Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-06-2011, 22:30   #161
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Witamy. Witamy w mieście Samaris.

Ton Verlain’a był niewątpliwie uprzejmy. Stał wyprostowany, a w pozie tej nie wyczuwało się poczucia wyższości, raczej szacunek przystający w spotkaniu. Cisza przedłużała się, zatem postanowił działać Vincent. Był Negocjatorem Rady. Powitał Gubernatora, podziękował za audiencję, pochwalił piękno i spokój miasta, przedstawił nas wszystkich, a na końcu samego siebie. Watkinsa jako “profesora”, Voighta - “kapitana”, a mnie jako “sir’a”. Sam był “negocjatorem Rady”. Potem, równie oficjalnie, przedstawił prośbę Rady dotyczącą możliwości utworzenia oficjalnego przedstawicielstwa Xhysthos w Samaris, celem zacieśnienia stosunków dyplomatycznych, politycznych, kulturalnych... Nie słuchałem... Widziałem Cię. Widziałem!! A wszystko inne nie miało znaczenia. Co ja wtedy przeżywałem... no... po prostu... nie da się tego opisać.....

Verlain kłaniał się i wygłaszał uprzejme formuły. Vincent podał notę. Gubernator zachęcił nas byśmy usiedli. Sam też spoczął za biurkiem. Potem przystawił na nim jakąś pieczęć, opatrujac papier zapisem. Pióro skrzypialo w ciszy. Odłożył list do jakiejś przegródki.
- Dwa lata obserwacji...Oczywiście, będę szczęśliwy mogąc panów gościć w Samaris. Uprzedzam jednak, ze nie dzieje sie tu nic szczególnie zajmującego. - wstał i wyszedł zza biurka. - Udzielimy rzecz jasna panom wszelkiej możliwej pomocy w waszej misji. Jeśli coś tylko będzie w mojej mocy, proszę pisać. Tak chyba będzie najszybciej, ustalę codziennego posłańca z recepcji hotelu do pałacu....
Słuchałem przemowy Vincenta jak w jakimś transie. Słyszałem każde wypowiedziane w mojej przytomności słowo, jednak całą swoją uwagę poświęcałem TOBIE. Wprost nie mogłem oderwać wzroku od malunku zajmującego całą niemal ścianę za Gubernatorem. Chrząknąłem cicho by tą nieśmiałą próbą ściągnąć jego uwagę.
- Sir? - wyczekujaco zapytał Verlain.
Chciałem się z nim podzielić. Opowiedzieć. Wszystko. Zanim zebrałem myśli wtrącił się Watkins.
- Jego ekscelencjo, dwa lata pobytu to długi okres czasu, myślę, że pobyt w hotelu na początek jest jak najbardziej na miejscu natomiast mając na uwadze nasz dłuższy pobyt tutaj może lepszym rozwiązaniem byłby zakup domu. Odpowiedniej nieruchomości, która w przyszłości mogłaby stanowić świetne miejsce pod przyszłą ambasadę.
Gdyby nie kulturalny blichtr Watkins niechybnie dostałby w pysk. Z trudem, ale się opanowałem. Żałuję tego, ale... stało się. Czekałem tylko czy gubernator zechce podjąć temat.
- Ambasady? Czy celem obserwacji jest wydanie opinii o ewentualnej takiej propozycji od Xhystos?
- To juz nie należy do nas ekscelencjo, ale myslę, że skoro Rada Miasta Xhystos wysyła do tak odległego miasta delegację to po to aby w dalszym okresie zacieśniać stosunki. Ambasada, to nie nasza decyzja …

- ....potrzebowalibyśmy również ludzi, którzy by się takim domem zajęli. Kucharzy, asystentów, może tłumacza.... - to tak wygląda wielka polityka..? - ...nasza obserwacja pozwoli zdementować odrobinę ksenofobiczne obawy Xhysthosańczyków na temat innych miast... - no, wreszcie gadali z sensem... a to ciekawe... - znajdzie pan czas by wskazać nam nazwiska: artystów, pisarzy, naukowców, elity intelektualnej i kulturalnej miasta.... ciężko zyskać wiarygodność oficjalnej delegacji Rady Xhysthos przyjmując gości w hotelu.... - gadali, gadali, gadali. A ja czekałem w męce na swoją kolej. Mówią że czekanie wzmaga głód. Może i racja... we mnie wzmogło. Dosłownie. - ...wspomniał pan o obawach Xhystos wobec naszego miasta...Czego właściwie się boicie?
- Szczerze mówiąc, to raczej nie obawy, to brak wiedzy - Vincent spojrzał właśnie na nas, by upewnić się, że nikt nie chce czegoś dodać. Jakby dając sobie chwilę do namysłu, dawał czas innym delegatom... Już zabierałem się do powiedzenia, jednak zastygłem z nabranym w płuca powietrzem gdy popłynęły cholerne słowa Watkinsa.
- Niewiedza daje lęk a gdy rozum śpi powstaje strach … to bardzo pospolite odczucia jego ekscelencjo. Myślę, że Rada w swej decyzji kierowała się chęcią poznania a co dalej za tym idzie owocnej współpracy. Wszyscy wiemy że dzielą nas setki mil nieprzebytej pustyni, dżungli czy ośnieżonych gór. Ale technika idzie naprzód. Już teraz podróżujemy na dalekie odległości. Wykorzystując altiplan jesteśmy wstanie uruchomić bezpośrednie połączenia. Możemy wymieniać towary, sprzedawać gotowe wyroby, rozwijać naukę, kulturę … Jest wiele możliwości. Ale najpierw trzeba się nawzajem poznać...
- Tak, profesorze. Bez wątpienia. Mamy na szczęście dużo czasu, by się poznać. - Verlain odpowiedział Watkinsowi. Następnie przeniósł spojrzenie na Vincenta, ale w ostatniej chwili popatrzył jednak na mnie.
- Będę zaszczycony mogąc odpowiedzieć na Pańskie pytania, panie Rastchell, za chwilę. Jednak zanim do nich przejdziemy, miałem wrażenie że Sir Blum chciał coś powiedzieć, a tylko z grzeczności milczał aż do tej pory nie chcąc przerywać poprzednich wypowiedzi...?
- W rzeczy samej Ekscelencjo. - wyraźnie szczęśliwy z okazanego zainteresowania odpowiedziałem z uśmiechem. Będziemy mieli na to mnóstwo czasu... - Jednak, po namyśle, jako że moja prośba jest natury odmiennej od omawianych tu spraw pozwolę sobie poprosić Waszą Gubernatorską Mość o pozwolenie przedłożenia jej na końcu spotkania.
- Skoro takie jest Pana życzenie...- uprzejmie odparł gubernator - A właśnie, czy nie są Panowie głodni? Może mógłbym zapronować kontynuację naszej rozmowy przy obiedzie, z dobrym trunkiem podkreślającym doniosłość wizyty gości z tak daleka...
- To dla nas zaszczyt. Doprawdy czujemy się szczególnie wyróżnieni … - Watkins, znowu Watkins! Impertynent!
- Zapraszam zatem za stół.

Dalsza rozmowa toczyła się podczas jedzenia i przy kieliszkach. Watkins brylował i paplał o psychologii. Zwykłe brednie mające na celu połechtanie próżności rozmówcy.
...Sprawia Pan wrażenie osoby statecznej...sympatycznej i sprzyjającej do zawierania znajomości...zdecydowanego i zdyscyplinowanego charakteru.
- Interesujące... - przyznał Gubernator. Interesujące było to, czy naprawdę tak myślał...
- Czytałem kiedyś książkę, której autor, niestety nie pamiętam jego nazwiska, odpowiadał krytycznie na tezy innego słynnego psychologa. Krytykowany sugerował istnienie innej strony świadomości, o której umysł na jawie nie ma pojęcia. Tak jakby siedzieć miały w nas praktycznie dwa zupełnie różne od siebie stworzenia, które nie zdają sobie sprawy ze swojej obecności...Nie u jednostki chorej. U każdego człowieka. W książce o której mówiłem, naukowiec rozprawił się z tą tezą. Udowadniał, że ten dualizm jest tylko i wyłącznie pozorny. W rzeczywistości istnieje tylko jedna jaźń, mówił, a wszelkie jej różniące się od siebie aspekty są tylko ułudą umysłu, mającą go chronić. Innymi słowy, znamy całą prawdę, ale świadomie ją przed sobą ukrywamy. Które z tych stanowisk jest Panu bliższe?
- Zapewne czytał Pan o krytyce podświadomości, z którym to wystąpieniem oczywiście nie zgadzam się. Podświadomość jest innym stanem umysłu, niż świadomość. Zadaniem podświadomości jest kierowanie mechanizmami ciała za pomocą mózgu. Czynności układu nerwowego regulowane są przez.... - co za nuda!! Zdecydowanie wolę książki od autora - ...oba umysły, świadomy i nieświadomy, działają jednocześnie … - Watkinsowi wreszcie zaschło w ustach. Sięgnął po kieliszek, upił mały łyk wina. – Ale czy ja aby Pana nie zanudzam Ekscelencjo?
- Bynajmniej.
- Ludy Abariga na ten przykład - wtrąciłem się, bo nie wytrzymałem - postrzegają całe zagadnienie w odmienny sposób. Wierzą mianowicie, że zapadając w sen, przechodzimy... hmmmm... w kolejny etap życia. Nie tego, ani nowego. Chyba... alternatywnego.
- Kolejny etap...- zamyślił się nad moimi słowami Ekscelencja - Sen. A kiedy umieramy?
- Wtedy wszystko się kończy … - wypłynęła sentencja, a potem porcja mięsa powędrowała do ust profesora. Słyszałem wyraźnie jak zęby miażdżą włókna. Z trudem pozbyłem się tego natręctwa.
- Tego nie wiem - przyznałem ze smutkiem - Nie studiowałem tych wierzeń zbyt dogłębnie. Jednak... - dorzuciłem, bo coś sobie przypomniałem - ...jednak było też pośród tych mitów o wędrówce dusz. Tak, zdecydowanie. Wyobraźcie sobie Panowie, oni przypisują posiadanie ducha wszelkiemu stworzeniu... nawet drzewom, skałom...
Moje słowa chyba spowodowały, że Watkinsowi przypomniały się jakieś wydarzenia. Przestał rzuć. Jak się okazało nie tylko jemu.
- Pana słowa, panie Blum, sprawiły ze coś sobie przypomniałem - Verlain odstawil kielich - Watkins. Profesor Watkins. Czy to nie Pan jest autorem publikacji w której sugeruje Pan istnienie duszy Miasta?!
- Chętnie posłucham. - to było mimo wszystko ciekawe. Vincent siedział i tylko się tajemniczo uśmiechnął.
- Dusza Miasta? - profesor zastanawiał się przez chwilę. - Niestety, musiał mnie Pan z kimś pomylić ekcelencjo.
- Szkoda...- westchnął gubernator, przyznam, że i ja byłem rozczarowany - To była, o ile mnie pamięć nie myli, ciekawa koncepcja. Przysiągłbym, że to Pana nazwisko figurowało na okładce. No cóż...Ale mimo to... Czy teza, że miasto może funkcjonować jako samoistny byt. Przemawia do Panów?
- Jeśli spojrzeć na miasto jako współdziałający ze sobą twór … zespół to tak. Miasto tworzą mieszkańcy … bez nich skazane jest na wymarcie, unicestwienie. Bez ludzi nie może rozwijać się a co najwyżej stać w miejscu.
- Za pozwoleniem, panowie - odezwał się Vincent. - To, raczej współoddziaływanie. Symbioza. środowisko naturalne, w tym Miasto, kształtuje obywateli, podobnie jak to mieszkańcy kształtują Miasto. Miasto nie funkcjonuje bez mieszkańców. Mieszkańcy, bez sieci wzajemnych powiązań, codziennych przepływów towarów, informacji, usług, które determinują miasto. To właśnie potrzeby ludzi tworzą strukturę miasta. Zabudowę. Dzielnicę. To wszystko jest wymuszone zarówno środowiskowymi uwarunkowaniami - takimi jak rzeki, mokradła, jak też oczekiwaniami ludzi. Zatem, że tak śmiało stwierdzę, jeśli mówimy o jakiejś hipotetycznej “duszy miasta”, to będzie to moim zdaniem wspólna tożsamość jaką miastu nadają ludzie.
- A co w takim razie z miastem wymarłym... Albo zniszczonym, obróconym w ruinę i opuszczonym? - zapytał gubernator, zamyślony nad naszymi słowami - Wynikałoby, że nie ma już ono tej duszy, o której mówimy.
- Wtedy nie ma miasta, gubernatorze - Vincent wzniósł toast - Zostają jedynie ruiny. Moim zdaniem, rzecz jasna.
- A jednak...- Verlain w odpowiedzi również uniósł kielich - ...oglądałem kiedyś obraz olejny, przedstawiający właśnie jakieś dawno opuszczone miasto. Zniszczone budynki, puste ulice po których gna tylko wiatr niosący ze sobą pył... Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że miejsce to nadal posiada swój własny klimat, swoją specyficzną atmosferę wprawiającą widza w stan...nie wiem...obcowania z czymś...Krótko mówiąc, stojąc przed płótnem jednak czułem doskonale ducha tego opuszczonego miasta...
- To by przemawiało właśnie za nieśmiertelnością ducha.... - wtrąciłem nieśmiało.
- I to jest dobry toast. - powiedział gubernator, unosząc kielich wysoko - Za nieśmiertelność ducha!

Nieco zdziwiony, że tak właśnie potraktowano moją niewinną skądinąd uwagę uniósłem puchar do toastu. Oczyma wyobraźni widziałem takie ruiny. Pamiętałem je. Betonowe szkielety i pył równo okrywający wszystko patyną zapomnienia. Przypomniałem sobie mieszkańców tego miejsca. Jak w sobie tylko znanym celu gnają za pociągiem śpieszącym, byle przedrzeć się jak najprędzej przez szmat tej niczyjej ziemi. Przypomniałem sobie Sophie...
Z zamyślenia wyrwały mnie dalsze toasty.

- Cokolwiek miałoby to znaczyć … - powiedział Watkins podnosząc kielich.
- To, że są rzeczy wieczne, które trwać będą po wsze czasy. - odpowiedział poważnie gubernator Verlain, odstawiając kielich po spełnieniu toastu.
Rozmowa toczyła się dość leniwie. Zadawano sobie spokojnym tonem pytania, odpowiadano...Trwało to czas jakiś, w międzyczasie kelnerzy donosili kolejne dania, aż w końcu wszyscy byli już prawie nasyceni i nad stołami zaczęło krążyć już prawie tylko wino...
Wkrótce stało się jasne, że to gospodarz powinien dać sygnał do zakończenia audiencji. Gubernator chrząknął i wyprostował się na siedzeniu. Jego wzrok padł na mnie.
- No dobrze. - twarz Verlain’a była poważna - Sir Blum. Pozostała jeszcze ta kwestia, której poruszenie raczył pozostawić Pan na koniec. Zamieniam się w słuch.
Spoważniałem również, co dało się zauważyć w postawie, minie i ruchach. Raz tylko nerwowo się uśmiechnąłem, poprawiłem mankiety rękawów a potem powstałem i przybrałem na powrót oficjalną pozę. Byłem zdeterminowany i pewien słuszności własnych decyzji.
- Ekscelencjo. - zacząłem po przepłukaniu ust - Zgodnie z tym, jak raczył na wstępie przedstawić członków naszego grona szanowny i drogi mi Monsieur Rastchel, mógł Jego Gubernatorska Mość odnieść nieco mylne wrażenie, co do roli mojej skromnej osoby w poselstwie. Śpieszę więc wytłumaczyć, że moja obecność w gronie tej delegacji jest przypadkowa i w najmniejszym stopniu nie związana z jej celami. Cele moje, choć na pozór zbieżne są biegunowo różne, a to, że przybyliśmy do tego zacnego miasta razem wynikało w znacznym stopniu z okoliczności, niż wyboru. Żeby się nie rozwodzić powiem tyle, że wspólna droga przebyta dzięki uprzejmości zgromadzonych tu Państwa, nawiasem pełna trudów i niebezpieczeństw, okazała się dla mnie właśnie dzięki owej uprzejmości łatwiejsza, jeśli nie w ogóle możliwa do przebycia... za co jestem wdzięczny.
Skłoniłem się w kierunku pozostałych.
- A teraz do sedna. - kontynuowałem - Otóż znalazłem się Ekscelencjo w Samaris w celu odszukania swojego kawałka nieba. Mając za sobą szereg przykrych doświadczeń związanych z życiem w moim ojczystym Xhystos postanowiłem mianowicie, że porzucam to niewdzięczne miasto rządzone przez bezduszną Radę i za pozwoleniem, na pańskie ręce Ekscelencjo składam prośbę o udzielenie mi, Persivalowi Fryderykowi Blum azylu politycznego, oraz o przyjęcie sieroty do grona szczęśliwych obywateli Samaris.

