Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-06-2011, 15:17   #113
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Część 2


Iblis

Labrera jechał na czele, i było to właściwe miejsce. Książę do mało czego nadawał się tak doskonale jak do kroczenia na czele i zbierania na siebie pierwszej fali. Nawet teraz, wyprostowany jak struna, z dumną i zaciętą twarzą wyglądał jakby ruszał na wojnę na czele pokaźnej armii. Tymczasem armii nie było, a grupka portowych szumowin topniała z każdą milą, gdy Salome milcząco wskazywała kolejne miejsca do cumowania, plaże i ustronne zatoczki, w których mieli trzymać straż.

Morze uspokoiło się po wczorajszym sztormie, szumiało cicho i leniwie. Zmysły Iblisa ukoiły się, myśli zwolniły a sam Szaleniec rozluźnił się w siodle. Ciągle rozpierało go poczucie własnej mocy, ale była to siła przyczajona, jak wylegującego się w słońcu węża.

Ponad koronami drzew dojrzał skrawek plaży, i mimo lekkich obaw, nie ujrzał stojącego wśród piasku książęcego tronu i rozkraczonej na nim Cykady. Może ta część była tylko zwykłym snem, zrodzonym z obaw i skrawków wydarzeń ostatnich nocy?

Iblis zamknął oczy. Musiał się skupić, zebrać w sobie... Poczuł, że ktoś zrównał z nim konia, wyjął mu delikatnie z dłoni rzemienie wodzy.
- Odpoczywaj - szepnął tragarz cichym głosem Salome. - Powiodę konia.

Nawet chciał zaprotestować, ale odpuścił. Droga była daleka, a Salome nic mu tej nocy nie zrobi. Morze szumiało, końskie boki kołysały się miarowo.

Kołysał się Iblis, podpięty łańcuchami do belek stropu, kajdany wrzynały się w ciało. Niżej i trochę w prawo w klatce siedziało Zwierzę o skośnawych oczach, czarnych włosach sztywnych jak dzicza szczecina. Nowa zabawka Kruka. Mówił, że nazywa się Giza. Wczoraj jeszcze za sobą rozmawiali, a może to było dwa dni temu? Nie, sześć. Był tego pewien, bo Kruk karmił go raz na dwa dni, był tu trzy razy, więc sześć dni... Zwierzęcia nie karmił wcale, Giza z początku nic nie mówił, potem się wściekał, potem patrzył zazdrośnie, jak pił... Teraz nie mówił nic, a jego oczy w ciemnościach jarzyły się jak ognie piekieł.

- Witajcie, ptaszyny - skrzeczenie Kruka przecięło ciszę, światło pochodni oślepiało. Słyszał tylko szczęk zamka i grzechot kajdanów.
- Postanowiłem, że dziś czas na odmianę. Dzisiaj zwierzak będzie żarł.

Nic to, nic to. Czasami go głodził, wytrzyma. Oczy wreszcie przyzwyczaiły się do światła. Giza stał w środku komnaty, zakuty w łańcuch, mrugał rozpalonymi z głodu oczami. Wreszcie skoczył. Pazury chlasnęły w powietrzu, ból ciętej skóry nie był straszny, nie, Kruk stosował o wiele wymyślniejsze tortury.

Łańcuch był dość długi, by Giza mógł go drasnąć i nic ponadto. Bestia wyła, a Iblis modlił się, by łańcuch wytrzymał.

Kruk się śmiał. Po latach Iblis ciągle miał dreszcze, gdy wspominał śmiech ojca.

- Jesteś tylko workiem krwi!

Gaudimedeus


Ulicą wiodącą w stronę Zamku Słońca kroczył Gaudimedus pośród wybuchającego nagle jak skowyt płaczu i modłów... Biły dzwony. Przystanął nad dwójką chłopców, umorusanych dzieci biedy, przytapiających patykami płynącego rynsztokiem szczura.

W powietrzu wisiał gryzący i ostry zapach palonych piór i serce Manuela ścisnął niepokój. Jak zawsze od kiedy podniósł z podłogi książęcej sali narad upuszczoną obrączkę, jego palce sięgnęły ku skrytej przed oczami ciekawskich ozdobie. Błądząc po znakach obcego pisma spojrzał w niebo nad Ferrolem i zamarł w oczekiwaniu... ale nie stało się nic. Ciemności nie przecięło nagłe światło, a Manuel pojął, że jego niepokój miał inne źródło.

Smród palonych piór przybrał na sile, wwiercał się w nozdrza.

