Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-06-2011, 23:45   #27
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
W znanym przysłowiu powtarzano, gdy ktoś ładował się z grząskiego gówna w gnojówkę, że trafia 'z deszczu pod rynnę'. Różne rzeczy powtarzano i często paplano bezmyślnie. Aż ręka świerzbiła, by wyciąć mądralińskiego chama w pysk. Teraz na przykład porzekadło ledwie wkurwić mogło, bo samo wspomnienie w jakiejkolwiek formie o wodzie kruszyło bariery realności i wyrywało z rozgrzanego rondla 'tu i teraz'. A to było niedobrze, bardzo niedobrze. Bo trzeba było być tylko 'tu i teraz', jeśli chciało się być 'tam i potem'. Całą, stratowaną jak zboże po przejściu pancernej chorągwi, świadomość trzeba było skupić na tym, co działo się wokół. Woda była teraz wśród panteonu bóstw, dżinów spełniających życzenia, feniksów i złotych smoków. Kurewsko daleko od umysłów jednostek, którym zależało na wydarciu się z magmowej polewki, która, ani chybi, wymagała dla podkręcenia smaku parunastu dwunogich grzanek. Marzenia i modlitwy zostawiano umysłowym inwalidom, życząc im szybkiej i bezbolesnej kąpieli. O ręcznik po krótkim kraulu w płynnej lawie nie musieli się martwić. Ich sytuacja w ogóle przedstawiała się całkiem luźno i bezproblemowo w kontraście do bardzo niewygodnego zbiegu okoliczności, w jaki wtopiła się czternastka awanturników. Oni przede wszystkim musieli biec. A dalej...

Dalej każdy miał już jakiś swój plan na podorędziu. Jedni wbijali palce w bazaltowy stop aż po knykcie, koziołkując wraz z oderwanymi od ściany płatami skały i wtulając się w czarny kamień, żyjąc nadzieją na uniknięcie rozszalałych w niepomnym grawitacji maelstromie stalaktytów, stalagmitów, głazów, drewienek, ciał i miotanego na sto stron oręża. Inni gnali po schodach, raz w górę, raz w bok, a raz pyskiem po stopniach w dół, nie do końca rozumiejąc, kiedy karuzela poszła w ruch. Byli i tacy, co szukali schronienia w załomach rozbijanej na atomy komnaty, czekając aż całość wyląduje na powierzchni ognistej plazmy i da choć cień stabilnego pola pod kombinowanie, co dalej. Wszystkim się upiekło. Prawie. Ogromny kawał jamy runął w otchłań, pękł jak papieros w palcach rozgniewanego nałogowca i bez zbędnych ceregieli dał nura w ogień, zanurzając się w topieli ledwie w sekundę. Może i salamandry były odporne na ekstremalne temperatury, ale oddychać, póki co, ciągle musiały. A wciśnięte pod powierzchnię ciężarem obróconego przed zderzeniem z lawą potężnego plastra bazaltu długo nie wypływały. Po prawdzie to w ogóle nie wypłynęły. Nikt im nie współczuł. Nawet ta garstka ich pobratymców, która utrzymała się na drugiej cząstce ich dawnego siedliska, które lada moment miało pójść w diabły. Spore szczęście.

Nieco ponad ćwiartka groty wraz ze schodami rąbnęła w jakąś monstrualną skalną kolumnę i kołysząc się niby drużba na wiejskim, suto zakrapianym weselu zawisła nad przepaścią. Reszta była już we wzbierających szybciej niż wściekłość olbrzymów płynnych płomieniach, na dnie wulkanu. Może i perspektywa była nieciekawa, bo do sypiących się jak piasek w klepsydrze resztek schodów na wyższą kondygnację było paręnaście metrów, a wokół, jak okiem sięgnąć była tylko magma... Ale zawsze było to lepsze niż kąpiel w czerwieni razem z salamandrami. Z tych zresztą została już na chyboczącej się łupinie tylko garstka, choć z góry spoglądała ku nim dużo liczniejsza grupa. Wyglądała na raczej ubogą w empatię, bo na raz ze schodów nad resztką jamy poleciały kamienie, dziryty, włócznie, a po chwili i całkiem pokaźne głazy. Waląc równo we wszystkich straceńców. Tych łuskowatych i tych skórzastych. A przede wszystkim w rozbujaną do szaleństwa skałę, która pod poważniejszym ciężarem czy siłą musiała stracić równowagę i zsunąć się razem ze swą bujną fauną prosto do pieca. Tego nikt nie chciał. Poza jaszczurkami, które były bezpieczne na górze.