Przy stole zapanowała cisza. Verlain wstał nagle, przez co w naturalny sposób wzrok wszystkich skupił się na nim. Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, gubernator wyszedł w moim kierunku. Nie bardzo wiedząc czego oczekiwać podszedłem również niepewnym krokiem. Gubernator popatrzył przez chwilę na innych, po czym nieoczekiwanie uścisnął moją dłoń, potrząsając nią energicznie.
- Panie Blum. - powiedział poważnym tonem - Proszę się już nie obawiać, niewdzięczny czas minął. Z przyjemnością przyjmuję Pana odważną prośbę. Uznaję jednocześnie przewidziane obowiązującymi mnie prawami przesłanki za spełnione. Samaris udzieli na swoim terytorium schronienia każdemu cudzoziemcowi prześladowanemu w mieście jego pochodzenia ze względów politycznych. Istnieje ponadto wola właściwego organu, czyli mnie - gubernatora Samaris, tak więc na mocy aktu dyskrecjonalnego mojego miasta oficjalnie udzielam Panu azylu. Proszę o zwrócenie się w formie pisemnej do mojej kancelarii w najbliższym czasie, w celu sformalizowania tej zgody.
Odwrócił ode mnie twarz, zwracając ją ku innym.
- Tym samym...- patrzył głównie na Roberta Voighta - ...azylant Blum znajduje się obecnie pod opieką prawną udzielającego mu schronienia. Jakiekolwiek ruchy organów spoza miasta Samaris względem tego człowieka oparte na prawach miejsca pochodzenia tych organów, będą uznane na obecnym terytorium za bezprawne.

Nagle w sali rozległ się odgłos … To były oklaski a potem gromki śmiech. Maurice Watkins nie mogąc powstrzymać się od śmiechu zatykał serwetką usta.
- Panowie wybaczą moją reakcję … to jest takie komiczne, brawo Panie Blum. - Watkins promieniał uśmiechem. Co chwila niekontrolowany wybuch śmiechu był w następnym momencie gaszony przepraszającym gestem profesora. Po policzkach rozbawionego Watkinsa spływały łzy. Ja za to byłem kompletnie zaskoczony. Zdziwionym wzrokiem wpatrywałem się w Watkinsa, to w Gubernatora. Wreszcie niepewnym głosem bąknąłem.
- Co takiego jest takie... komiczne?
- Proszę nie pytać … tak będzie lepiej. Proszę mi wierzyć Panie Blum, tak będzie lepiej … - mina Watkinsa pokazywała, że profesor nadal dobrze się bawi.
Zerknąłem na stół. Zaskoczone miny pozostałych. Posiłki na wykwintnej zastawie. Kieliszki i karafki.... Watkins pił, podobnie zresztą jak wszyscy... ale nikt poza nim nie sprawiał wrażenia zalanego...
 
Bogdan jest offline  
Stary 13-06-2011, 12:57   #162
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Jakże dobrze się czułem w salonie gubernatora Samaris. Polubiłem tego spokojnego człowieka. Był, jak miasto, którym władał. Uporządkowany, cichy, w pewien sposób majestatyczny, lecz po jakimś czasie mógł okazać się – czego obawiałem się nieco na wyrost - nudny.
Rozmowa toczyła się leniwie, w rytmie stukotów kieliszków. Dyskusje były bardzo ciekawe, lecz poruszały te sfery egzystencji, które były dalekie od mych oczekiwań. Same jednak osoby dyskutantów powodowały, że wsłuchiwałem się w nie z zainteresowaniem od czasu do czasu upijając łyk wina, czy też smakując maleńką porcyjkę podanych potraw.

Kuchnia Samaris, podobnie jak język, była zbliżona do tej, jaką pamiętałem z Xhysthos. Nawet przyprawy smakowały tak, że wzbudzały wspomnienia. Te miłe, ale niestety też i te smutne – wspólne obiady z rodziną. Śmiech żony i dziecka. Coś, co nigdy nie wróci. I szaleństwem było marzyć, że Samaris zmieni ten stan rzeczy.
Spojrzałem, tknięty tą smutną myślą, w stronę Roberta Voighta, który – podobnie jak ja – raczej przysłuchiwał się dyskusji. Robert wyczuł mój wzrok, odwrócił twarz. Nie chciałem, by zobaczył prawdę w moich oczach więc posłałem mu porozumiewawcze spojrzenie mówiące „ależ gaduły” i znów wróciłem do konwersacji.

* * *

Potem Blum obwieścił swoją dość zaskakującą decyzję. Watkins zaczął klaskać. A ja upiłem drobny łyczek wina maskując w ten sposób zdziwienie.
Azyl? Posunięcie godne albo wizjonera, któremu Rada ograniczała swobodę działania, albo przestępcy, nad którym ciążył wyrok. Nie miałem jednak zamiaru psuć relacji Xhysthos z Samaris z powodu jednego człowieka. Zgoda gubernatora, tak szybka, bez zbadania powodów troszkę mnie zaskoczyła. Miałem go za człowieka bardziej powściągliwego w swoich decyzjach i kierującego się analizą sytuacji, a nie emocjami. Ale to również zamaskowałem. Nie klaskałem, nie śmiałem się, nie gratulowałem, nie okazywałem emocji, Byłem teraz negocjatorem Rady i wszystkie wyuczone reakcje, wyglądające dla postronnych jak naturalne, wzięły nade mną górę. Udawałem lekkie zdziwienie, ale nie oszołomienie. Udawałem człowieka, którym nie był w tej chwili. A jednocześnie analizowałem swoje kolejne ruchy.

Czy Blum cokolwiek znaczy z punktu widzenia naszej misji dyplomatycznej? Czy coś
znaczy dla mnie? Dla innych? Czas zapewne pokaże.

- O tej porze roku ocean musi być piękny, gubernatorze - powiedziałem, badając reakcję władcy Samaris i zmieniając temat pogawędki na taki, który wzbudził już kontrowersje Clarka. Teraz ciekawiła mnie reakcja Gubernatora.

- Tak...Piękny. - gubernator zdawał się z wdzięcznością przyjąć zmianę tematu. Reakcja natomiast była spokojna, wyważona, bez śladu jakiejkolwiek ekscytacji lub zdenerwowania. - Jednak jak wiele rzeczy, które są piękne, bywa również śmiertelnie niebezpieczny. Zwłaszcza na tym wybrzeżu. Jak już pewnie Panowie zauważyli, musieliśmy odgrodzić się od tego piękna potężnym murem - by móc nie bać się każdego dnia, że jego jeden kaprys unicestwi nas bez słowa ostrzeżenia.

Potem do dyskusji włączył się profesor Watkins i jemu pozostawiłem granie pierwszych skrzypiec. Był w tym doskonały.

Rozmowa toczyła się dalej, a ja wtrącałem się do niej, co jakiś czas, by nie wyjść na mruka i bacznie obserwowałem resztę wyprawy, a szczególnie Bluma i Roberta. Wiedziałem, że mój przyjaciel nie zostawi tego tak po prostu. Zastanawiało mnie, co zrobi?

* * *


Później, w hotelu wziąłem dziennik, z zamiarem zapisania kilku zdań. Siadłem za ozdobnym biurkiem w moim pokoju i zawiesiłem pióro nad kartką. Spojrzałem na zegar. Postawiłem pierwszą literę....

* * *

... postawiłem pierwszą literę. Spojrzałem na zegar i zadrżałem.

Niemożliwe!

Minęła prawie godzina, a ja postawiłem tylko jedną literę!

Wielkie „J”, obok którego widniała duża, ciemna plama z inkaustu.

Spojrzałem na nią zdziwiony.

W Xhysthos żył pewien znawca ludzkiej natury, który pisał, że to, co widzimy w takich właśnie plamach świadczy o tym, jakimi jesteśmy ludźmi. Czy tym człowiekiem nie był przypadkiem profesor Watkins? Musze się go zapytać.

Ja bowiem widziałem w tej plamie fale. Jak grzywacz nad oceanem, który zobaczymy za blisko miesiąc. Jak smak wolności.

Pióro było suche, ale nie chciało mi się go namoczyć.

W końcu jednak się przełamałem.

Miałem zamiar posiedzieć dzisiejszego wieczora i uzupełnić kronikę naszej wyprawy. Mój retrospektywny dziennik podróży. Miałem zamiar pisać tak długo, aż dotrę do momentu, kiedy przekroczyłem mury Samaris.

Samaris.

Zadrżałem. Znów usłyszałem te dziwne odgłosy. Szum oceanu, jak próbowali tłumaczyć sobie to mieszkańcy. Dlaczego jednak nie potrafiłem uwierzyć w ich tłumaczenia?
 
Armiel jest offline  
Stary 15-06-2011, 00:13   #163
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Początek podróży do gubernatora zapowiadał się świetnie. Dla Roberta, rzecz jasna. Postanowił nie mówić dużo, przysłuchiwać się, wyłapywać informacje. Mówienie zostawiał Vicentowi, on miał lepsze wyczucie i temperament do tego. Nic nie wskazywało na to, że podczas spotkania dojdzie do jakiś zgrzytów, albo że ktoś będzie próbował ich skrzywdzić.

Zanim jeszcze usiedli stołem i zaczęła się, z początku oporna, rozmowa, Robertowi… coś się stało. Nie chodziło o to, że zamilkł, że tylko siedział, ale… w ogóle się nie ruszał. Pogrążony jakiś czas w całkowitym marazmie, przewracał mętnie oczami i dłubał widelcem w jedzeniu, zupełnie nic się nie odzywając. Trwało to nie wiadomo ile czasu, niczym trans. Chyba długo… chyba za długo. Początkowo nikt niczego nie zauważył. Ale w końcu musiał przyjść ten moment, kiedy gubernator odezwał się wprost do niego:

- Został Pan przedstawiony z funkcji jako “kapitan”. - gubernator zwrócił się do Voighta - Czy mam rozumieć, że reprezentuje Pan w delegacji resorty siłowe rządu Xhystos?
Przez chwilę stukały tylko sztućce, potem i one umilkły...
Cisza. Wzrok Voighta spoczął na gubernatorze, ale tylko na moment i tak jakby… nieobecnie?

- Pozwoli pan, gubernatorze, że wyjaśnię moją pomyłkę - milczenie Roberta zanipokoiło Vincenta i pozwolił sobie na wtracenie się do rozwmowy władcy Samaris z jego przyjacielem. - Dawno temu mój towarzysz był pracownikiem służb mundurowych. Jakich, to jego osobista sprawa i jeśli zechce to pochwali się przebiegiem swojej służby, ale o ile go znam, to człowiek nader skromny i niechętnie szczycący się swoimi zasługami. Wiem, że większość, jak to pan zgrabnie ujął, resortów siłowych, kiedy wysyła swoich pracowników na zasłużony odpoczynek, nadaje im tytuły oficerskie, stąd moja nadinterpretacja stopnia mego towarzysza. To tytuł honorowy, określający dawną pozycję, nie koniecznie mający odzwierciedlenie w rzeczywistości. Jak tytuł profesora, dla niższego stopniem naukowym pracownika Akademii, nadawany grzecznościowo przez jego studentów. Proszę o wyrozumiałość w stosunku do tego tytułowania, ale działając jako oficjalna delegacja winniśmy zaprezentować się najlepiej i najkorzystniej, takie są zasady xhysthańskiej dyplomacji, które wpojono mi podczas nauk. Wasze zdrowie, szanowny gospodarzu.

- Rozumiem...- pokiwał głową - Zatem...w stanie spoczynku. Tak. Mimo to, Panie kapitanie, z pewnością dobrze było mieć kogoś takiego w podróży. Droga jest pełna niebezpieczeństw...

- Został Pan przedstawiony z funkcji jako “kapitan”. - gubernator zwrócił się do Voighta - Czy mam rozumieć, że reprezentuje Pan w delegacji resorty siłowe rządu Xhystos?
Przez chwilę stukały tylko sztućce, potem i one umilkły...




Kapitan? Jaki? Komu przedstawiony? Vincent coś mamrocze. To chyba gubernator. Jest Blum, Watkins… Chwila, o co on pytał… Ach tak, czy jestem z resortów siłowych. Vincent mówił o tytule honorowym…

Spokojnie, zachowaj zimną krew. Może zasłabłeś, może omdlałeś, wyłączyłeś się na chwilę. Trzeba coś koniecznie dodać od siebie, powiedzieć jakąś bzdurę.




Voight, skonfundowany wcześniejszym pytaniem gubernatora, został zgrabnie wybawiondy przez Vincenta.

- Dodać należy jeszcze, ekscelencjo, że odpowiadam za bezpieczeństwo wyprawy. A trzeba przyznać że niebezpieczne momenty zdażały się częściej niż byśmy chcieli... Gdyby były z tym jakieś problemy - w co osobiście wątpię, bo jest tu, jak zdążyłem zobaczyć, bardzo spokojnie - proszę w miarę możliwości zwrócić się do mnie. Poznaliśmy już smak ‘przygody’ na sterowcu w środkowym etapie naszej podróży... - Robert znacząco spojrzał na Vincenta.

- Ach, przygoda? - zainteresował się gubernator.
- Szalony człowiek chciał strącić pojazd, którym podróżowaliśmy. Pan Voight ocalił nas wszystkich swoją zimną krwią i bohaterską postawą. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Nie dla tego nieszczęśnika, który próbował ataku, co prawda, ale pasażerowie ocaleli.

- Mamy więc bohatera. - z niejakim podziwem powiedział gubernator. - Gratuluję postawy, panie Voight. Swoją drogą - do czego to może doprowadzić szaleństwo...Na szczęście w Samaris tacy się nie trafiają...
Voight nie skomentował. Patrzył się tylko to na Vincenta, to na gubernatora...
Nie rozumiał tego, co się z nim stało. Czemu zaniemówił, czemu w pewnym momencie wybudził się, jakby z transu… Musiał zasłabnąć, to pewnie ta rana.
Dużo go na pewno ominęło. Teraz trzeba będzie słuchać dużo uważniej…

- Tym samym...- patrzył głównie na Voighta - ...azylant Blum znajduje się obecnie pod opieką prawną udzielającego mu schronienia. Jakiekolwiek ruchy organów spoza miasta Samaris względem tego człowieka oparte na prawach miejsca pochodzenia tych organów, będą uznane na obecnym terytorium za bezprawne.

Robert prawie się zakrztusił, ale idealnie udało się to zamaskować. Azyl? Polityczny? Szybki rzut oka na gubernatora pokazał, że tamten nie żartuje. Co więcej, patrzył się właśnie na Voighta. Co oznaczało, że przedstawiciel ‘resortów siłowych’ będzie na cenzurowanym.

Nagły przypływ różnych myśli i teorii wytrącił Voighta z równowagi, na szczęście reakcja profesora dała mu czas na zebranie ich do kupy. Nic nie mówił - wwidać jednak było jego wściekłość i zaskoczenie. Był zły, że nie kontrolował sytuacji - teraz jakiekolwiek dziwne ruchy Bluma będzie musiał zostawiać bez zbadania. I jeszcze ten znaczący wzrok... Chodziło o niego, bez wątpienia. Koniecznie będzie musiał porozmawiać z Vincentem, nie tylko zresztą o tym, ale też o jego niefortunnym… zamilknięciu.

Azylant cholerny. Daleko nie ucieknie.

Dalszej rozmowy Robert oczywiście słuchał, ale tak, jak przewidywał, najciekawsze było już za nimi.




Podczas drogi powrotnej Robert z satysfakcją stwierdził, że udało mu się zachować postawę typu ‘nic się absolutnie nie stało’. Ale kiedy tylko udali się do swoich pokoi hotelowych, odczekał trzy minuty i popędził do Vincenta i energicznie zapukał do drzwi.

Odpowiedziało mu milczenie.

Wznosił rękę, żeby zapukać jeszcze raz, ale po chwili zreflektował się. Vincent mógł przecież spać. Z drugiej strony, po tak ważnym wydarzeniu kłaść się od razu?

Nie, lepiej odczekać jeszcze z dwie godziny.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 20-06-2011, 15:31   #164
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Sądzicie, że stosowne wyznaczyć jest jakiegoś mówcę? Przywódcę delegacji? Nie będzie korzystnie, jeżeli zaczniemy się przekrzykiwać...
- Nie wiem, Robercie, może ….


Blum zerknął na stół. Zaskoczone miny pozostałych. Posiłki na wykwintnej zastawie. Kieliszki i karafki. Watkins pił, podobnie zresztą jak wszyscy, ale nikt poza nim nie sprawiał wrażenia zalanego...

