Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-06-2011, 14:06   #111
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Część 2

Giordano wyszedł z loszku i krzyknął do pierwszego napotkanego sługi, by przyniósł mu wina i przyprawy. Wkrótce wrócił na dół z dwoma kielichami wypełnionymi winem i nie tylko... do obu nalał trochę swej krwi. I jej zapach zabił przyprawami. Wszak trzeba było opić przymierze. Oba kielichy podał Hugo, by ten wybrał swój. Co tak naprawdę nie miało wszak znaczenia.
Gdy wypity napój zaczął wpływać na Hugo, di Strazza wydał pierwsze rozkazy swemu ghulowi.
Miał udać się na swój statek i tam czekać na niego. I dopilnować, by każdy „kapitan” Cykady łasy na nową jednostkę, dowiedział się że statek Ferndenza jest pod protekcją di Strazzy.
Gdy Hugo wyszedł, Giordano podszedł do drugiego więźnia. Mimowolnego świadka ich rozmowy.
W sąsiedniej celi siedział bowiem sobie jakiś brodaty, ciemnolicy mężczyzna . Brodę i zarost ma równiutki pomimo ogólnej nędzy i rozpaczy, i gnijącej przyodziewy spadającej z grzbietu.
Zapytany zaś: "za co siedzisz w loszku" odpowiedział, że sprawiedliwie i w zgodzie z prawem wszelkim. Tu zrobiwszy efektowną pauzę, dodał po chwili, że za włóczęgostwo siedzi.
Giordano skinął głową, ale mu nie uwierzył.
Giordano długo milczał coś rozważając i powiedział tylko.- Zobaczę co da się z tym zrobić.
-Dzięki ci, łaskawy i szlachetny panie – odpowiedź padła takim tonem, że ciężko rozróżnić, czy jest wdzięczny, czy sobie kpi. W sumie zapewne i jedno i drugie. Co też Giordana nie zdziwiło.
I Brujah opuścił loszek, załatwiwszy w nim wszystkie swe sprawy.

Nie spotkał Cykady tam gdzie się spodziewał. Wieża była zamknięta na głucho, a dalsze poszukiwania zaprowadziły Brujaha na przystań Oka Zachodu.
Stała tam... Ubrana w strój męski, drobna kobieca sylwetka. Nie widać było po niej setek lat nieżycia, setek wspomnień, żalu i bólu. Uzbrojona w krótki miecz i czekan, pani morze... Cykada.
Mógł ją podziwiać, jak piękny obrazek. Bowiem była dzika i nieujarzmiona, jak on sam.
Nie nadawali się na poddanych. Ani ona, ani on. Za uparci, za buntowniczy.
Giordano uśmiechnął się spoglądając na nią. Wiedział, że jakkolwiek będą silne łączące ich więzy krwi, nie zduszą w nich prawdziwej natury. To będzie więc trudny związek. Niemniej, czy warto wchodzić do spokojnej i leniwej rzeki, wiedząc że będzie się tkwiło w jej nurcie latami?
Giordano by tak nie mógł. Cokolwiek się wydarzy pomiędzy nim, a Auraną, nie będzie w tym ni spokoju, ni uśpienia, ni nudy. Nawet jeśli taka więź przyczyni się do jego krótszego żywota, to czyż nie warto dla niej zaryzykować? Di Strazza wszak nieraz przeciwstawiał się nurtowi rzeki.
Spojrzenie wędrowało po niej. Pewne sprawy umarły wraz z jego dziennym życiem. Ale uwielbienie kobiecego piękna bynajmniej nie. Był włochem i estetą przez to. A mimo naznaczenia wewnętrzną Bestią, Cykada nadal była urokliwa. Kusiło go by dotknąć jej twarzy, odgarnąć z jej lica niesforne kosmyki. Ale zdusił w sobie tą pokusę. Nie czas i miejsce na to... zwłaszcza po tym, co uczynił w lochach. A o czym musiał się z nią rozmówić.
Podszedł do niej i spytał.- Wypływasz gdzieś Aurano?

