Jakiekolwiek ruchy organów spoza miasta Samaris względem tego człowieka oparte na prawach miejsca pochodzenia tych organów, będą uznane na obecnym terytorium za bezprawne.

Nagle w sali rozległ się odgłos … To były oklaski a potem gromki śmiech. Maurice Watkins nie mogąc powstrzymać się od śmiechu zatykał serwetką usta.
- Panowie wybaczą moją reakcję … to jest takie komiczne, brawo Panie Blum. - Watkins promieniał uśmiechem. Co chwila niekontrolowany wybuch śmiechu był w następnym momencie gaszony przepraszającym gestem profesora. Po policzkach rozbawionego Watkinsa spływały łzy. Ja za to byłem kompletnie zaskoczony. Zdziwionym wzrokiem wpatrywałem się w Watkinsa, to w Gubernatora. Wreszcie niepewnym głosem bąknąłem.
- Co takiego jest takie... komiczne?
- Proszę nie pytać … tak będzie lepiej. Proszę mi wierzyć Panie Blum, tak będzie lepiej … - mina Watkinsa pokazywała, że profesor nadal dobrze się bawi.
Zerknąłem na stół. Zaskoczone miny pozostałych. Posiłki na wykwintnej zastawie. Kieliszki i karafki.... Watkins pił, podobnie zresztą jak wszyscy... ale nikt poza nim nie sprawiał wrażenia zalanego...
 
Bogdan jest offline