Robert nic nie mówił. Widać jednak było jego wściekłość i zaskoczenie. Był zły, że nie kontrolował sytuacji - teraz jakiekolwiek dziwne ruchy Bluma będzie musiał zostawiać bez zbadania. I jeszcze ten znaczący wzrok... Chodziło o niego, bez wątpienia.
Vincent upił drobny łyczek wina maskując w ten sposób zdziwienie. Azyl? Posunięcie godne albo wizjonera, któremu Rada ograniczała swobodę działania, albo przestępcy, nad którym ciążył wyrok. Nie miał jednak zamiaru psuć relacji Xhysthos z Samaris z powodu jednego człowieka. Zgoda gubernatora, tak szybka, bez zbadania powodów troszkę zaskoczyła Vincenta. Ale to również zamaskował. Nie klaskał, nie śmiał się, nie gratulował, nie okazywał emocji, Był teraz negocjatorem Rady i wszystkie wyuczone reakcje, wyglądające dla postronnych jak naturalne, wzięły górę. Udawał zdziwienie, ale nie oszołomienie. Udawał człowieka, którym nie był w tej chwili. A jednocześnie analizował swoje kolejne ruchy. Czy Blum cokolwiek znaczy z punktu widzenia ich misji dyplomatycznej? Czy coś znaczy dla Vincenta? Dla innych? Czas zapewne pokaże.

- O tej porze roku ocean musi być piękny, gubernatorze - powiedział, badając reakcję władcy Samaris i zmieniajac temat pogawędki na taki, który wzbudził już kontrowersje Clarka. Teraz ciekawiła Vincenta reakcja Gubernatora.
Ocean! Kompletnie o nim zapomniał. Blum zdezorientowany nieco histeryczną reakcją profesora ze zdziwieniem popatrywał tylko to na niego, to na Gubernatora.

- Tak...Piękny. - gubernator zdawał się z wdzięcznością przyjąć zmianę tematu. Reakcja natomiast była spokojna, wyważona, bez śladu jakiejkolwiek ekscytacji lub zdenerwowania. - Jednak jak wiele rzeczy które są piękne, bywa również śmiertelnie niebezpieczny. Zwłaszcza na tym wybrzeżu. Jak już pewnie Panowie zauważyli, musieliśmy odgrodzić się od tego piękna potężnym murem - by móc nie bać się każdego dnia, że jego jeden kaprys unicestwi nas bez słowa ostrzeżenia.

- Ocean … piękny ale niebezpieczny. - Zupełnie spokojnym głosem odezwał się Watkins. - Przyzna pana ekscelencjo, że to zestawienie jest niezwykle kuszące do obejrzenia. Myślę, że któregoś dnia wybiorę się poza mury miasta nad jego brzeg. Do wyjścia z miasta prowadzi ta sama droga, czy może jest jakaś mniejsza … furta?
- Z uwagi na bezpieczeństwo utrzymujemy tylko jedną bramę. - odparł Verlain - Oczywiście, widok oceanu z brzegu to niezapomniane przeżycie...Obawiam się jednak, że jeśli nie doświadczyliście tego w drodze do miasta, będziecie musieli nieco poczekać na tę niewątpliwą przyjemność. Otwarcie bramy Samaris to wielki wydatek energetyczny. Z tego powodu bramę otwieramy tylko w wypadku uzasadnionej konieczności i nie częściej niż raz na trzydzieści dni.
Choć świetnie się z tym krył to Verlain kłamał. W obecnej sytuacji z pozycji gościa, Watkinsowi nie wypadało teraz tego mówić. Przecież w dniu ich przybycia bramę otwarto minimum dwa razy … chyba, że inne procedury obowiązują dla osób wchodzących do miasta. Maurice po raz pierwszy pomyślał o mieście jako … więzieniu … nie, to jednak za duże słowo … miejsce odosobnienia jest właściwszym … przynajmniej na razie.
- Wobec tego przyjdzie mi poczekać na zobaczenie oceanu 28 dni. Myśle, że wszyscy powinniśmy się udać nad ocean aby nie nadużywać tak wielkiego wydatku energetycznego.
- Przykro mi..- rozłożył ręce gubernator - ...energia jest dobrem, którym w tych trudnych warunkach musimy uważnie i rozsądnie gospodarować. Potrzeby ducha, choć istotnie ważne, nie mogą przesłonić potrzeb związanych z codziennym funkcjonowaniem miasta, za które jestem odpowiedzialny. Mam nadzieję, że Panowie zrozumieją i wybaczą...
- Oczywiście - potwierdził Vincent. - To zrozumiałe. W moim odczuciu nie ma potrzeby, ni konieczności niczego wybaczać. Każdy władca jest po trochu panem, a po trochu sługą swego miasta, jeśli mi wybaczy ekscelencja takie porównanie.
- Jest bardzo trafne. - potwierdził skinieniem głowy Verlain - Jestem tu w służbie Miasta. Nikim więcej.
- To zupełnie tak jak my. - wtrącił profesor.
- Wy...jesteście czymś więcej. - odpowiedział gubernator, zasiadając na powrót na swoim miejscu - Jesteście mieszkańcami miasta.
- Xhystos … nasze miasto ... - powiedział Watkins ze wzrokiem utkwionym w zawartości kieliszka. Nie pił, nie odstawiał pucharu. Jedynie dłonią zataczał małe kółka obserwując czerwony płyn.

- Przez dwa lata jednak będziemy mieszkańcami wspaniałego Samaris. - westchnął Vincent. - A sokro już przy pana mieście jesteśmy, gubernatorze. Czy jest coś, co poleciłby pan do zwiedzania przyjezdnym, takim jak my? Może jakieś muzeum opowiadające o zapewne dumnej przeszłości miasta? Może jakiś teatr bądź opera, bowiem zapewne tak wspaniałe miasto jak Samaris jest też niezwykle rozwinięte duchowo i artystycznie. Przyznam się, gubernatorze, że z niecierpliwością oczekuję, kiedy zanurzę się w państwa dokonania, poznam twory umysłów największych obywateli Samaris. Moje serce drży z niecierpliwości. U nas, na Akademii zwykło się mawiać, że podziwiąc sztukę danego człowieka, poznać można jego naturę, a podziwiając dokonania społeczeństwa, naturę tegoż społeczeństwa. Zatem, szanowny gubernatorze, cóż poleciłby by nam pan na początek?
Vincent zawiesił pytanie zwilżając usta winem. Miało ciekawy smak i bogaty bukiet.

- Nie pielęgnujemy tu przeszłości, w takim rozumieniu w jakim oczekują przyjezdni...- powiedział cicho Verlain - Z tego powodu nie ma tu przybytków sztuki, o której Pan mówi. Sztuką jest samo życie. Naszym dokonaniem jest dzień codzienny, a potrzebę kontemplacji zaspokaja nam samo miasto. Jego architektura.

- Co kraj, to obyczaj - uśmiechnął się Vincent czując nagły dreszcz na plecach. - I właśnie takie informacje są dla nas bardzo cenne. Mogę zapytać zatem, co robią mieszkańcy Samaris w wolnych chwilach?
- Grają w kanaste … - rzucił profesor nadal zajęty obracaniem kieliszka.
- Hmmm - mruknął Vincent. - Nie umniejszając tej grze, ale …. - widać było że negocjatorowi brakuje słów, a to już samo w sobie o czymś świadczyło. - Ale na dłuższą metę, to musi być nudne. Ludzki umysł, proszę mnie poprawić profesorze jeśli się mylę, odczuwa nieustanną potrzebę zmian. Szuka nowych dróg poznania, nowych wrażeń. To stanowi o naszej sile. Zgodzi się pan, gubernatorze z tą xhysthańską logiką?
- Zdrowy umysł - dodał Watkins. - Poświęcanie się jednej czynności uzależnia od niej. Człowiek przestaje być twórczy w innych dziedzinach. Umysły takich ludzi muszą być czymś owładnięte … natręctwem doskonałości ... a może działają pod presją? W Xhystos Asylum jest sporo takich przypadków … prawda Panie Blum?
Vincent spojrzał zaciekawiony na azylanta.
- Pan najlepiej powinieneś wiedzieć. - odparł Blum z nieco wymuszonym uśmiechem - Xhystos Asylium to wszak pański ugorek... pański i Panu podobnych... - nie dokończył, skrzywiona mina świadczyła jednak że z niesmakiem przełknął ostatnie słowo.
- Również dążenie do zmiany może stać sie obsesją- Verlain taktownie nawiązał do wcześniejszych wypowiedzi - Prawdziwe życie to powtarzalność, jak nudno by to nie brzmiało. Jedzenie, praca, odpoczynek. Sen. Ciągła zmiana to mrzonka, ułuda która rodzi szaleństwo. Zdrowy umysł akceptuje stabilność i nie szuka niezdrowych podniet. Nawet największe niespokojne duchy muszą przyznać w końcu, że w życiu króluje cykl i podporządkować się mu. Nazwałbym to...dojrzałością.

Popatrzył na Maurice’a.
- Jak pan to powiedział, profesorze? Natręctwo doskonałości...Myślę, że można mówić też o natręctwie zmiany, które to na całe szczęście nie występuje w Samaris...
- Był pan kiedyś w Xhystos Ekscelencjo? - Maurice podjął temat. - Może kiedy stosunki miedzy miastami ... zacieśnią się, odwiedzi Pan nasze miasto aby na własne oczy przekonać się jak wygląda natrectwo zmiany i jakie sa jego efekty.
- Pan wybaczy, ale nie czuję absolutnie takiej potrzeby. Samaris jest całkowicie samowystarczalne.
- A więc Pana też owładneła obsesja doskonałosci. Ale na Pana urzedzie to pozytywna cecha ekcelencjo.
- Dlaczego od razu obsesja? Chyba cechą każdej cywilizacji, jak i każdego cywilizowanego człowieka jest poszukiwanie ładu i porządku. Może wizja Xhystos różni się nieco od naszej, ale zmierzamy chyba do tego samego celu, choć zapewne różnymi drogami. - odpowiedział uprzejmym tonem Verlain. - Gdyby nasze miasta i style życia nie różniły się od siebie, jakiż byłby powód by wysłano tu Panów na obserwację?
- Powód przedstawiliśmy panu już na początku spotkania. Niewiedza i chęć poznania jest głównym powodem. Ład, porządek ... świetnie, osiągnięcie tych zamierzeń różnymi drogami jest również możliwe , ale ... - Maurice zawiesił na chwile głos - jak Pan widzi dalszy rozwój Samaris, ekcelencjo?
Gubernator znów uważnie spojrzał na profesora, a na jego twarzy pojawił się może nie uśmiech, ale z całą pewnością przynajmniej jego cień.
- Zaskoczę Pana. Samaris znajduje się w stadium, w którym nie zachodzi potrzeba dalszego rozwoju. Dlatego nie widzę konieczności działań w tym kierunku. Wiem, takie rozumowanie jest szokiem dla kultur z zewnątrz.
- Pan wybaczy, gubernatorze, ale to brzmi jak utopia. - Maurice powrócił do zabawy kieliszkiem.
- Utopia...Tak, znam to słowo. - odpowiedział powoli gubernator - Wymyślili je wasi władcy, aby oznaczyć coś, co w powszechnym zrozumieniu ma nie być możliwe do osiągnięcia. Cóż...Jesteście w Samaris, Panowie. Istniejemy dłużej, niż ktokolwiek był w stanie przewidzieć. Łatwiej zatem powiedzieć ludziom, że coś, co nie mieści się w czyimś pojmowaniu rzeczywistości, po prostu nie istnieje.
- Nasi władcy ... nie był Pan w Xhystos, nie zna Pan zaawansowania technicznego będącego skutkiem rozwoju. Czy według Pana poprzestając na tym co osiągnęliśmy możemy istnieć dłużej. A jeśli tak to czy stagnacja gwarantuje zadowolenie mieszkańców? Przecież wszyscy chcemy wygodnie żyć, mieszkać w ładnych domach, używać wyszukanych przedmiotów ... czy można do tego dojść stojąc w miejscu?
- Sam wywołał Pan temat zadowolenia mieszkańców. Rozwój techniki i szaleńczy bieg przed siebie, czy rzeczywiście tego potrzebujemy? Mam nadzieję, że nie urażę nikogo z Panów mówiąc słowa, które zaraz padną.
Verlain oparł dłonie na blacie.
- Pan Blum, który padł w Xhystos ofiarą prześladowań politycznych, jest żywym przykładem na to, że istnieją u Was tarcia ideologiczne, jeśli chodzi o sposób przewodzenia ludźmi. Nawet tutaj dochodzą pogłoski o ruchach rewolucyjnych, które kwestionują nieomylność Rady. Na statkach powietrznych, które mają być dowodem na słuszny kierunek rozwoju, ludzie tracą zmysły. Nawet tu, dziś, w naszej rozmowie przywołany został temat miejsc odosobnień dla ludzi, których umysły nie wytrzymują, narzuconego przez gloryfikację postępu, mentalnego bombardowania nowościami, rosnących wymagań władz co do jednostki i przyspieszającego stale tempa życia.
Zwolnił na moment.
- Tak wygląda świat na zewnątrz. Proszę odnaleźć w Samaris kogoś, kto jest załamany psychicznie czy choćby tylko niezadowolony. Nie istnieje Samaris Asylum, bo najzwyczajniej nie ma tu nikogo, kogo trzebaby w nim izolować. Niech pan nazywa to miejsce utopią, albo jak Pan tylko chce, ale to jest właśnie miejsce w którym chcę egzystować. Jak dowodzi przypadek Pana Bluma i przypadki innych mieszkańców miasta, nie jestem w moim zdaniu odosobniony.

- Pan Blum, proszę wybaczyć, mówi że padł ofiarą prześladowań politycznych - wtrącił spokojnie Vincent do tej pory przysłuchujący się rozmowie. - Nie śmiem wątpić w jego słowa. Ale, prosze wybaczyć monsieur Blum, to jedynie słowa. Jestem osobą stronniczą, bo reprezentuję Radę. Pan Voight był kiedyś pracownikiem resortów siłowych. Zostaje profesor Watkins. Jak pan uważa, profesorze, i proszę odpowiedzieć szczerze, czy w Xhysthos istniały prześladowania polityczne?
A co do izolowania? Czy pragnie mi pan powiedzieć, szanowny gubernatorze, że w Samaris nie ma złoczyńców? Nie ma kogoś, kto nie przestrzega prawa? Proszę mi wybaczyć, ale śmiem w to powątpiewać. Defekty natury mentalnej zdarzają się w każdym społeczeństwie. W każdym.
Wszystko to mówił tonem łagodnej perswazji, bez zaczepek, bez jakichkolwiek osobistych wycieczek. Jak osoba zainteresowana dyskusją, a nie sprzeczką czy rodzeniem konfliktów. Jak badacz, który chce wyjaśnić nurtujace go wątpliwości, a nie upierać się przy swoim zdaniu.
- Zanim profesor odniesie się do pańskiego pytania Vincencie... jedna rzecz - wtrącił Blum - Otóż Pańskie Vincencie, monsieur Voighta, czy profesora też będą to jedynie słowa. I nie zdziwi ich sens. Cóż to by była delegacja, która przyznała by, że jej Rada nadużywa władzy?
Vincent ukłonił się Blumowi delikatnie, na znak, że rozumie jego argumenty i szanuje je.
- Poglądy polityczne na pierwszym spotkaniu nie są nigdy najfortunniejszym doborem tematu - uśmiechnął się szczerze. - Wiemy już, że mimo pozornych podobieństw Xhysthos i Samaris różnią się między sobą. Ale i jedno i drugie miasto składa się z ludzi. Naszym zadaniem jest przedstawić waszej ekscelencji - posłał spojrzenie gubernatorowi - zwyczaje naszych obywateli, a przez ten czas poznamy styl życia mieszkańców Samaris. Taka wymiana myśli i poglądów jest naszym jedynym celem i z dużą przyjemnością go zrealizuję. Widzę, że będę czuł się w Samaris dobrze. Cisza i spokój odpowiadają mi. Pozwalają lepiej pracować. A czy macie tutaj, w Samaris, jakiś sport? Wyścigi konne, gonitwy psów, zapasy? Sport wszak pozwala nabrać wigoru ciału i siły dla ducha.