Stoję na skale obok mego domu, wpatrzony w nocny ocean, w którym wiją się plugawe bestie o wężowych ruchach. Wodami targa sztorm, lecz niebo jest pogodne i gwieździste. Stoję spokojny i niewzruszony, na mym palcu lśni gwiazda, na okrwawionym przedramieniu trzymam drapieżnego ptaka. Poderwałem dłoń i posłałem go w górę, by przyniósł mi gwiazdy, które zamknę w swojej dłoni... Gdzie odleciał? Dlaczego go nie widzę, choć wzrokiem przebijam ciemności na wylot? Cóż uczynię, stojący na mej samotnej skale, jeśli nie powróci?

Zapach stał się nie do zniesienia, tak jak krzyki dręczących szczura dzieci. Z otwartej bramy wyszła upiorna postać, spowijały ją czarne szaty, spod kapelusza wystawał zakrzywiony dziób. Medico peste.


W dłoni doktora zarazy kołysała się kadzielnica, wąskimi pasmami płynął z niej dym. Lud wierzył, że zapach palonych piór jest murem, przed którym zatrzymuje się morowe powietrze. Mężczyzna minął astrologa, skinąwszy mu lekko głową, jak jeden mędrzec drugiemu.

Dym ciągle wisiał wokół Manuela. Jego prawa ręka zdawała mu się dziwnie lekka i pusta, a obrączka paliła żywym ogniem.

Giordano


- Drozda teraz nie ma - mruknął Miecznik. - Pociął zaraz po zmroku polować na Rabię. Ale wróci, Giordano i...
- I zapewne mi nie podaruje tych marynarzy?
- Właśnie tak.
- To nawet dobrze się składa. Nie będę musiał go szukać, sam przyjdzie.

Giordano był w doskonałym nastroju. Psuła mu go cokolwiek konieczność zdobycia stroju, w którym mógłby się pokazać odpowiednio godnie u książęcej siostry, ale było to coś, co mogło poczekać. Nie mógł zaś poczekać pusty magazyn... Zelota nawet nie wyznając się na statkach zdawał sobie sprawę z konieczności ich częstych napraw. W taki czas jak ten muszą mieć czym naprawiać. Pozwolił więc sobie rozporządzić Adanem. Wiekowy zarządca otaksował go od góry do dołu, naskrobał coś piórem na pergaminie, po czym niechętnie wydusił zza zaciśniętych ust podziękowanie za troskę i zapobiegliwość...

Tak, Giordano był zdecydowanie w szampańskim nastroju.

Gdy u boku odprowadzającego go do stajni Miecznika kierował już swe kroki do stajni, minęła ich szybko, kurcząc drobne ramiona, blada dziewka o skołtunionych czarnych włosach. Miecznik przerwał swą radosną tyradę o rejsach, mordach i łupach. Zamilkł i zaklnął pod nosem.

- Mewa! Czekaj, dziewczyno! - krzyknął za dziewką.

Zatrzymała się, odwróciła, zakładając za plecy dłonie wraz z niesionym podróżnym workiem. Twarz miała delikatną, smutną i śliczną, urodą podrostka, któremu już nigdy nie będzie dane stać się dojrzałą kobietą, a Giordano przypomniał sobie, gdzie widział tę twarz. Krabowa córka. Ta, która jako pierwsza skoczyła bronić Sorela, choć inni milczeli. Dziecko doradcy, którego miejsce zajął. Spojrzała mu w oczy i przeniosła wzrok na Miecznika.

- Słyszałam, że przypadła ci Klinga po Szczurze. Oby ci przyniosła więcej szczęścia.
Miecznik wykrzywił się koszmarnie.
- Diabła tam z Klingą... To jest Giordano i...
- Słyszałam - weszła mu gładko w słowo, jej twarz nie zmieniła się nawet na chwilę. Podeszła do Zeloty i przyklęknęła szybko na jedno kolano, tak, jak klękają mężczyźni. Wargi, które musnęły wierzch dłoni Giordana były gorące jak ogień.

- Słyszałam - powtórzyła. - Obyś i ty miał więcej szczęścia, panie.

Skinęła głową raz jeszcze i odwróciła się na pięcie, podnosząc swój worek. Miecznik wyraźnie nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.

- Mewa, posłuchaj...
- Usłyszałam już wszystko, co było tego warte - rzuciła przez ramię i znikła w plątaninie korytarzy.

- Psiakrew - Miecznik potarł dłonią czoło. - Zapomniałem o niej ze szczętem.
- Co z nią będzie?
- Jak tu zostanie, to będzie z niej worek krwi. Straciła rodzica, a jest bardzo młoda. Nikt nie będzie jej chronił. Może powinienem ją przyjąć, Krabowi się to należy... ale do cholery nie mam sił bronić jeszcze cudzego bachora.