Palec wiatru dotknął jej włosów, poderwał jasne pasma do góry. Odwróciła się opierając dłonie o obciążony bronią pas. Usta ściągnęła w gniewnym grymasie, przymrużone oczy błyszczały jak ślepia przyczajonego rysia. Gardło Giordana ścisnął niewysłowiony niepokój, uczucie, że coś jest nie tak wędrowało po jego kręgosłupie setkami zimnych odnóży. Nie, nie dlatego, że rozgniewał ją, wkraczając znowu pomiędzy nią a morze, przerywając pełne zadumy i tęsknoty, choć chyba przyjemne rozmyślania. Jej gniew był krótki jak błysk spadającej gwiazdy, już przemknął po nieboskłonie jej twarzy i zagasł, już rozjaśniła się w uśmiechu, wyciągnęła dłoń i przeciągnęła paznokciem po jego ustach.

To nie to.

- A tak - oblizała rozdwojonym językiem spierzchnięte od wiatru wargi. - A tak, wypływam. Jak spotkasz małego Damaso, rzeknij mu ode mnie, że nie ma siły, by zatrzymać mnie na lądzie.

To również nie to. Giordano co prawda pierwszy raz usłyszał, że książę zakazał Cykadzie wypływania, ale nie dziwiło go ani trochę, że potężna i samowolna pani Zwierząt słucha księcia tylko wtedy, gdy jest to po jej myśli.

To nie to. Giordano zaczynał się obawiać, że za chwilę Cykada postawi stopę na pokładzie, każe rozwinąć żagle, może pomacha mu na pożegnanie, a może i nie... ale odpłynie, wkroczy do świata, którego nie pojmował, by już nigdy nie wrócić. Wymknie mu się z ramion i nigdy już jej nie zobaczy.

- Piękna, co? - zapytała, w jej głosie zadźwięczała duma.

Giordano kiepsko wyznawał się statkach. "Srebrnooka" była dla niego... takim samym statkiem jak dziesiątki innych. Odróżniały się tylko imionami i galionami na dziobie, na ogół będącymi swobodnymi wariacjami na temat nagiej kobiety. Galion statku Cykady według wysmakowanego gustu Włocha był nadzwyczajnie paskudny. Nie chodziło tu tylko o zaburzone proporcje, twarz kobiety była wykrzywiona w diabelskim grymasie i po prostu szpetna, ręce rozczapierzone jak szpony, piersi wisiały smętnie jak puste sakiewki, a poniżej pępka kłębiły się wężowe sploty.

- O, nie podoba ci się - zauważyła raczej niż zapytała. - Szkoda, bo to ja podobno, a przynajmniej rzemieślnik tak twierdził - jej sepleniący głos stał się zduszony od powstrzymywanego śmiechu. - Kupiłam, bo dostrzegam uderzające podobieństwo... od pasa w dół.

Giordano uśmiechnął się i rzekł.- Za mało dotąd było okazji, by... porównać tamte rejony twego ciała.-
Spojrzał w górę na figurę, być może nawet będą odbiciem obecnej natury Cykady. Była potworem, lecz powstałym poprzez klątwę wampirzą. Poprzez setki lat życia pośród bestii. Bo czyż ten uśmiech, ta żartobliwa natura nie były tym śladem Aurany... Celtki sprzed wieków.
-A więc wypływasz.- uśmiechnął Giordano spoglądając na okręt. Po czym rzekł głośno, bardzo głośno.-Więc i ja z tobą. Zagarnąłem dla tej okazji statek Sorela. Jego kapitana Fernandeza, ghulem uczyniłem. Za dużo wie, a szkoda tak zmyślnego człeka zabijać. Tak więc... płyniesz zmierzyć się z okrętem Kapadocjan?