- Przepraszam, że zabieram ponownie głos, ale zdaje mi się, że ktoś chciał poznać moje zdanie. - Watkins jednym haustem wlał do ust niewielką zawartość kieliszka, po czym wreszcie odstawił go na miejsce. - Otóż Pan Blum i prześladowania polityczne, których temat pojawił się przed chwilą to dwie zupełnie różne rzeczy ... i proszę mi wierzyć nie mające ze sobą nic wspólnego. Panowie ... jak mogą być prześladowania polityczne skoro jest tylko jedna, jedyna Rada Miasta Xhystos ... którą partię ma niby prześladować? To niedorzeczne. Nieznaczy to, że mieszkańcy Xhystos nie mają wrogów. Za miastem grasują bandy rzezimieszków czychających na niefrasobliwych podróżnych. Szajki te są rządne grabić, mordować ... Czy walcząc z nimi Rada może być uważana za tą, która prześladuje politycznie? Czy dbanie o bezpieczeństwo podróżnych w pociągu czy na ailtiplanie można uznać za prześladowania. Tak ... prześladowania bandytów, którzy wypisując hasła na murach chcą pokazać jak bardzo są krzywdzeni. Oczywiście nie wspominają, że ich jedynym argumentem jest szabla czy nóż. Wiadomo wszystkim, że dla bandytów celem jest wprowadzenie anarchii, bezprawia. Potem o wiele łatwiej jest prowadzić ciemne interesy. Asylum ... rozwój gubernatorze wymaga również takich miejsc. Praca, wysiłek, wiek może powodować choroby, nie tylko ciała ale i umysłu. Skoro Samaris nie posiada takiego miejsca to gdzie ma udać się mieszkaniec trapiony chorobą? Przypadek Pana Bluma powiada Pan ekscelencjo ... - Watkins pokręcił głową. - To Pan Blum jest przypadkiem.

- Jestem tutaj - zauważył Blum - przyzwoitość nakazuje zauważyć ten fakt, profesorze. I niech się Pan wreszcie wyzbędzie tego protekcjonalnego tonu. Podczas pobytu w Asylium nigdy Pana nie spotkałem, nie usłyszałem nawet raz pańskiego nazwiska, sugerowanie więc posiadania jakiejkolwiek wiedzy o “moim przypadku” jest nadużyciem które nie przystoi naukowcowi.
- Nigdy nie słyszał Pan o mnie w Asylum bo nie jestem lekarzem. Czasem posiłkowano się moimi opiniami, tak jak w tym dniu kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Doktor Bowman prosił mnie o konsultację odnośnie pacjenta. Proszę jednak pamiętać Panie Blum o okolicznościach naszego poznania się oraz o rozmowach, które do tej pory toczyliśmy. Były dla mnie bardzo interesujące ... stanowiły dla mnie ciekawe źródło obserwacji, którego w żaden sposób nie można zakwalifikować jako nadużycie.
- I vice versa profesorze - odpowiedział z uśmiechem Blum - Nie tylko Pan poczynił ciekawe obserwacje w trakcie podróży.
- Interesujące … chce Pan o tym porozmawiać - Watkins odwzajemnił uśmiech.
- Zdziwi się Pan, ale nie dziś. I nie z Panem, profesorze...
- Typowy objaw odrzucenia … na rozmowę z doktorem Bowmanem będzie Pan musiał jednak długo czekać … - cicho powiedział Maurice. - Oczywiście, przecież nie możemy nadużywać gościnności jego ekscelencji.
- Typowy psychologiczny bełkot... - Blum nie pozostawał Watkinsowi dłużny - I w jednym ma Pan rację profesorze. Czas najwyższy kończyć tę jałową dyskusję.
- Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że pozostali mieszkańcy Samaris mają większy szacunek do nauki, niż jego nowy nabytek. Wracając do miasta … gubernatorze czy Samaris wydaje gazetę, czy macie bibliotekę? Myślę, że zapas książek, które mam ze sobą na długo nie wystarczy.
- Cieszę się że zmienił Pan temat - rozłożył ręce gubernator - Czuję się nieco niezręcznie, będąc świadkiem uzewnętrzniających się animozji wewnątrz Panów delegacji.

- Proszę wybaczyć, gubernatorze - przeprosił za dyskutantów Vincent. - Faktycznie, roztrząsanie tego wszystkiego w pańskiej obecności było sporym nietaktem. Jednak nieco czuję się winny zaistniałej sytuacji. Swoją prośbą skierowaną do profesora Watkinsa wywołałem niechcący burzę. Chciałbym jednakże nadmienić, że skoro pan Blum oficjalnie poprosił o azyl polityczny w pańskim wspaniałym mieście - upił łyczek - obawiam się, że nie można go już traktować jako członka naszej delegacji.
Verlain pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Raczej, jako towarzysza wspólnej drogi, jaką przebyliśmy. - ciągnął Rastchell - Towarzysza ze wszech miar godnego uwagi, intrygującego oraz pomocnego. Towarzysza, o którym wyrobiłem sobie odpowiednie już zdanie i z którego obecności u swego boku rad byłem wielce. Ale, zgodnie z cenną sugestią pana gubernatora, chciałbym prosić, byśmy sprawy Xhysthos przywoływali do dyskusji jedynie wtedy, kiedy zażyczy sobie tego nasz szlachetny gospodarz. Przez wzgląd na jego osobistość dobrze by było toczyć pogawędkę tak, jak na dżentelmenów przystało i ograniczyć ją do spraw związanych z Samaris. Zatem, powtarzając moje pytanie - jakie sporty uprawia się w pana wspaniałym mieście, gubernatorze?
- O ile dobrze rozumiem ten termin...- odpowiedział - ...to nie, nie kultywujemy takich aktywności. Proszę wybaczyć, to kolejna różnica kulturowa jak sądzę, ale większość mieszkańców uznaje takie zabawy za niezbyt przystające dobrze wychowanemu człowiekowi.
Obrócił twarz w kierunku Watkinsa.
- Wracając do pańskiego pytania, niestety nie prowadzimy otwartego księgozbioru - zapewne nie mamy wystarczającej liczby woluminów by utrzymywać taki przybytek. Nie jesteśmy jednak, niestety, narodem uczonych. Ale sporo ciekawych pozycji można znaleźć po domach naszych obywateli, wystarczy porozmawiać i z pewnością pożyczą niejedną ciekawą lekturę. Jest też antykwariat doktora Bowmana, gdzie zawsze można znaleźć coś interesującego - czy już Panowie go odwiedzili?

Voight popatrzył prosto w oczy gubernatora. Wydawało się, że notuje coś sobie w głowie.
- Czy...- zawahał się Verlain, odwzajemniając spojrzenie - ...powiedziałem coś niestosownego, panie kapitanie?
- Nie, skądże - odezwał się niezrażony Robert. Zastanawiam się jednak nad ilością odmienności między naszymi miastami. Dużo rzeczy, o których mówi pan gubernator, zastanawia mnie i dziwi. po prostu, jako obcokrajowca Na przykład podejście do sportów... Uważacie to za ujmę na godności człowieka?
- Nie. Raczej za przejaw...grubianstwa. By nie powiedziec...barbarzyństwa.
- Ciekawe, aczkolwiek zaskakujące podejście, gubernatorze - zdziwił się Vincent. - A takie sporty jak bieganie, jak pokazy akrobatyczne które są prawie jak balet. Albo taka aktywność sportowa jak szachy? To też w Samaris uznaje się za barbarzyńskie? Jeśli tak, zarzucę moje poranne treningi - zażartował robiąc aluzję do swojego raczej szczupłego ciała.
-Szachy! - ozywil sie Verlain - Szachy mamy. Jak najbardziej.
- O proszę - ucieszył się Vincent. - Swego czasu dużo grywałem w tą grę. A potem … - zamilkł, mina mu sposępniała ale szybko powściągnął emocje. - Potem już nie. - dokończył myśl.
-To bardzo popularna u nas gra. - dodał władca Samaris - Dyscyplina, której istotą jest samodzielne, logiczne rozumowanie, łączące poszczególne elementy wiedzy w jedną harmonijną całość. Towarzyszy temu rozwój wyobraźni wzrokowej i koncentracji. Ludzie myślą czasami za pomocą wyobrażeń, które są obrazami psychicznymi rzeczywistych doznań zmysłowych. Najmocniejszą stroną większości ludzi zdaje się być wyobraźnia wzrokowa, i ten właśnie rodzaj myślenia najpełniej rozwija gra szachowa. Kult waszego sportu, mimo wielu swych zalet, sprzyja aberracji umysłowej i tym się chyba tłumaczy jego atrakcyjność na niekorzyść szachów. Nie będę się rozgadywał na innymi zaletami tej gry, bo pewnie znacie je panowie lepiej ode mnie. Gdybyście potrzebowali partnera do gry, służę, na ile pozwolą mi obowiązki służbowe. Ale wielu mieszkańców Samaris oddaje się tej wspaniałej formie spędzania czasu i chętnie spróbuje swych sił z szanownymi gośćmi. Rozgrywki często odbywają się zresztą w hallu hotelu.
- Wyśmienicie. Ja osobiście chętnie rozegram kilka partyjek z mieszkańcami Samaris.
- Na pewno nie odmówią. - zapewnił gubernator.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 20-06-2011 o 16:21.
arm1tage jest offline  
Stary 20-06-2011, 15:32   #165
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Przecież jestem w Samaris, od wyjazdu z Xhystos minęło wiele tygodni. Nawet jeśli coś się zdarzyło informacja o tym prawdopodobnie nigdy tu nie dotrze...

Miasto idealne … miasto szczęśliwe. Samaris … miasto nieodgadnione.





Wpatrywał się w kieliszek. Piękna rubinowa barwa rozlewała się, igrając z odblaskami światła, gdy profesor Watkins poruszał leciutko szkłem. Echa toastów grały w jego uszach, odległe jakby wygłaszano je na dnie morza. Wino kręciło się niespiesznie, ruch dłoni wytwarzał niewielki wir. Zagłębiał się w niego, a im głębiej schodził, tym bardziej miejsce panujących dookoła odgłosów zajmował zgrzyt, coraz donośniejszy i bardziej natarczywy...Świst czegoś, co brzmiało jak dźwięk przeciąganego powoli po czymś metalu wypełniał uszy profesora - a on zdał sobie sprawę, że ma zamknięte oczy.


Otworzył je, napotykając spojrzeniem piękną czerwień wina. Hałas skończył się. Maurice podniósł wzrok wyżej. Nad figurami, rozstawionymi na dużej efektownej szachownicy, widział zamyśloną twarz gubernatora Verlaina.
- Pański ruch, profesorze.

Watkins powoli przesunął dłoń ku figurze, przyglądając się pozycji. Ach tak, wszystko szło perfekcyjnie. Pamiętał swój plan dotychczasowej gry, skupiający się na skoncentrowaniu większości sił na lewej flance, gdzie zaskakująco mało figur broniło wrogiego króla. Nie pamiętał tylko, jak właśnie zdał sobie sprawę, ostatniej części rozmowy delegacji z władcą. Przecież dopiero co patrzył do kieliszka... Dlaczego rozmowa urwała się tak nagle? Kiedy inni wyszli?

Przesunął gońca. Gra poszła dalej, toczona w tle niezobowiązujących rozmów o niczym. Niestety, kilkanaście ruchów później Watkins zorientował się, że to co bierze za króla Verlaina, jest w rzeczywistości hetmanem...Było po sprawie, za późno by powstrzymać ciągnące na przeciwległym skrzydle wojska nieprzyjaciela. Uśmiechnął się i przewrócił swojego króla, szanując czas przeciwnika.

Grali rewanż. Watkins próbował się skupić, co jak zwykle nie było łatwe. Gubernator spokojnie zdobywał przewagę, ale w jednym momencie popełnił prosty błąd. Szkolny, nawet dla kogoś kto nie specjalizował się w królewskiej grze. Maurice wykorzystał okazję, doprowadzając do wyrównania sił i wyniszczającej oba obozy wymiany. Siedzieli długo, analizując w milczeniu pozycje a potem podnieśli ku sobie wzrok, napotykając porozumiewawcze spojrzenia. Sytuacja była jasna.

- Remis...? - zapytał Verlain.
- Remis. - odpowiedział po chwili.

Watkins zamyślił się, a jego oczy zasnuwała mgła. Miał uczucie, jakby komnata nieco wirowała, co pogłębiało się, gdy patrzył w olbrzymią płaskorzeźbę nad głową gubernatora. Czy błąd gubernatora był tylko dyplomatycznym zagraniem, zwykłą uprzejmością, czy też po prostu błędem - jaki zdarza się nawet najlepszym? Potrząsając lekko głową Maurice przeniósł wzrok na lustra, które otaczały ich z każdej strony na ścianach. I nagłe odkrycie przeszyło go jak strzała, sprawiając że miał uczucie iż nawet krew na chwilę przestała płynąć mu w żyłach...

Pokaźne, olbrzymie lustro ukazywało obraz z innego kąta. Innych dawno już tu nie było. Widział siebie samego, z boku, swój profil gdy nachylał się nad rozstawioną na stole szachownicą. Po drugiej stronie stołu... Był Verlain...Ale on...Z tego punktu widzenia było widać, że...Ma tylko dwa wymiary...Kolorowa strona, opatrzona w twarz i szczegóły ubioru, zwrócona była w kierunku Watkinsa i figur. Z drugiej strony...Był tylko szary płaski kształt sylwetki wyciętej z czegoś twardego, dykty bądź deski!

Profesor nerwowo rozejrzał się na boki, by potwierdzić ten obraz w innych odbiciach. Tak, wszystkie lustra ukazywały, że Verlain jest po prostu makietą...!

Watkins zamrugał oczyma i spojrzał przed siebie. Zobaczył lekki uśmiech gubernatora, który właśnie wysuwał się zza stołu, by podać profesorowi rękę, jak przystało na dżentelmena po zakończeniu ciekawej partii szachów...







Azylant Blum wyszedł z pałacyku gubernatora w stanie lekkiego podekscytowania. Po części było to efektem zaskakująco łatwo otrzymanej zgody na azyl, ale w większości chodziło o to, co Persival zobaczył na ścianie. Obraz ten zupełnie nie chciał go opuścic. Gdy szedł wąską uliczką pozwalając słońcu grzac przyjemnie swoją uniesioną twarz, przymykał oczy, a wtedy widział rozgałęziające się na wszystkie strony linie na wewnętrznej stronie swoich powiek – jak obraz słońca, gdy wpatrujesz się w nie odrobinę zbyt długo. Obraz wirował koncentrycznie, zwijał się spiralnie wciągając wspominającego w głąb. Myśli tańczyły po tej spirali, a Bluma nie opuszczało nowe wrażenie – to, co widział na wielkim ornamencie nie tylko odpowiadało temu, co czekało na niego w pokoju. Nowością było przypomnienie sobie, że gdzieś widział rycinę, która z pewnością odnosiła się i do płaskorzeźby, i do jego skarbu. Wszystkie trzy przedstawiały z pewnością jedno, doszło to do Bluma dopiero teraz. Rycina, mgliście kojarzył, była chyba nawet jakoś podpisana. Problemem tylko było to, że azylant nie pamiętał w jakiej to akurat książce rycinę ową odnalazł, ani czy miało to miejsce podczas ostatniej podróży czy dwadzieścia lat temu.

Pozwalał nogom, by niosły go same. Pamiętał, że stoi znów przed antykwariatem Bowmana, choc przecież gdy przed południem Clark prowadził ich do siedziby gubernatora wcale tędy nie przechodzili. Blum nie wszedł do środka, zawrócił i pobłądził zaraz w uliczce prowadzącej w zacienione nieco miejsca. Nie znał drogi, którą szedł, choć fragmenty architektury wydawały się być znajome. Kiedy już rozpoznał ulicę, był pewien że zaraz, po następnym skręcie pojawi się przed nim rozpoznawalny już dobrze „rynek”. Jednak po raz kolejny okazało się, że w Samaris ta sama droga nie prowadzi dwa razy w to samo miejsce. Nie spieszył się, wiedział że prędzej czy później trafi do swojego pokoju. Czas spędzony na włóczędze wąskimi uliczkami poświęcił na rozważania…

Był więc obywatelem Samaris? Tak. Tak to odczuwał. Zaskoczeniem było jednakże poczucie, że teraz, kiedy nim został - czuł się jakby był nim już na długo wcześniej.

Droga odnalazła się niespodziewanie i nagle. Przy skwerze, gdzie, mógłby przysiąc kiedyś obserwował jednolitą gładką ścianę z reliefem przedstawiającym morskiego ssaka, pojawiła się ciasna uliczka ze schodami opadającymi łagodnie w dół. Zupełnie, jakby zjawiła się tam gdy Blum odwrócił wzrok. Gdy nią przeszedł, znalazł się na jednej z ulic która była szersza a na jej jednym końcu dostrzegał zarys placu i tej dziwacznej rzeźby. Robiło się ciemno, słońce zachodziło i na pustawe ulice wychodziły cienie. Ludzie opuszczali z rzadka jakieś drzwi, zamykając je na klucz i ruszając sennie, zapewne do swoich domów z miejsc pracy. Tak jak on poprzednio, znikali nagle w wąskich uliczkach jakby zapadali się pod ziemię. Blum dotarł do hotelu. Szedł prosto do swojego pokoju. Po drodze widział zasiadających na kartami i szachownicami elegancko ubranych mężczyzn. Ich uprzejme zagajenia i odzywki brzmiały znajomo, gdy wspinał się po schodach.

- Kolację podam o tej samej porze co wczoraj...? - usłyszał jeszcze za plecami głos Clarka.

Dywan. Klucz. Drzwi... Krzesło. Stało inaczej. Ta książka, ktoś ją przeglądał, Persival nigdy by jej tak nie odłożył...Tknięty strasznym przeczuciem skoczył od razu!