"W takiej chwili masz ochotę na drinka?" – Hassan powitał dexterową prośbę o kielich wzruszeniem ramion i rzucił naczynie Rothowi. Cwaniak miał refleks jak ta lala i bez problemu schwycił szybujące ku niemu naczynie, ale długo się z nim nie poprzytulał. Puchar był piekielnie gorący i dłonie szermierza od razu pokryły się bolesnymi bąblami, a jęk bólu przebił się nawet ponad bulgotanie lawy i dudnienie zrywających się, jak przy przewracaniu kostek domina, klifów. Rozgrzany do czerwoności kielich odbił się od nadłamanego stalagnatu, rąbnął Griffa w ramię, śmignął między dłońmi Myverna i koziołkując wylądował na glewii szarżujących naprzód gadzich niedobitków. "Chyba warto go odbić, co?" – Baklun zwinnym ruchem ściągnął z głowy turban i rzucił go sobie pod nogi – "Będziecie mieli chwilę sportu, a ja Wam coś zagram. W porządku?"

Rozdarcie wśród awanturników było wyraźne. Szczególnie zaś u Solettana i Kerin, którzy doświadczyli już hassanowego charakteru. Ci o zostawieniu żmijowatych poczwar w cholerę i rzuceniu się na pajacującego ibn Sabbaha myśleli najpoważniej. To, że bydlak ma jednak kontrolę nad całym tym szaleństwem, a igry ze zmysłami rozjuszonych kompanów są po prostu jego ulubioną wizją rozrywki zrozumieli jako pierwsi. Śniadoskóry elegancik sięgnął między rozrzucone na skale zwoje swego turbanu i wydobył spomiędzy nich jakieś drewienko. Flecik czy inną świstawkę. I zaczął grać. Hipnotyzująco, urocznie, ponuro i żywo jednocześnie. O co tu do chuja chodziło było rzeczą nieodgadnioną nawet dla Amisha, który pochodził z Hassana rodzinnych stron. Na pewno jednak ważne było, by ruszyć dupy w stronę kielicha, bo obciążony wagą zgromadzonych po jednej stronie skały zbirów fragment komnaty zaczął przechylać się w lewo i to bez specjalnej zachęty. Wszyscy jak jeden mąż ruszyli po artefakt, zastanawiając się czy Baklun miał to przemyślane czy po prostu był najgorszego sortu łajzą. Wybór nie był łatwy.

Tak, jak i niełatwo było teraz rozprawić się z garstką pozostałych przy życiu poczwar, które drugiej tury starcia nie zamierzały spierdolić. Gnający po puchar Dexter zanurkował między dwójkę gadów, ze świstem przejeżdżając po śliskich łuskach i dopadając tego, który w jednym łapsku ściskał berdysz, niby kozik, a w drugim jarzący się ogniście relikt Al'Akbara. Łotr mógł liczyć na Kerin i Alraunę, które pognały za nim, a asystujący całemu trio Amish z adamantowym napierśnikiem i Zilvinid wymachujący mieczem jak wiatrak robili coś więcej ponad dobre wrażenie. Na pierwsze dwa potwory wystarczyło, ich garda padła pod naporem sprzymierzonych sił, które natarły z góry jak gradowa burza. Dalej było już jednak pod górkę. Choć niedosłownie. W zasadzie było wręcz przeciwnie. Cała hałastra, prócz szyjącego z łuku Elletara, ruszyła do walki przechylając skalny mostek na prawą stronę i gwałtownie przyspieszając koniec istnienia pomostu.