Iblis



Iblis rozwarł powieki.
Oko Zachodu patrzyło w morze, opierając się wiatrom tak, jak to czyniło od wieków.
- Nie widać galeonu - nachylił się do Salome.
- Nie - odparł tragarz jej głosem, równie cicho. - Ale przystań jest w głębokiej zatoczce. Jeśli tam stoi, nie ujrzysz go stąd. Widzimy tylko te statki, które stoją przed przystanią.


Nagły podmuch wiatru od twierdzy wymierzył mu policzek, zaszargał włosami. Pośród zgnilizny, soli i mokrego drewna, które zawsze czuł od gniazda Cykady, wyczuł ostrą woń palonych piór.

Ktoś jechał od twierdzy, drobna postać skulona na czarnym ogierze wielkiej krwi, wartym zapewne majątek. Jeździec zatrzymał się przed Labrerą, zeskoczył z siodła, przyklęknął na drodze. Książę pytał o coś, ale podmuch wiatru zagłuszył słowa, i Iblis nie dosłyszał ani pytania, ani odpowiedzi, która nie spodobała się księciu. Labrera spiął wierzchowca i ruszył kłusem w stronę twierdzy, wymijając klęczącą postać.

- Słyszałaś, co mówili? - nachylił się znów do Salome.
- Książę nasz pan chciał wiedzieć, czy Cykada jest w twierdzy. Dziewka rzekła, że jeszcze jest, ale szykuje się do wyjścia w morze.
- Dziewka?

Poderwał głowę i ruszył. Dziewczyna szła obok kolumny, prowadząc za wodze swego karosza. Zwierzę gięło niespokojnie smukłą szyję, trzęsło łbem. Musiała zdjąć kaptur przed księciem, i Iblis rozpoznał po skołtunionych włosach i słodkiej twarzy anioła Krabową córkę.

Zatrzymała się na jego widok, lekką pieszczotą uspokajając poddenerwowanego wierzchowca. Wejrzał w nią i ku własnemu zdziwieniu nie ujrzał ani nienawiści, ani obrzydzenia, najczęstszych uczuć, jakimi go darzono. Krabowa córka patrzyła na niego z rozterką i współczuciem, dopóki powietrza wokół niej nie ścięła stal podjętej nieodwołanie decyzji. Pociągnęła karosza za wodze. Szła ze spuszczonym wzrokiem, spojrzała mu w twarz, gdy go mijała. Jej palce przemknęły po jego udzie w geście pocieszenia. Pachniała spalonymi piórami.

- Jesteś tylko workiem krwi - wyszeptała głosem cichszym niż tchnienie i minęła go.

Nie odwracając się, wspięła się drogą, którą tu przybyli. Widział, jak kurczyła ramiona, jakby obawiała się ciosu. Stanęła na górze, skąd z zakrętu drogi Iblis i Salome patrzyli przed chwilą w morze. Odpięła jakiś worek od siodła. Chwilę ważyła go w dłoni, potem zawinęła nim nad głową, trzymając za sznurki, którymi był związany, cisnęła worek w uderzające o podnóże skały morze. Dopiero wtedy odwróciła się i spojrzała na niego, jakby tym spojrzeniem jeszcze raz chciała potwierdzić. Tak, jesteś. Tak, ty.

- Ekhm - chrząknęła uprzejmie, lecz ponaglająco Salome. - Nie chciałabym ci przerywać tej chwili zadumy nad pięknem krajobrazu, ale zwróć proszę uwagę, że książę już pojechał.


Giordano


Siadał już w stajni na konia, gdy posłyszał szczęk łańcucha owijającego się wokół kołowrotu. Wściekły wypadł na podwórzec i huknął na stającego przy bramie Adana.
- Opuszczać, do diabła, wyjeżdżam!
Adan oparł się o laskę.
- A, jesteście, panie. Szukać was kazałem. Dobrze, żeście się odnaleźli. Strażnik na wieży wypatrzył gości. Książę jedzie ku nam z wizytą.
- Pani wypłynęła już? I do kroćset, tym bardziej czemu opuszczacie bramę?

Adan spojrzał na niego wyblakłymi ze starości oczami. Przytknął do nozdrzy palec i wysmarkał się obficie na dziedziniec.
- Pani jeszcze w twierdzy. A opuszczać zawsze każe, jeśli księcia dostrzeżemy dość wcześnie. Mówi, że czekanie, aż podniesiemy na powrót, wyrabia mu odpowiednią perspektywę na odwiedziny w twierdzy.
Zakrztusił się ciężkim kaszlem.
- No - podsumował, gdy złapał wreszcie oddech. - Wiesz, panie, co masz robić.
 
Asenat jest offline