Uffff....Nie. W porządku. Jest na swoim miejscu. Zawinięta jednak inaczej. Ktoś obejrzał ją sobie również...Na szczęście nie zniszczył, nie ukradł. Serce waliło jeszcze jak ptak trzepoczący skrzydłami w klatce. Blum opadł ciężko na łóżko i przez jakiś czas nie był jeszcze w stanie robić nic poza uspokajaniem oddechu i rozpędzonych, gorączkowych myśli.




Nie wiem, ile czasu minęło, od kiedy moje szokujące odkrycie z literą wprawiło mnie w stan osłupienia. Pisałem, w międzyczasie coś zjadłem. Zszedłem w tym celu na dół. Po naszym powrocie od gubernatora w hallu na stolikach pojawiły się gdzieniegdzie szachownice. Odnotowałem ten fakt w myślach, ale póki co musiałem zebrać siły na grę. Jedząc, przyglądałem się eleganckim, dystyngowanym klientom. Słuchałem, znów mając poczucie jakby powtarzał się wczorajszy dzień...


- Twoja kolej....
- Pani zagrywa...
- To była świetna partia. Wychodzi pan...Do zobaczenia zatem jutro, o tej samej porze...


Wróciłem do pokoju i niedługo potem do moich drzwi zastukał Vincent...Powiedział, że wrócił z przechadzki na mieście, bo wcześniej pukał lecz nie zastał mnie w pokoju. Dziwne, przecież sądząc z jego opowieści, miało to miejsce mniej więcej w czasie w której siedziałem z piórem przy sekretarzyku...Czy to możliwe, bym nie słuchał pukania przyjaciela? Przecież, jak pamiętam, zwykle robi to bardzo energicznie...

Wciąż lekko ospały, słuchałem co mówił Voight. Robert był chyba wyprowadzony z równowagi nieoczekiwanym ruchem Bluma. Opowiadał o swojej złości, że nie kontrolował sytuacji - a teraz jakiekolwiek dziwne ruchy Bluma będzie musiał zostawiać bez zbadania.

"Cholerny azylant". W Robercie zdawało się być sporo pokładów agresji względem Persivala po tym zdarzeniu, a to mnie niepokoiło. Starałem się uspokoić nieco przyjaciela, ale choć mówił już o tym na zimno, czułem że sprawa nie jest do końca załagodzona. Trzeba będzie o tym pamiętać...

Potem Robert opowiedział mi o swoim niefortunnym… zamilknięciu podczas rozmowy u gubernatora. Słuchałem oniemiały, gdy okazywało się że nie było ono wynikiem stresu czy czegoś dającego się racjonalnie wyjaśnić, ale było jakimś dziwnym stanem umysłu który opanował Roberta. Serce przyspieszyło, bo opis tego stanu tak bardzo przypominał to, czego sam doświadczyłem. Ale póki co, nie odważyłem się Robertowi o tym powiedzieć. Pozostawiłem sobie udzielenie tej informacji do przemyślenia. Może podczas następnego spotkania...

Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas. Nie wiadomo kiedy nadszedł wieczór i Robert opuścił mnie. Powiedział, że czuł się nieco zmęczony. Ja również nie miałem ochoty nigdzie wychodzić. Po kolacji wcześnie położyłem się spać.

Na drugi dzień rano obudziłem się wypoczęty i świeży, choć jeszcze bardziej ogarniało mnie pewnego rodzaju...spowolnienie. Wczorajsze problemy zdawały się blednąć. Zszedłem na śniadanie. Dzień trzeci zaczynał się podobnie sennie jak drugi czy pierwszy.

- Dzień dobry. Jak się spało? Czy mogę już serwować śniadanie?

Stolik już czekał. Jadłem, a obserwując poranną krzątaninę i przygotowane już gdzieniegdzie szachownice poczułem, że mój umysł jest wystarczająco wypoczęty, by spróbować. Z pełnym brzuchem zaproponowałem partię recepcjoniście, co przyjął z zadowoleniem. Niestety, mimo że nie popełniłem istotnych błędów, wygrał.
Następną partię rozegrałem z jegomościem o wypomadowanych i zaczesanych starannie włosach, ubranym mimo wczesnej pory we frak. Przyszedł o tej samej porze co wczoraj i sam zaproponował mi partię widząc jak gram na kontuarze z Clarkiem.

Był tez już po śniadaniu i dopijał właśnie kawę. Partia była długa i dość wyczerpująca. W końcówce sporo ryzykowałem, ale udało mi się zatryumfować. Elegant podał mi uprzejmie rękę, gratulując wygranej.
- Jest pan znakomitym graczem. - poczęstował mnie komplementem. - Może jutro o tej porze też da się pan namówić na rewanż?
- Jeśli tylko będę mógł. - obiecałem. - A w tej grze miałem po prostu dużo szczęścia. W moim rodzinnym Xhystos są pewnie setki grających lepiej ode mnie.
- Xhystos? - uniósł nieznacznie brwi, szykując się do wyjścia. - Nigdy nie słyszałem o takim mieście...




Wychodzę i leniwie, pod okiem przyjemnie grzejącego słońca, ruszam jak zamierzałem do tamtej kawiarni. Stawiając stopę za stopą obserwuję sobie kamienice. Czas ciągnie się jak masa cukierkowa z Imperium Czekoladek. Uliczki są do siebie podobne, ozdoby są wyszukane i kunsztowne, a część z nich wygląda już dla mnie znajomo. Może to jednak kwestia stylu architektonicznego...Idę... Ludzie znikają przede mną jak duchy. Po długim czasie dopiero dostrzegam uchylone drzwi na poziomie parteru jednej z kamienic. Wydaje mi się, że słyszę z nich jakiś znajomy męski głos. Podchodzę pod same drzwi. W odpowiedzi na czyjeś słowa, jakiś znany głos mówi:
- ...może jeszcze jedną kawę?

Podchodzę w kierunku szklanej przydymionej witryny. Znajome mi półki, a na nich różne eksponaty. Drewniana maska … podobna do tej, która przywiozłem z Trahmeru …Hmmm, a może to właśnie ta maska? Tam malutka figurka. Jedną całą półkę zajmują stare książki, grzbietami ustawione ku szybie. Szkło jest zbyt przydymione a mój wzrok zbyt słaby by odczytać tytuły..

Wchodzę. Mój padający cień rozcina plamę światła na podłodze. Zapach kawy, nęcący do środka niby kwiatowy nektar zwołujący pszczoły ku sercu kwiatu.

Staję niepewnie w otwartych drzwiach, obrzucając spojrzeniem krótkowidza ciemne wnętrze. Jest coś niepokojąco znajomego w tej scenie. Ten sam układ pomieszczenia, te same kształty osób ukrytych w cieniach. Jeden mężczyzna, siedzący tam przy tej małej ladzie dla klientów w dokładnie takiej samej pozycji jak zapamiętałem, pochylony nad zamówioną kawą... Drugi mężczyzna, wyprostowany za okalającym sklep z trzech stron kontuarem. Ta sama pewność, że żaden z nas nie znalazł się w tym miejscu przypadkiem. Ten za kontuarem daje krok do przodu, wyłaniając się z ciemności...

- Doktorze Bowman pan tutaj …? - pytam niepewnym głosem.

Przenoszę wzrok na stojacą na stoliku filiżankę, ale kątem oka obserwuję go. Poznaję dobrze tę twarz, twarz człowieka do którego zmierzałem tamtego popołudnia, ale do którego nie dotarłem. Ma nawet fartuch, w którym zwykłem go widywać podczas wcześniejszych wizyt.
- Dobrze, że już Pan jest, profesorze. Podam kawy.- pada w odpowiedzi, z ciemności. - Akurat świeżo naparzyłem. Niech Pan sobie łaskawie usiądzie.

Refleks światła od świecznika rzeźbi nieco twarz tamtego, rozpartego nad parującą filiżanką. Głowa rusza się, a ja zaczynam dostrzegać wreszcie zarysy oczu, nosa i warg.
- Jeśli Pan jest doktorem Bowmanem...- słowa same opuszczają moje usta - to...Pan...Pan musi być...

- Goldmann...- najpierw błyskają zęby, a potem twarz wyłania się jak spod powierzchni wody - Nathaniel Goldmann.




Po rozmowie z Vincentem Voight poczuł się zmęczony. Przyjaciel wysłuchał go, ale... Robert był przeświadczony, że Vincent o czymś mu nie opowiedział. Historia z apatią która dopadła go podczas audiencji zdawała się robić na Rastchellu szczególne wrażenie. Robert nie naciskał, postanowił kontynuować temat później. Zaliczył długi wieczór w łaźni, a potem zdecydował że położy się spać wcześniej.

Obudził się też wcześnie. Chwilę walczył z lenistwem, ale gdy już się ubrał poczuł się pełen werwy do dalszego działania. Zszedł do recepcji, gdzie przekonał się, że niedaleko rzeczy które leżały tu zwykle dziś pojawiła się szachownica. Partia na kontuarze? Czemu nie. Clark chętnie przyjął wyzwanie. Okazało się, że Robert nie zapomniał jeszcze wszystkiego z dawnych czasów. Clark stawiał skuteczny opór tylko przez dziesięć ruchów. Po piętnastu było po sprawie. Podziękowali sobie za grę i recepcjonista ogłosił, że śniadanie czeka.

Voight zjadł, a potem wyszedł z hotelu. Było wcześnie, nawet bardzo wcześnie. Na szerokich ścianach i gzymsach błąkały się jeszcze resztki barw wschodu. Robert przechadzał się powoli po najbliższych okolicach placu. Łączył spostrzeżenia, wysnuwał wnioski...Choćby z porannego śniadania. Znów był obserwowany. Co więcej, zauważył świetnie, że w każdy kolejny dzień poszczególne postacie pojawiające się na śniadaniu przychodzą zawsze o tej samej porze i zajmują te same stoliki...Zanotował sobie na wieczór, by sprawdzić, czy również opuszczają hotel o podobnych co uprzednio godzinach - wszystko na to wskazywało. W wąskich uliczkach zaczynał poznawać te same twarze osób, oczywiście ukradkiem zwracały one na niego uwagę. Chodził, przyglądał się pozamykanym szczelnie okiennicom, stanowiącym stały element krajobrazu miasta...Chwilę walczył nawet z pomysłem, by otworzyć jedno z nich, znajdujące się na poziomie ulicy, ale jakiś przechodzień wypłoszył go i Voight zrezygnował.

Miasto zdawało się odkrywac swoje prawdziwe oblicze tylko obserwatorowi, który umiał uważnie patrzeć. Choć było to absurdem, Voight miał poczucie że uliczki i przesmyki pojawiają się zawsze tam, gdy on ma odwrócony wzrok. Jego wspaniały zmysł przestrzenny, zwykle rysujący na bieżąco mapę terenu w głowie, w tym mieście był bezużyteczny...Mimo to jakaś część jego umysłu wychwytywała jakąś dziwną logikę w tym wszystkim, zagadkę, której rozwiązanie, był pewien, istniało...

Wtedy właśnie ją zobaczył!

Sylwetka, sposób w jaki stawiała stopy! Odcień ubioru! To musiała być Ona - sunęła daleko przed nim po trotuarze, w wzbijającym się coraz wyżej słońcu...To niemożliwe! A jednak - sam nie wiedział kiedy - puścił się pędem, nie zważając na nic. Sylwetka zaczynała rosnąć w oczach, a skręt w jakąś wąską uliczkę był niedaleko od Niej! Jeśli w niej zniknie, to na pewno...

- Jenna! - krzyknął rozpaczliwie.

Ona znikała już prawie za rogiem. Zdyszany dopadł ją w ostatniej chwili, widząc tylko plecy, do połowy nagie w wyciętej sukni. Chwycił ją mocno za ramię, szarpnął by się odwróciła. Już, już prawie zaczęła mu ukazywać się twarz ukochanej Żony...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 20-06-2011 o 16:34.
arm1tage jest offline  
Stary 05-07-2011, 08:24   #166
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
- Xhystos? - uniósł nieznacznie brwi, szykując się do wyjścia. - Nigdy nie słyszałem o takim mieście...

Czułem się zaniepokojony słowami eleganckiego mężczyzny.

Może to były echa wcześniejszej rozmowy z Robertem, może zwyczajnie lęki budzące się, kiedy irracjonalne przeczucia mówią wam, że coś jest nie w porządku, ale rzeczywistość wokół was zda się temu zaprzeczać.

Samaris było spokojnym i obcym miastem. Niczym więcej – próbowałem bezskutecznie przekonać sam siebie. Jednak nagle poczułem, że ściany hotelu napierają na mnie, duszą mnie i miażdżą w swym wężowym uścisku. Dopadł mnie nagły atak lęku i duszności. Z trudem panując nad swoimi reakcjami podziękowałem memu przeciwnikowi i zachowując pozory spokoju wyszedłem na plac przez hotelem.

Przyjrzałem się jego wspaniałemu wykonaniu, frontom kamieniczek, elementom zdobniczym i słońcu błyszczącemu jasną kulę nad budynkami. A potem rzuciłem się do biegu.

To był jakiś impuls, jakiś imperatyw, któremu nie mogłem się oprzeć. Biegłem, jak człek niespełna rozumu, niekiedy wpadając na jakiś ludzi. A w biegu krzyczałem. Krzyczałem, jak szaleniec. Zamilkłem dopiero wtedy, gdy zabrakło mi tchu w piersiach, a zatrzymałem się, jak w bok chwyciła mnie kolka. Oparłem się plecami o ścianę budynku nie zwracając uwagi na potencjalnych przechodniów i osunąłem po niej na ziemię.

* * *

Pamiętam.

Mieliśmy w Xhysthos taką ulicę, na której pod ścianami budynków siedzieli złamani przez życie ludzie. Nieudacznicy – jak próbowała indoktrynować nas Rada. I tak ich postrzegano. Nie mieli sił lub kwalifikacji do pracy, więc żebrali pod ścianami tej jednej, wydzielonej do tego celu ulicy.

Czasami przechadzałem się tam, studiując ich spojrzenia pod czujnym okiem moich instruktorów z Akademii. Jako negocjator Rady miałem wybrać sobie jakiegoś człowieka. Przyjrzeć się mu uważnie a potem opowiedzieć o jego losach. O powodach, jakie rzuciły go pod ścianę przegranych. O tym, jaką moim zdaniem jest jednostką i jakie cechy charakteru zaprowadziły go w to miejsce. Czasami musiałem zdemaskować oszusta, którego Akademia ukrywała pośród żebraków i nędzarzy.

Byłem w tym dobry. Naprawdę dobry. Przez myśl przemknęło mi, co też powiedziałbym o samym sobie, gdybym teraz kroczył tą ulicą.


* * *

Jak się tutaj znalazłem? Nie pamiętałem.

Słońce przesunęło się na nieboskłonie. Ile minęło? Godzina, półtorej, może dwie?
Stałem przy rogu jakiegoś budynku.



Tak. Przebłyski wspomnień.

Pamiętam, jak wstawałem z uliczki. Jak spacerowałem bez celu wąskimi zaułkami Samaris, aż trafiłem w to miejsce. Nie pamiętałem, co mnie w nim zaintrygowało. Ale wiedziałem, że stałem tutaj i podziwiałem wykonanie bramy. Może dlatego, że wydawała się starsza, niż otaczające ją budynki. A może .... nie było wyjaśnienia.

Sprawdziłem, czy drzwi są otwarte. Nie były.

Krążyłem po ulicach Samaris uspakajając myśli.

Przez najbliższe dwa czy może i trzy dni nie zamierzałem się przemęczać. Miałem zamiar odpocząć, bo najwyraźniej przeżywałem jakieś załamanie psychiczne, podobnie jak w Xhysthos, po śmierci moich ukochanych.

Zamierzałem spacerować, zamierzałem poznawać okoliczne ulice – nakreślić sobie w pamięci mapę Miasta.. A jakby była ku temu naturalna sposobność, to i może zagadnąć kilku miejscowych ludzi. Wyrobić sobie opinię na ich temat.

Przyglądałem się wtedy dyskretnie każdemu rozmówcy z Samaris. Podobnie, jak w Xhysthos na ulicy odrzuconych. Analizowałem gesty, analizowałem twarze, analizowałem słowa w krótkiej pogawędce. I szukałem albo prawidłowości, albo anomalii. Czegoś, co pozwoliłoby mi odszukać wśród otaczających nas ludzi konfidentów lub kogoś, kto podobnie jak ja czy Robert, czuje się zagrożony.

Nie śpieszyłem się. Ogarnęło mnie jakieś trudne do przezwyciężenia lenistwo.