Zaczął się zamęt. Jeszcze większy. Falco i Dimble wzięli nogi za pas i kierunek na pogrywającego coś wesolutko Hassana, ale grawitacja złapała ich za łydki i pociągnęła w dół. Salamandry nawet nie zwróciły uwagi na spadające za nich karzełki, bo akurat dziurawiły Josepha, Felixa i 'Ważkę', którym także podwinęła się noga. Życiowy parkiet bywał śliski i tym, którzy mogli dla oparcia owinąć własny ogon wokół wystających z bazaltu nierówności bywało w życiu generalnie łatwiej. Rafael docenił ten fakt, gdy wypuszczając ostrze z dłoni pofrunął w otchłań, chwytając się jedynie obwiązanego wokół resztek ściany odwłoka jaszczurczego gladiatora. Amish i Kerin na huśtawkę podłoża pod stopami zareagowali najszybciej i już byli z powrotem przy ibn Sabbahu, widząc jak tym razem to gady wykorzystują ich odwrót i wloką się ku nim. Dexter dostał glewią w stopę i gorzko pożałował biegania za stołową zastawą. Jaszczur rąbnął go pucharkiem przez pysk i zamroczonego zostawił obok 'Ważki', który oberwał sękatym, twardym niby granit łokciem. Karzełki zwisały gdzieś nisko, chwytając się cielska którejś z salamander, która za wszelką cenę starała się pozbyć podgryzających ją dziko natrętów. Rafael dyndał nogami nad topielą, zgarniając na łeb ciosy połamanego w batalii berdyszu, z którego na jego szczęście ostał się jeno drewniany trzon. Zilvinid ruszył druhowi na ratunek i wprawdzie zatłukł jedno z monstrów, które zastąpiły mu drogę, ale schwycony gorylimi łapskami stracił szybkość i dał się przygnieść prawie trzystukilowemu zewłokowi zabitej bestii. Podziabani gizarmami, Joseph i Felix, znaleźli się w opałach, kiedy rąbnięci ogonem dowodzącego salamandrami stwora wypuścili oręż z rąk i znaleźli się przed nim na ziemi. Do igraszek z diabelstwem mając śmieszne wobec halabard nożyki.

"Nasz pomost robi się chrupki jak pieczywko, więc ruszcie się może po ten jebany kielich" – Hassan na moment przerwał muzyczne występy i posłał walczącym pełne wyrzutu spojrzenie. Długie przemowy zostawiał na inną okazję, bo na ten moment całą swą kreatywność skupiał na wygrywaniu przyjemnych dla ucha melodyjek. Ich efekty zresztą były równie przyjemne dla oka. Z czeluści rozwiniętego na czerniącym się bazalcie turbanu wychynęła złocista lina i poczęła piąć się i piąć w górę, rosnąc niby bambus, pionowo, równiutko i prosto w górę, jak wycyzelowana przez krawca. Do sypiących się schodów, z których leciał deszcz pocisków było jeszcze dobrych dziesięć metrów, a sznur posuwał się powoli i raczej niechęnie. Jakby wybudzony z długiej, męczącej drzemki. Ewidentnie dla rozruszania się potrzebował jeszcze conajmniej minuty bakluńskiej melodii. Tylko czy pasażerowie chyboczącej się, kruchej łupinki mogli sobie pozwolić na minutę?

Wydawało się, że niekoniecznie. Może czas byłby dla wszystkich łaskawszy, gdyby równie łaskawi byli życzliwi obserwatorzy parę pięter wyżej? Do tej pory nikomu, o dziwo, poważniejszej krzywdy nie wyrządzili, choć zdarzało im się ciskać na dół i kilkudziesięciokilogramowe odłamki i harpuny. Teraz jednak, taktykę postanowili zmienić, bo na znikających z każdą sekundą schodach, gdzie wystawali pojawiły się pięknie rzeźbione, kamienne statuy. Maestrię krasnoludzkich kowali widać było tu w każdym calu. Tak jak i ich zamiłowanie do rzeczy bardzo ciężkich i nieporęcznych. Pierwszy z posągów, pchany przez kwartet muskularnych gadzich gladiatorów, runął w lawę. Pudło. Wystarczył jednak świst powietrza, jaki towarzyszył walącej się w toń rzeźbie, by potrzebna grajkowi minuta odfrunęła między gwiazdy i zamachała chusteczką na pożegnanie. Jeśli wcześniej było naprawdę źle to teraz... Nie, wcześniej wcale nie było źle. Było sympatycznie jak na domowym garden party. Źle, ale to naprawdę, kurwa, źle było dopiero teraz. Od tej ponurej chwili.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 08-06-2011 o 00:03.
Panicz jest offline