Miałem wrażenie że wypalam się, jak knot świecy i podobnie, jak świecy, było mi zaiste obojętnie, kiedy dopalę się do końca.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 05-07-2011 o 08:42.
Armiel jest offline  
Stary 05-07-2011, 23:14   #167
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Dziwna rozmowa. Miałem wrażenie, że od dłuższego czasu z naszych rozmów nic nie wynika. Miał być plan, szybkie działanie. Jak zawsze, jak na sterowcu. Impuls. A Vincent zrobił się… rozlazły. Obaj tacy się stali, tu, w Samaris. Coraz mniej konkretów można było ustalić rozmową, coraz bardziej niebezpiecznie rysowała się granica niemocy…

Ale starałem się nadal wywierać wrażenie człowieka, który wie, co robi. Jeśli nie ja, to kto?




- Chciałem Cię spytać, co przede wszystkim sądzisz o Blumie. Nie wiem w ogóle co to ma oznaczać, bo przecież ja mu nie zagrażałem, a wzrok gubernatora mówił sam za siebie - Voightowi trudno było zebrać myśli.

Vincent zamyślił się na długo nim odpowiedział.
- Blum. Blum jest dla mnie zagadką.A jego prośba o azyl.... była.... dziwna. Przed czym uciekał? Dlaczego? Nie jesteśmy tego w stanie sprawdzić. Jeśli byl … prześladowany ... jak powiedział, to cóż. - wzruszył ramionami, jakby to miało wystarczyć za odpowiedź. - Jeśli jednak jest zbrodniarzem, Robercie, to możesz liczyć na moją pomoc, by postawić go przed obliczem sprawiedliwości. Można uciec z Xhysthos przed przeszłością polityczną, przed złym losem, ale nie przed sprawiedliwością. Tak sądzę.
Vincent spojrzał na przyjaciela.

- Robercie - znów wahał się długo. - A jak podoba ci się Samaris?
Robert mógł jednak wyczuć, że nie takie miało być pytanie. Jakby w ostatniej chwili Vincent zmienił zdania.

- Pytasz, jak mi się podoba? Znasz odpowiedź. Przestańmy się bawić, grać. - Robert usiadł ciężko na łóżku w pokoju rozmówcy, nie pytając o zgodę.
- Każdy wie i widzi, że to miasto jest...inne. Nic tu nie jest takie, jak powinno być. Poruszamy się normalnie, jemy, śpimy, chodzimy. Ale ci ludzie, te zwyczaje, odległość, społeczeństwo, azyl Bluma, szum, nagła apatia... Przecież, no, coś tu nie gra? A może to ja zwariowałem? I nawet nie chodzi o to, że Bluma trzeba zamknąć, bo wątpię, czy odważyłby się nam coś tutaj zrobić. To raczej to miasto coś nam robi.
- Ja... - westchnął niemalże teatralnie - nie potrafię Ci tego wytłumaczyć, nie potrafię Ci pokazać - to, to i to jest źle. Tutaj nie jest tak, jak myślałem.

Vincent spojrzał na Roberta z namysłem i powagą. Długo się wahał.
- Ja … mam podobne uczucia..... Czasami …. nie pamiętam upływu czasu.... Czasami zdaje mi się, że miasto …. miasto.... - zabrkało mu najwyraźniej słów - że miasto żyje. Ale jaki mamy wybór, Robercie? Jaką alternatywę? Blumem się nie przejmuję, jeśli jest szaleńcem to teraz problem Samaris i jego władców. Przejmuję się naszym pobytem tutaj. Przejmuję nim bardziej, niż to okazuję. Ale jaki mamy wybór, Robercie? Jaką alternatywę? - powtórzył dokładnie wcześniej wypowiedziane słowa. - Ledwie tutaj dotarliśmy pozostawiajac Thramer i jego władcę w stanie szaleństwa do nas, bez wątpienia. Dwupłat się rozpadł. Panna Anderson zniknęła. Nie mamy tej wody, która go napędzała. Nie mamy szans i zapasów by przebyć pustynię, a potem dżunglę. Jesteśmy w pułapce, Robercie. W pułapce....
Powtórzył z pokorą i zamilkł.

- Panna Anderson zniknęła? - Robert zmrużył oczy. - Kiedy?

- Nie widziałem jej od kolacji. Chyba? - potarł twarz w zamyśleniu. - Nie wiem do końca. Może po prostu odpoczywa po tej mordędze, a ja wyciągam pochopne wnioski, Robercie.
- Ja uważam, że powinniśmy ten raport złożyć wcześniej. Nie zamierzam tu czekać dwóch lat, nawet dwóch miesięcy. Uważam, że najwcześniej po miesiącu trzeba będzie wwyruszyć z powrotem. W Xhystos możemy powiedzieć, że nas wyrzucili - bo co nas to w sumie obchodzi? Nikt poza nami i tak tu nigdy nie dotrze. To miasto nas zabije Vincencie, ci ludzie... - Ostatnie zdanie wypowiedział z nieco większą emfazą...

- Powiedzmy, ze skłaniam się z twoją propozycją pospiechu. Tylko … jak chcesz wydostać sie z Samaris i jak chesz dostać się do Xhysthos? Masz już może jakiś plan?

-Nie. - uciął krótko Robert. - Musimy odczekać chwilę, starać się sprawiać wrażenie, że się zadomowiliśmy, wsiąkliśmy. Ale rozejrzę się, zrobię wywiad, co do możliwych dróg ucieczki. Jakieś będą, nie martw się...

- Liczę na ciebie przyjacielu - powiedział Vincent wyciągając dłoń.
Odwzajemniony uścisk zapewnił Vincenta, że Robert wie, co robi.





Rankiem wyszedłem przed budynek, żeby zapalić cygaro. Dobrze się czułem, a kiedy dobrze się czułem, paliłem. Paliłem też w innych sytuacjach, w sumie. Lęki dnia poprzedniego już gdzieś znikły, chociaż zastanawiałem się, jak teraz mają wyglądać kolejne dni. Będziemy tu siedzieć? Chyba tego oczekiwał Verlain. Kilkoro ludzi, mieszkających w hotelu, grających w szachy, nie sprawi mu wielkiego kłopotu.
Nie zauważyłem nawet, kiedy zacząłem spacer. Jednak miasto rankiem było urokliwe, był w nim spokój bardziej normalny niż w godzinach popołudniowych. I nie zauważyłem nawet, kiedy ją zauważyłem. To nie może być…





Jenna! - krzyknął rozpaczliwie.

Ona znikała już prawie za rogiem. Zdyszany dopadł ją w ostatniej chwili, widząc tylko plecy, do połowy nagie w wyciętej sukni. Chwycił ją mocno za ramię, szarpnął by się odwróciła. Już, już prawie zaczęła mu ukazywać się twarz ukochanej Żony...

- To Ty? - wiele więcej nie mógł z siebie wykrztusić - po to tutaj dotarłem, dla Ciebie, jak to możliwe, że tu jesteś? Ile czasu, jak się tu znalazłaś? Gdzie nasza córka? - to wszystko Robert mówił niemal jednym tchem, zanim jeszcze ukazała mu się, był tak bardzo pewien projekcji z jego głowy, wizji, która kołatała mu się całą podróż, całą podróż przygasała, a teraz wybuchła gorącym płomieniem...

Jego Żona. Tyle czasu, tyle dni...

Milczała. Zwrócona jeszcze prawie bokiem, w końcu obróciła się ku Robertowi w pełni. Dopiero teraz dostrzegł...Dostrzegł...

Że to nie Ona...

Cofnął się o krok... Jak mógł tak się pomylić...Ale ta kobieta...Była tak podobna, tak niesamowicie podobna że mogłaby być siostrą Jenny. Siostrą, której jak przecież dobrze wiedział, nie miała...Ta sylwetka...Ten profil twarzy...

- Przepraszam Pana...- nawet głos miała podobny, prawie taki sam! - Chyba mnie Pan z kimś pomylił...
Stała jednak, nie odchodziła, lustrując Voighta sennym, spokojnym wzrokiem. Była młoda...Taka młoda, jak Jenna - gdyby zatrzymał się czas. Gdyby od czasu jak Robert widział swoją Żonę nie minął ani jeden dzień...

- A... a może pani coś wie o Jennie? Cokolwiek - wydusił z siebie ostatnim haustem powietrza, zrozpaczony i właściwie bez szans na twierdzącą odpowiedź. Nie bardzo wiedział, na co liczył - na to, by nie okazać się totalnym szaleńcem? Przecież właśnie się okazał.

- Jenna? - zapytała. - Tak, Jenna...To znaczy, nie wiem.
Uśmiechnęła się. Blado, być może po to by ukryć zakłopotanie, którego źródła mogły być różne.
- To zabawne...Ja mam na imię podobnie...Jade.
Podała mu rękę. Im bardziej się Jej przyglądał, tym bardziej mu się podobała. Trudno było to określić, ale miał wrażenie że odbija się w tej kobiecie to wszystko, czym zauroczyła go Jenna gdy się kiedyś poznali. Serce zabiło jakby szybciej.
- Zatrzymał się Pan w hotelu, prawda? Będę tam dziś wieczorem, o szóstej. Jeśli będzie Pan akurat wtedy na miejscu, zapraszam do mojego stolika...Wydaje się być Pan taki miły i dobrze wychowany...

Robert starał się maskować uczucia, które się teraz w nim gromadziły, a było ich wiele - zdziwienie, nadzieja, radość, ale też nieufnośc, ta kobieta zachowywała się dziwnie, tak, dziwnie, powinna powiedzieć - Tak, wiem coś - albo - Nie, nic mi o niej nie wiadomo - Niejednoznaczność zachowania rozmówczyni wprowadziła Roberta w stan zakłopotania. Jednak nie byłby sobą, gdyby nie przyszedł na spotkanie.

- Ja... dziękuję za zaproszenie - naprędce klecone słowa musiałby brzmieć dziwnie i może obcesowo - na pewno się zjawię. - Skłonił się nisko dla polepszenia efektu.
- Cieszę się. - odparła z lekkim uśmiechem - A teraz...Wybaczy Pan...Muszę już iść...Robercie...
Postać odwróciła wzrok i zaczęła powoli sunąć po trotuarze w tym samym kierunku, co wcześniej.

Był zaskoczony, nie wiedział, co powiedzieć. Nic nie powiedział. Ta kobieta.. tak podobna. Nie wierzył w takie rzeczy, ale to nie mógł być przypadek. Wpatrywał się w nią długo, długo, bardzo długo. Nawet nie wiedział ile, po prostu stał i gapił się. Kiedy ocknął się, cygaro było już wypalone.





Dziwne, przecież zawsze paliło się nawet do godziny…
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 06-07-2011, 13:43   #168
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Audiencja u gubernatora niewiele wniosła. Było miło, sympatycznie, jego ekscelencja zaprosił mnie na partię szachów. Rozmowy toczyły się o niczym, zwykła luźna pogawędka. Starałem się jak mogłem aby nie zaczynać kontrowersyjnych jak się okazało tematów. Znowu złapałem się na tym, że zajęty czytaniem straciłem zupełnie upływ czasu. Nie podoba mi się tu … czuje jakby coś oplatało moją szyję. Uścisk z każdym dniem staje się coraz mocniejszy. Zaczynam upodabniać się do ryby wyrzuconej na brzeg morza. Jeśli nie przyjdzie fala i nie zabierze jej z powrotem to niechybnie zginie.

***

Następnego dnia postanowiłem wcielić w życie postanowienia dnia poprzedniego. Udałję się do kawiarni doktora Bowmana. Docieram tam bez przeszkód. Gdy po kilkunastu minutach szybkiego marszu myślałem, że zgubiłem drogę uliczka z kawiarnią ukazuje się po prawej ręce. Wchodzę do środka kawiarni, czuję ten sam aromat kawy wabiący zmysły. Przyglądam się osobom w środku.

- Jeśli Pan jest doktorem Bowmanem...- słowa same opuszczają moje usta - to...Pan...Pan musi być...
- Goldmann...- najpierw błyskają zęby, a potem twarz wyłania się jak spod powierzchni wody - Nathaniel Goldmann.
- Maurice Watkins ... – moje usta nadal poruszają się same - ... ale Pan to już wie. Doktorze, może napijemy się kawy? – zajmuję miejsce przy stoliku naprzeciw Goldmanna.
- Przepraszam...- mruga oczyma Goldmann - ...ale to nie ja jestem doktorem. Panie Bowman?
- Już do panów dołączę...
Bowman akurat stawiał przede mną aromatyczną kawę, a potem wolnym krokiem poszedł po swoją. Po chwili siedzimy już we trzech. Patrzę jak doktor strzepuje niewidzialny pyłek ze swojego fartucha. Nathaniel uśmiecha się nieco głupkowatym uśmiechem.
- Wiem kim Pan jest, spotkaliśmy się jakiś czas temu ... to była eteryczna rozmowa – zwracam się do Nathaniela.
- Skoro mnie Pan zna, wie pan że nie mam żadnego tytułu naukowego. A rozmawialiśmy nie raz i nie dwa. I nie trzy...- odpowiada Goldmann. - Choć może...niezupełnie...
- Doskonale o tym wiemy, że to Pan Bowman legitymuje się tytułem doktora, Pana dziedzina jest chyba zupełnie inna monsieur Goldmann.
- Och! - zakrywa usta dłonią - A jaka to dziedzina?
- Brak tytułu sugeruje, że nie jest Pan lekarzem. Lekarz ... nie lekarz, pusty ... pełny, jest ... nie ma. Rozumie Pan ... selekcja zero jedynkowa – ciekaw jestem kiedy zniknie ten głupkowaty wyraz twarzy Goldmanna.
- No tak...- sprawia wrażenie zezłoszczonego, pomogło - Oczywiście. Cały świat dzieli się na lekarzy i resztę barachła. Typowe. - obraca się w kierunku Bowmana - Niech pan się cieszy doktorze, jest już was dwóch. Dwóch na jednego.
- Dwóch na jednego ... - marszczę brwi - ale ja nie jestem lekarzem, więc "siły" wyglądają nieco inaczej. Ja i Pan przeciw doktorowi ... oczywiście jeśli to ma w czymś Panu pomóc, monsieur Goldmann.
- Mydlenie oczu. - odparowuje Nathaniel - ...jest pan psychologiem, a dla mnie psycholog i psychiatra to i tak druga strona barykady. Miał pan współdecydować o mojej przyszłości? No właśnie. Bowman jest moim wrogiem więc i Pan nim jest, bez dwóch zdań.
- Myli się Pan ... nikt inny jak tylko Pan decyduje o swojej przyszłości.
- Tere fere. - ręce Goldmanna spoczęły na piersi - Powiedz to Pan tym, którzy siedzą w kaftanach w celach dwa na dwa.
- Czyżby. Proszę pomyśleć czy wsiadając do tramwaju przemieszcza się Pan z Place de Tertre do Rue de Rivoli czy pozostaje Pan w miejscu? Czy podejmując decyzję i robiąc krok w kierunku pojazdu nie decyduje Pan o swojej przyszłości?
- Pod warunkiem, że tramwaj nie wygląda jak furgonetka Xhystos Asylum, a do wnętrza nie zaprasza mnie trzech wściekłych byków-sadystów w przebraniu sanitariuszy...- czerwone plamy wątrobowe ukazują się na twarzy Nathaniela .- A do tego...
- Nathanielu...- przerywa mu Bowman - Jesteś zbyt podekscytowany...Ochłoń. Musisz lepiej nad sobą panować.
- Widzisz Pan? – spogląda na mnie Goldmann - To tak zawsze.
- Widzę, że przemawiają przez Pana emocje ... nie szkodzi, poradzimy sobie również z tym Panie Goldmann. W przeciwieństwie do Pana na potrzeby tej rozmowy ja będę podróżował tramwajem, jeśli Panu bliższy jest zaprzęgnięty w konie furgon to już Pana problem. Sam Pan widzi, że wszystko zależy od Pana. Czyż nie lepiej podróżować wygodnym tramwajem i podziwiać widoki z okna niż być stłoczonym w zakratowanej skrzyni?
- Myślisz Pan, że ja chciałem jechać furgonem?! Nikt się mnie, kurwa, nie pytał o zdanie!
- Nathanielu! - syczy Bowman ostrzegawczo.
- Tego nie wiem - odpowiadam spokojnym tonem - ale twierdzę, że mamy wpływ na swoja przyszłość. To że znalazł się Pan w furgonie było spowodowane złym wyborem w przeszłości. W związku z tym mam do Pana pytanie ... czy chce Pan przesiąść się do tramwaju ... czy nadal podróżować w zamkniętej skrzyni? Umówmy się, że po drodze tramwaj ma przystanki podczas, których zabiera nowych podróżnych.
- Dobra. - macha ręką Goldmann - Wsiadam. Jadę sobie tramwajem. Byłoby pięknie, gdyby nie to, czego chce doktor Bowmann. Proszę mu powiedzieć, doktorze.
- Nie będzie żadnych przystanków. - Bowman popatrzy mi w oczy - Ten tramwaj musi jak najszybciej się rozbić.
- Widzi Pan? Tego właśnie chce doktorek.
- Tramwaj czy furgon ... bo chyba czegoś nie rozumiem - zaczynam mimowolnie skubać brodę.
- Furgon...- odpowiada spokojnie doktor - ...jak sam Pan świetnie zauważył, to zły wybór w przeszłości. Tramwaj to wybór, który dopiero ma zostać dokonany. Goldmann powinien do niego wsiąść, rozpędzić go, rozbić się i zginąć. Kłopot w tym, że nie chce.
- Chciałbyś, doktorku...- Goldmann wyszczerzy się w kierunku Bowmana.
- Interesujące … co prawda istnieje pewne ryzyko, ale sam wynik może być zdumiewający. A może to Pan Goldmann stanie się bohaterem, który uchroni tramwaj przed katastrofą ... czy taka perspektywa jest dla Pana do przyjęcia, monsieur Goldmann?
- Ha! – znowu szczerzy się Nathaniel - Dla mnie bomba! Ale mój doktor prowadzący nie byłby zachwycony.
- Nie. - flegmatycznie odpowiada Bowman - Taka perspektywa niestety nie jest do przyjęcia. Dla dobra pacjenta. Goldmann musi zginąć. Bohaterem...Musi zostać ktoś inny.
- Znam jednego bohatera ... dobrze czuje się w tej roli - odpowiadam mieszając łyżeczką kawę.
- W tej akurat roli może wystąpić tylko jeden bohater. - rzecze doktor. - Problem właśnie w tym, że nikt nie może tego zrobić za niego.
- Kto nim jest doktorze?

- Tym człowiekiem...- Bowman robi pauzę dla upicia łyka aromatycznej kawy, po czym odstawia filiżankę i dokończa -...jest Persival Blum. Liczę na to, że to Panu uda się to, co nie udało się mi do tej pory w pojedynkę. Przekonać go o tym fakcie.
- Persival F. Blum ... wyjatkowo oporny przypadek. Wątpię aby udało się go do czegokolwiek nakłonić. Neguje każdą próbę pomocy z mojej strony. Dla jego własnego dobra powinien być nadal hospitalizowany. Mówiąc o bohaterze przed oczami stanęła mi zupełnie inna postać. Panowie nie znają tej osoby. Mężczyzna o którym mówię wyjątkowo dobrze czuje się w roli bohatera i ma nieodpartą chęć ratowania wszystkiego przed czymkolwiek.
- Hahaha! - tryumfalnie rozbrechtał się Nathaniel - Pudło, doktorku! Watkins też nie da rady...Wiedziałem...!
- Oporny, to prawda...- przyznał Bowman - ...ale gdyby było inaczej, Goldmann już dawno był nie istniał. Czy już wie Pan, do czego zmierzam, profesorze? Czy już rozumie Pan, dlaczego nie może tego dokonać nikt inny poza Blumem?
- Zestawiając Pana Bluma i Pana Goldmanna ze sobą doprawdy sam nie wiem, który z nich powinien zginąć w tramwaju.
- Świetnie! - ekscytuje się Goldmann - Doskonale! Proszę posłuchać mądrej głowy, doktorze! To Blum powinien zginąć! Panie Watkins, toż to samo właśnie usiłuję od lat bezskutecznie wbić do tej lekarskiej łepetyny Mounsieur Bowmanowi!
- A może powinni zginąć obaj ... nie przestając skubać brody głośno myślał Watkins.
- Profesorze! - Bowman jest wyraźnie oburzony - Jak Pan może tak mówić! Powinien się pan zawsze kierować dobrem pacjenta, a tymczasem sugeruje Pan rozwiązanie najprostsze. Byłoby to moją, ale też i Pana porażką.
- ... to mogłoby być interesujące ... – usta same składają się do słów. - Porażką? Porażką jest pańskie dotychczasowe życie, niech wreszcie weźmie się Pan w garść, monsieur Goldmann.
- Porażką? - rechocze Goldmann - Ależ moje życie to pasmo sukcesów. Zdobyłem piękną Żonę, prowadzę świetnie prosperujący antykwariat...Mam znajomych wszędzie, w wysokich sferach też. Słabi i nieudolni giną pod moimi butami jak karaluchy. To nie jest świat dla ułomnych. Ułomnych, i głupich, jak Blum.
- Tak? To niech mi Pan powie jak pan to osiągnął i dlaczego siedzi w tym furgonie a nie przy swojej pięknej żonie? Chyba w międzyczasie coś poszło nie tak ... musiał Pan niewłaściwie pokierować swoim życiem, bo jeśli Pan jeszcze pamięta o czym mówiliśmy na początku tylko od pana zależy pańska przyszłość.
- To zabawne że Pan o tym wspomina, Watkins...- odpowiada zaskakująco spokojnie Nathaniel - ...bo właśnie niezbyt dobrze pamiętam początek naszej rozmowy. Panu też się to często zdarza, nieprawdaż? Tak czy owak, odpowiadając na pytanie, tak się składa że to nie ja siedzę w furgonie. Osobiście jestem w swoim własnym sklepie, a z Żoną jestem umówiony na romantyczną i wystawną kolację. W moim życiu wszystko jest w najlepszym porządku, i to tylko tacy jak wy chcecie wsadzać mnie do jakiegoś tramwaju i każecie mi się w nim rozbijać.
- Jak Pan widzi, profesorze...- wtrąca Bowman - ...granica często bywa bardzo płynna. O tym między innymi chciałem wtedy z Panem rozmawiać.
- To o czym Pan mówi jest takie ... płytkie - Watkins zwraca się twarzą do Goldmanna. - Jest tylko kwestią czasu zanim dowie się Pan o czymś o czym my z doktorem Bowmanem od jakiegoś czasu już wiemy. Ale wtedy może być dla Pana już za późno. Może być też tak, że nigdy nie zda Pan sobie z tego sprawy ... ale nie mówmy o drastycznych rozwiązaniach. - Świetna kawa doktorze Bowman, gdzie się Pan w nią zaopatruje?
- Proszę mi zatem powiedzieć, o czym nie wiem? - poważnie pyta Goldmann. - No, proszę, podobno chce mi Pan pomóc. Słucham.
- Myli się Pan ... to Pan sobie musi sam pomóc ... i jeszcze jedno ... doktorowi Bowmanowi naprawdę na tym zależy ... jest jedyna osobą, która chce Panu pomóc, ale nie uczyni tego za Pana monsieur Goldmann.
- On chce pomóc Blumowi. Blumowi, i tylko jemu. A Pan...Przynajmniej nie owija Pan w bawełnę, że jest też moim wrogiem. Zresztą, to Bowman się uparł że Pan pomoże mu w jego zadaniu. Ja od początku twierdziłem, że nie da Pan rady.
- Wie Pan jakie mogą być konsekwencje pańskiego uporu w przyszłości? To, że dziś mówi Pan nie za kilka lat może spowodować, że nie będzie Pan mógł spojrzeć na siebie w lustrze. To tylko etap, kolejne mogą być o wiele gorsze... aż do momentu kiedy nie będzie już wyjścia, kiedy tramwaj roztrzaska się.

Nagle przypomina mi się jedna z wcześniejszych wizji, wtedy aż nie mogłem w nią uwierzyć, ale tytuły gazet nie dawały wątpliwości. Obrazy powykrzywianych w grymasie bólu zakrwawionych twarzy, połamane kończyny, kilka osób siedzących na przedzie tramwaju zmiażdżonych siłą spotkania rozpędzonej maszyny z budynkiem szkoły muzycznej. Tragedia w Xhystos, Śmierć w tramwaju to tylko tytuły gazet ze wspomnienia których długo nie mogłem się otrząsnąć. Teraz gdy w rozmowie pojawił się temat tego środka transportu wizja nie wiedzieć czemu znów powróciła.
Tak...Ale kto prowadził ten tramwaj? Do kogo należało ciało motorniczego z wizji, zmasakrowane najbardziej, praktycznie sprasowane w wyniku bezpośredniego uderzenia...Ciało, stopione w jedność ze stalą, na której zakończyło swój żywot...Pośmiertna jedność człowieka i maszyny... Twarz, która praktycznie już nie istniała... Jedyne, co pamiętam to okrwawiony tył głowy, zlepione juchą strąki włosów... i dźwięk, dźwięk skrzypiec wydobywający się z okna budynku. Jakby tragedia, która wydarzyła się na ulicy zupełnie nie dotyczyła ludzi wewnątrz, odizolowanych grubym murem, bezpiecznych …
Ten dźwięk skrzypiec słyszę i teraz...Zmienia się, moduluje...Zaczynał coraz bardziej przypominać...Ten zgrzyt, zgrzyt który słychać jest w Samaris...Staje się nim. Coś wchodzi na swoje miejsce...Nagle ustaje. Nastaje cisza.

- Panowie chcą wmówić mi istnienie problemu, który nie istnieje. - Goldmann wbija wzrok w ścianę - To wy macie problem. Waszym zdaniem to ja nim jestem. Ale ja sam nie potrzebuję nic więcej do szczęścia. Niczego, rozumiecie?
- Nathanielu...- odzywa się milczący już jakiś czas Bowman - Czy będziesz teraz tak uprzejmy i zostawisz nas samych?
- I tak już skończyłem kawę. - szura krzesłem Goldmann - Uszanowanie. A nie, wcale nie. Mam was gdzieś.
Postać Nathaniela przez moment przesłania światło wpadające przez otwarte drzwi. Kroki wkrótce cichną. Zostajemy sami.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 06-07-2011, 23:12   #169
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Wielokrotnie powtarzane kłamstwo ma szansę, dużą szansę na stanie się prawdą. Wtedy już tak nie boli, nie rani swą nieprawdziwością. Przeciwnie, staje się słodką, niezbędną potrzebą. Faktem. Staje się. Tak jak ja się stałem. Pojawiłem w miejscu, które w zaistniałych okolicznościach naturalnie tego potrzebowało. Taka była potrzeba, a skoro natura nie znosi próżni, naturalną konsekwencją jej było zaistnienie. Tak miało być, po prostu musiało. Nie było innej drogi. Żebym to wcześniej wiedział, żebym to zdawał sobie z tego sprawę... wiele zdarzeń mogło by mieć zgoła odmienny przebieg. Wiele... Przyczynowo skutkowy ciąg nie miał tu w najmniejszym stopniu żadnego znaczenia. Nic co po drodze się nie liczyło. Ważny był cel. Początek i kres. Meta i start. One jedyne miały znaczenie w równaniu, którego skomplikowanych wzorów nie pojmować jest rzeczą naturalną... i jak najbardziej właściwą. Jak drzewo które nie drążąc istoty wyciąga ku słońcu liście by czerpać życiodajne światło albo owad przybierający coraz to nowe, jakże odmienne formy w wyścigu do upragnionego celu. Stawania się. Coraz to i na nowo...

Pukanie do drzwi. Kto? Z lękiem spojrzałem na Ciebie... a nie, co mi tam... niech widzi, niech wie... i tak wiedzą. Widzieli.
- Proszę.
Nie miałem im już za złe tej niedyskrecji, jakiej się dopuścili. Są tylko ludźmi. Muszą się nas obawiać... takich jak my... oni. Jak oni.
- Śniadanie. - spokojny głos człowieka w liberii i służbowy uśmiech.
- Dziękuję proszę postawić.
- Czy czegoś jeszcze Pan
- Nie, to wszystko. Dziękuję.
- Życzę zatem smacznego... i miłego dnia.
- Tak...
Odgłos domykanych drzwi. Smakowite zapachy. Cisza. Szum... jakby fal. Zgłodniałem. Nie. Byłem już głodny. Bardzo głodny. Tylko te zapachy. Zniknęły. Jakby się rozwiały w mgnieniu oka. Dziwne i fascynujące zarazem. I z zastanawiające jak w hotelu szczycącym się najlepszą obsługą w mieście do pomyślenia, by podać zimne śniadanie...
Cóż... z pewnością istnieje bardzo ważny cel dla którego tak się dzieje. Kiedyś może, co tam może? z pewnością dociekał bym jego istoty... Dziś... dziś z uśmiechem wykrzywionym przez zwierciadło stwierdzam, że nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Sic erat in fatis...
 
Bogdan jest offline  
Stary 08-07-2011, 12:52   #170
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Pojawiłem w miejscu, które w zaistniałych okolicznościach naturalnie tego potrzebowało. Taka była potrzeba, a skoro natura nie znosi próżni, naturalną konsekwencją jej było zaistnienie. Tak miało być, po prostu musiało.


Mijały kolejne dwa dni, podobne sobie jak lustrzane odbicia. Dwa, a może nawet trzy. Powtarzające się, zwykłe codzienne zdarzenia zacierały różnice pomiędzy tym, co działo się pomiędzy wschodami i zachodami słońca.

Czas płynął coraz bardziej leniwie, tak jak promienie łagodnego ale jasnego słońca nad Samaris leniwie gładziły nasze policzki podczas przechadzek ulicami. Pobyt w Samaris, najwyraźniej funkcjonującym wedle utartych schematów, przypominał nieco pobyt w sanatorium - gdzie unikano pośpiechu, zdenerwowania, życia pod dyktando zegarów. Tak jak w sanatorium, cele którymi kierowali się mieszkańcy, wydawały się być zupełnie odmienne od tych, do których byliśmy przyzwyczajeni w Xhystos. Na pierwszy rzut oka skupiały się na przyjemnym, spokojnym spędzaniu czasu. Praca, o ile zdążyliśmy zaobserwować, jeśli już występowała to była koniecznością, obowiązkiem któremu oddawano się bez przykrości, ale i bez pasji czy przyjemności. Clark, czy ludzie za biurkami których oglądaliśmy czasem z daleka przez okno lub otwarte drzwi, przechodząc ulicą obok jakiegoś gmachu, wydawali się oddawać czynnościom zawodowym jak w transie, bez emocji ale i bez słowa skargi czy wątpliwości. O określonych porach kończono pracę, zamykano szafki i drzwi, po czym wolnym krokiem oddalano się, zapewne w kierunku swoich rodzin...

Rodzin...Tak, ale...Jak zauważył jeden z nas, a był to istotny element odróżniający Samaris od jakiegokolwiek innego miasta, w Samaris nie widzieliśmy dotąd żadnego dziecka...Ten fakt, raz obnażony, napawał dziwnym niepokojem, a przynajmniej trącał swą dziwnością, by nie rzec absurdalnością.

Dni były podobne, przewidywalne - to właśnie sprawiało, że łatwo było stracić poczucie czasu. Te same pory spotkań, te same powtarzane przy stolikach hotelowego lobby słowa...Ale...Czyż dotychczasowe życie każdego z nas, pomijając okres dzieciństwa czy młodości, w którymś niedostrzegalnym dla nas samych momencie nie stało się właśnie takie samo? Praca, czynności dnia codziennego. Większy lub mniejszy krąg znajomych, rozmawiający z nami o stałych najczęściej porach w zasadzie o tych samych zawsze sprawach...Śniadania z rodziną. Rozmowy ze współpracownikami. Stukot zegarów oznaczających, kiedy wstawaliśmy od naszych biurek, łóżek, stołów...Samaris zdawało się ukazywać nam to wszystko jak w miniaturze, zadawać pytanie czy schemat jest pojęciem negatywnym, czy jednak wprost przeciwnie.

Mimo że upłynęło od niego sporo już czasu, czasem wracaliśmy myślami do rozmowy z gubernatorem. Z perspektywy uciekających godzin, wydawało się że słowa gubernatora miały nas upewnić, że wszystko jest w tym mieście w absolutnym porządku i obawy Rady, nawet niewypowiedziane, są całkowicie bezpodstawne. Ale...W tym człowieku było jednak coś dziwnego, a raczej w tych słowach. Nie opuszczało nas przeczucie, jakby między słowami sugerował on jednak istnienie czegoś, co było ukryte przed naszymi oczyma. Jakby dawał do zrozumienia, że tajemnica jednak istnieje i tak naprawdę wcale nie dziwi się, że nas tu przysłano...

Większość z nas myślała już jednak, jak się stąd wydostać...Zdania, rzucane w Xhystos pokątnie przez niektórych, znów brzmiały w naszych głowach. Głos ulicy. Samaris jest zagrożeniem...Rada ukrywa to przed nami w tajemnicy...Dlaczego nikt stamtąd nie wraca. Dlaczego nikt nie chce o nim mówić. Słyszałeś? On wyrusza do Samaris. To kompletne szaleństwo.





- Profesorze - zagaił rozmowę Vincent kiedy byli z Watkinsem tylko we dwóch. - Czy mógłbym... zaciągnąć pana porady?

Byli przy swoim stoliku, z daleka od głównego wejścia. Goście zaczynali schodzić się na śniadanie. Vincent, czekając na odpowiedź Maurice’a zauważył, że jeden z mężczyzn zajmował miejsce przy swoim stoliku również dokładnie o tej porze co wczoraj. Właściwie to i Rastchell zszedł na śniadanie o podobnej porze co poprzedniego dnia...Watkins wydawał się całkowicie nie zwracać uwagi na innych, pogrążony w zadumie, dopiero stuknięcie jakiegoś sztućca wyrwało go z myśli. Przetarł oczy i popatrzył na Vincenta jakby dopiero się obudził.

- Dzień dobry monsieur Rastchell, dziękuje spałem dobrze … a Pan?
- Też... - VIncent był chyba nieco zakłopotany. - Z tego, co mi wiadomo, jest pan uznanym i szanowanym specjalistą od problemów natury mentalnej. Prawda?
- Mentalizm nie uznaje tożsamości umysłu z czym osobiście się nie zgadzam … nie bardzo rozumiem co ma Pan na myśli. Jeśli chodzi o problemy z umysłem służę pomocą, chociaż moje metody napewno będą inne.
- Mam problemy z pamięcią krótkotrwałą, z kontrolą … czasu i z koncentracją uwagi - powiedział cichym szeptem. - Odkąd przybyłem do Samaris zdarza mi się, że zaczynam jakąś czynność i … orientuję się, że mineło sporo czasu, a ja nie posunąłem się nawet o krok w jej realizacji. Jakby siedział przez ten cały czas i … sam nie wiem... To dość trudne o tym mówić. W Xhysthos straciłem rodzinę. W wypadku. To prawie mnie zniszczyło. Rada poleciła mi usługi doktora Du Efra może go pan zna. Ale on … wzbudził we mnie tylko irytację, a potem izolację... Nie mam zaufania do … lekarzy umysłu od tej pory. Do pana jednak mam. Czy to możliwe, że teraz, kiedy dotarłem do Samaris, kiedy osiągnąłem cel, że … ja znów przeżywam nawrót tamtego stanu? A jesli tak, to jak sobie z tym radzić? Profesorze - przez całą rozmowę Vincent starannie unikał wzroku Watkinsa, lecz zadajac ostatnie pytanie podniósł zmęczoną twarz i spojrzał prosto w oczy rozmówcy. Widać było, że się boi.

Watkins uważnie słuchał Vincenta. Gdy ten skończył odezwał się spokojnym głosem:
- To co pan mi pokrótce przedstawił wygląda jak objaw apatii. To że dokonując jakiejś czynności nie jest w stanie jej dokończyć to stan zmniejszonej aktywności i wrażliwości na bodźce, głównie emocjonalne. Jeszcze do niedawna sadzono, że predyspozycje do stanów apatycznych wiążą się z konstrukcją fizyczną. Obecnie wiadomo, że apatia pojawia się samoczynnie jako rezultat dysfunkcji układu nerwowego, ponadto występuje w licznych schorzeniach psychicznych i somatycznych, w chorobach organicznych mózgu. Ale tym bym się nie przejmował. Z tego co Pan mówi jej źródłem może być trudna do zniesienia sytuacja, stan przewlekłego stresu, presji, lęku, a także na skutek np. molestowania fizycznego i psychicznego, w syndromie “braku nadziei”, w warunkach długotrwałej izolacji oraz psychomanipulacji. Tu widziałbym źródło Pańskiego problemu. Myślę, że coś w Samaris wpływa negatywnie na nasze zachowania.
- Powietrze?
- Nie wiem, może coś co spożywamy … woda … a może ktoś nam coś celowo dodaje do posiłków. Nie potrafiłem dowiedzieć się skąd pochodzi żywność. Kawa u doktora Bowmana jak twierdzi jest od przyjezdnych gości. W tym mieście nikt nie potrafi udzielić odpowiedzi na najprostsze nawet pytania. Powiem panu w tajemnicy - Watkins przybliżył się do Vincenta - zamierzam zabierać się stąd. Myślę, że czas wracać do Xhystos.
- Pan również - uśmiechnął sie wbrew swej woli. - Ale jak? W jaki sposób? Wie pan coś, co pomogłoby nam w ucieczce? I co powiemy w Xysthos. Że nie ma Samaris, czy że dotarliśmy do celu, tylko … nic nam się nie chciało, więc uciekliśmy?

Vincent mówił spokojnym, dalekim od ironii tonem. Jak człowiek zmęczony. Nie jak zły, czy pobudzony.
- Myślę, że wszyscy powinniśmy się stąd zabierać. Trzeba znaleść wyjście z miasta. Nie liczyłbym, że za dwadzieścia kilka dni ktoś otworzy bramę i pozwoli nam udać się nad ocean. Zastanawiałem sie czy nie wybić otworu w miejscu gdzie kiedys było okno. Recepcjonista mówił, że zostało zamurowane ze wzgledu na wilgoć od strony oceanu. Ucieczka oknem może byc ryzykowna … ale osobiście jestem wstanie zaryzykować. Co do Rady … uważam, ze powinniśmy powiedzieć prawdę. Misja została przerwana ze względów bezpieczeństwa. Sporządzimy odpwiedni raport i przekażemy go Radzie. I tak będziemy jedynymi, którzy wrócili z Samaris. Musimy szukać wyjścia z miasta Vincencie … to podstawa. Osobiście radziłbym też stwarzać pozory … asymilacji. Myślę, że mieszkańcy Samaris staja się wtedy mniej czujni.
Pocieszył mnie pan, profesorze. To budujące. A co z panną Andersen. Musimy ją jakoś przestrzec. Tak sądzę. Porozmawia pan z nią?
- Nie widziałem jej od kilku dni, jeśli tylko ją znajdę spróbuje ją przekonać. A Blum … ze mną raczej nie bedzie chciał rozmawiać. Może Pan go przekona?

Vincent przypadkowo zwrócił swoje spojrzenie w stronę recepcji. Clark stał tam nieruchomy jakby wycięto go ze sztywnego papieru, widoczny do pasa i przyglądał się właśnie temu stolikowi. Napotkawszy wzrok Rastchella nie odwrócił jednak spojrzenia, a dalej trwał wpatrzony przed siebie. Odległość do recepcji, oraz panujący lekki gwar przy innych stolikach wykluczały raczej, by Gregory mógł ich usłyszeć. Vincent powrócił do rozmowy z profesorem.

- Mamy uwzględniać Bluma? Skoro tak bardzo podoba mu się Samaris? Sam nie wiem ….. - mruknął Vincent popijając odrobinę kawy.
- Myslę, że tak, w końcu przyjechaliśmy tu razem a dodatkowo rozwiązanie jego problemu znajduje sie w Xhystos … - odpowiedział Maurice z utkwionym w filiżankę wzrokiem. Na dnie było jeszcze trochę płynu.

- Myli się Pan...- z dna filiżanki uśmiechał się Goldmann, którego odbicie profesor dostrzegł w poruszającej się nieco powierzchni kawy - Rozwiązanie znajduje się tam gdzie Blum. W Samaris.

S a m a r i s.






Vincent płynął powoli z prądem wydarzeń, pod pewnymi względami było mu nawet tak łatwiej realizować swoje zamierzenia. Stworzyć placówkę obserwacyjną, a to wymaga czasu. Trzeba działać spokojnie, bez pośpiechu. Żyć jak inni, z dnia na dzień, nie zwracać na siebie uwagi swoimi poczynaniami. Jeśli staniesz się tacy jak oni, łatwiej będzie ich obserwować. Zapewne z czasem otworzą się bardziej, powiedzą nam więcej.

To był plan. Ale jednocześnie, był jeszcze ten inny plan. Ten, który wynikał z niepokoju, który nasilał się, a do tego rozmowy: jedna z Robertem i ta ostatnia, poranna przy śniadaniu z profesorem, upewniały Rastchella że nie jest odosobniony w swojej narastającej chęci ucieczki z miasta...Plany te...Były, co tu dużo mówić, przeciwstawne.

Uciekać. Tak, zrobić raport. Zagrożenie istnieje...Było też powodem przerwania obserwacji. Tylko...Właściwie jakie zagrożenie? Czy ich niejasne obawy wydadzą się w Xhystos, z perspektywy czasu i przede wszystkim setek, setek mil dystansu, wystarczającym powodem do wysnucia takich wniosków przez delegację?

- A może...- nagła myśl przebiegła w głowie Vincenta - ...może to wszystko co się tu dzieje, ma celowo wprowadzić nas nastrój niepokoju? Może w ten przemyślny sposób, gubernator chce nas skłonić jednak do opuszczenia miasta, a potem dyskretnie ułatwi nam "ucieczkę"? Jeśli nasza obecność nie jest mu tu jednak na rękę, to wyrzuca nas w ten sposób nie brudząc sobie nawet rąk, oficjalnie zawsze służący pomocą Radzie...? Przecież wyjście z miasta pozostanie wtedy w istocie naszą, nie jego, decyzją...

Wieczorem Rastchell wyszedł na miasto. Gdy mijał recepcję, wskazówki starego zegara nad recepcją wskazywały piątą.

Przyglądał się dyskretnie każdemu, którego mijał. Podobnie, jak w Xhysthos na ulicy odrzuconych.Analizował twarze, analizował słowa w krótkiej pogawędce, zaczepiając czasem jakiegoś przechodnia. Szukał czegoś, co pozwoliłoby odszukać wśród otaczających nas ludzi konfidentów lub kogoś, kto podobnie jak Robert, czuje się zagrożony. Odpowiadali spokojnie, sennie ale dość rzeczowo. Od nikogo nie wyczuł strachu, a choćby niepokoju. W końcu Vincent stanął pod jedną ze ścian, myśląc. Zdał sobie sprawę, że nie wyczuwał od mieszkańców strachu, ale też nie czuł się obserwowany. Nie wyczuwał sugerowanej przez Roberta ciekawości, którą w mniej lub bardziej jawny sposób mieli wykazywać względem ich osób ludzie z Samaris.

Nie wyczuwał prawie niczego. Jakby byli gdzieś dalej, ukryci za przechadzającymi się ulicami wizerunkami, które były jak lustrzane odbicia - można było ich zobaczyć, ale miał poczucie że ich umysły trwają w zupełnie innym miejscu.

Wtedy właśnie, w tej właśnie chwili gdy narodziła się w nim ta myśl, zobaczył Ją. Zobaczył swoją Żonę...

To niemożliwe.

Ale to jednak Ona. Mimo, że dystans był duży, był pewien! Stał na końcu wąskiej uliczki, a zakręcające schody kończyły się dużo niżej, gdzie otwierał się niewielki, widoczny dobrze z góry skwer. W chwili, gdy ją zobaczył, akurat wstawała z ławki, spoglądając na zegarek.To był impuls, jakiś imperatyw, któremu nie mógł się oprzeć. Krzyknął, zawołał Ją po imieniu, zanim mózg zdążył w ogóle przeanalizować całą tę sytuację.

Odwróciła się.

- Muszę iść, kochany. - krzyknęła. Jego ciało przeszedł gorący dreszcz, gdy znajomy głos popłynął ku niemu z dołu. W głowie łomotało. Miał wrażenie, że głos odbija się w nieskończoność od frontów domów, pędząc jak tramwaj wąską uliczką. Jak tramwaj...- Muszę iść! Jestem umówiona, ale spotkamy się jeszcze!

Ruszyła gdzieś. Znikała już za załomem budynku. Chwilę stał oniemiały, ale potem zaczął biec po schodach, jak człek niespełna rozumu. Chyba coś krzyczał. Wpadł rozpędzony na skwer, ale Jej już nie było. Rozpaczliwie szukał Żony po rozchodzących się ze skweru ulicach. Na próżno... Oparł się w końcu plecami o ścianę budynku nie zwracając uwagi na nikogo i osunął się na ziemię.

Zrobiło się ciemno. Dopiero wtedy był w stanie wstać. Czym to było? Złudzeniem, tak zapewne - mówił racjonalny umysł. To umysł postanowił, że tak właśnie było, więc trzeba zachowywać się, jakby nigdy nie miało to miejsca. Tak postanowił umysł. Ale czy tak postanowił Vincent Rastchell?

Ruszyłem, szukając drogi do hotelu. Jasne w dzień ulice nocą zamieniały się w ciemne tunele, labirynt ciasnych przejść o konturach gzymsów odznaczających się niewyraźnie na tle gwiaździstego nieba. Mimo to miałem wrażenie, że idę tam gdzie trzeba.
Nogi zaprowadziły mnie wreszcie do miejsca, które rozpoznałem. Choć nocą wyglądała nieco inaczej, była to chyba ta ulica która przypominała tę z Xhystos, gdzie odbywałem kiedyś ćwiczenia zlecone przez Radę. Więcej, nocą wyglądała prawie dokładnie jak ta ulica. Ale była pusta. Nie, prawie pusta. Jakiś cień człowieka siedział pod murem. Podobnie jak kiedyś, zbliżyłem się ku niemu, jak wtedy gdy miewałem przyjrzeć się komuś uważnie a potem opowiedzieć o losach człowieka. Sylwetka wydała mi się dziwnie znajoma. Gdy moje kroki stały się dlań słyszalne, postać podniosła głowę. Zatrzymałem się.


- Chcesz poznać powody, jakie rzuciły mnie pod ścianę przegranych. Orzec, jaką twoim zdaniem jestem jednostką i jakie cechy charakteru zaprowadziły mnie w to miejsce. - zapytał Vincent Rastchell, nie podnosząc się spod muru, ale lustrując mnie zmęczonymi oczyma. - No więc? Co też powiesz o samym sobie?






- Dziękuję za przestrogi, profesorze. - uśmiechnęła się łagodnie Claudette - I za propozycję. Proszę się nie martwić, ta rozmowa zostanie na pewno tylko między nami. Życzę wam powodzenia, cokolwiek przedsięweźmiecie. Ale ja...Nigdzie się stąd już nie wybieram. To kres mojej drogi. Chciałam być tylko tutaj, w Samaris i wreszcie jestem.
Leżała na swoim łóżku w hotelowym pokoju, wpatrując się sennie we własną wyciągniętą dłoń.
- Jestem...Byłam...Będę...w Samaris. W moim Mieście...

S a m a r i s.







Decyzja powstała gdzieś po drodze, nakładało się na to wiele różnych czynników, obaw i obserwacji. Maurice rozpoczynał poszukiwania wyjścia, jak to sobie zwizualizował, z labiryntu. Przemyślenia zaczynały się jeszcze w pokoju. Okno...- patrzył na zamurowane framugi, przypominając sobie słowa recepcjonisty - ...wilgoć od oceanu. Profesor zastanowił się. Hotel nie był najwyższym z budynków. Nie, nie było przecież możliwości by okno otwierało się na otwartą przestrzeń, nawet nie posiadając zmysłu przestrzennego nie ulegało żadnej wątpliwości, że hotel i plac znajduje się mniej więcej w centrum Samaris. Kiedy było jeszcze otwierane, jedyny widok jaki mogło ukazywać, to ściana przeciwległego budynku, w najlepszym razie któraś z ulic. Z tego okna nie mogło być widać oceanu. Albo recepcjonista kłamał, albo chodziło mu o fakt, że wilgoć przenika po prostu całe miasto.

Watkins wyruszył na swobodne przechadzki, bez pośpiechu. Przyświecał mu cel odnalezienia budynków przylegających do miejskiego muru. Dwa dni. Wiele godzin wałęsania się, próbując odchodzić od centrum coraz dalej.

Coś tu było nie tak. Profesor błądził, ale miał wrażenie że nie było to zwykłe błądzenie. Było to absurdalne, ale wszystko wskazywało na to, że nie ma ulic, które prowadziłyby na obrzeża miasta...Mury były gdzieś tam, ale nie można było do nich dojść! Jedyne co odnalazł, to wewnętrzną bramę, przez którą wchodzili na pierwszą widzianą przez podróżników ulicę Samaris. Solidna ściana, bez otworów, wyglądała tak samo niewzruszenie jak dnia przybycia. Nawet szczeliny, gdzie zwierały się dwa wielkie bloki, praktycznie nie był w stanie dostrzec. Brama była niczym kawałek olbrzymiego muru. Za nią był, jak pamiętał Maurice, korytarz wodny, całkiem długi - który prowadził dopiero do zewnętrznej bramy, a więc do poziomu właściwych murów...Dlaczego nie było dostępu do tej olbrzymiej przecież przestrzeni miasta? Profesor poświęcił przy przystani sporo czasu na szukanie jakichś mechanizmów czy może chociażby budki strażniczej, ale nie było w okolicy niczego takiego. Nawet łodzie zniknęły. Panowała tu pustka i cisza.

Prosty plan, mający się opierać na przebiciu się przez budynek sąsiadujący z murem, skomplikował się. Miasto nie dawało możliwości zbliżyć się do murów, które pozostawały odległe - albo labirynt był zbyt złożony, by nie mający i tak pamięci do ulic Watkins był w stanie znaleźć drogę do zewnętrznego kręgu.

O ile istniała...



 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172