Brujah udał bowiem, że nie zauważa zbliżającego się ghula. Że nie słyszy szurania stóp cykadowego majordomusa. Nie zamierzał dać też mu satysfakcji i okazji do szeptania do uszka swej pani, przeciw niemu.
Di Strazza nie zamierzał ukrywać swych zbrodni, wszak i tak nie dało by się ich ukryć. Znowu śmiało postawił wszystko na jedną kartę.
- Kapadocjan? To się okaże jeszcze, - prychnęła lekceważąco - ile dodał do tej historii strach. Zresztą, jakby się zdarzyło, z rozkoszą zatłukę Mehmeda po raz drugi - wzruszyła ramionami, a Giordano ponownie poczuł niepokój, jakby tchnęło go przeczucie zbliżającego się kresu. - Mogłabym go zabijać po wielokroć, gdybyś znał to ścierwo, zrozumiałbyś... Polowanie na niego może stać się religią, celem ubarwiającym życie... - rozgadała się, co było do niej tak niepodobne, że Giordano począł podejrzewać, że to nie Kapadocjanin jest powodem, dla którego postanowiła złamać książęcy zakaz.

- Co tam, Adan? - zapytała trzymającego się na uboczu zarządcę.
Ghul przysunął się bliżej, zacisnął zwiędłe usta.
- Poczyniłem według rozkazania, jednakże... ekhm...
- Wysłówże się w końcu!
- Pan di Strazza był łaskaw wypuścić z lochu tego, który miał w nim zgnić...
- Dobrze...

- I? - ponagliła niecierpliwie, gdy milczenie ghula się przedłużało.
Adan stężał, by wreszcie pochylić się w pokłonie.
- Wybacz pani, myślałem...
Machnęła dłonią przed twarzą, jakby odpędzała natrętną muchę.
- Być może nie wrócę dzisiaj. Ściągnij mężczyzn z wiosek i sprowadź więcej psów. Poszedł precz.

- Głupcy - wykrzywiła się nieprzyjemnie, kiedy Adan kolebiąc się zmierzał w stronę schodów prowadzących do twierdzy. - Otaczają mnie głupcy - nie wskazała, kogo konkretnie miała na myśli. Miast tego uśmiechnęła się do Zeloty i objęła go w pasie, wciskając usta w szyję nad obojczykiem. Jej włosy pachniały solą, mokre pasma przykleiły się do twarzy Giordana. Ugryzła go delikatnie, ledwie drasnęła skórę, ale od oplatającej umysł i ciało przyjemności ugięły mu się nogi.
- Ostatni raz - szepnęła mu w ucho wargami wilgotnymi od jego krwi - Ostatni raz wystąpiłeś przeciwko memu słowu. Nie będziesz robił ze mnie idiotki - objęła go mocniej, a Giordano poczuł na plecach delikatny nacisk ostrych pazurów. - Nigdzie nie płyniesz, mój piękny. Nie znasz się na żegludze, pętałbyś się bezcelowo, jeszcze byś głupio zginął, a jesteś zbyt cenny. Zostajesz na lądzie i szukasz śladów Rabii, tak, jak to było ustalone. Po północy spotkamy się u książęcej siostry.

Ciągle go obejmowała, ani razu nie uniosła głosu z szeptu, i dla postronnego obserwatora mogło to wyglądać jak czułe pożegnanie. Jednak z miękkich ust muskających ucho Zeloty płynęły tym razem rozkazy.

-Nie robię z ciebie idiotki. I nie zamierzam robić. - szepnął z lekką irytacją w tonie głosu Giordano.- Chronię cię... Nawet jeśli jesteś starsza ode mnie wieki i silniejsza, to nie znaczy, że nie możesz się potknąć. A Krab spoczywa w morzu. Więc ja go zastępuję.
Spojrzał na morze z gniewem w spojrzeniu. Na morze z którym musiał się nią dzielić, i o nią walczyć.
Tym razem musiał ustąpić, ale kto wie co będzie następnym razem.
Następnym razem...
Objął mocno Cykadę, zaborczo niemal. Po czym odparł potulnym głosem.- Porozmawiam z Damaso, nie ma co otwarcie drażnić jego dumy. Nawet jeśli spotka się z odmową, to trzeba mu coś dorzucić na osłodę. Bądź co bądź, to nasz sojusznik.
Przymknął oczy... Ferrol okazał się zwodniczy. Władza księcia nad miastem, iluzoryczna. Kto naprawdę był władcą tej domeny? Książę? “Żebrzący w tej chwili pod stopami Moshiki”?
Nikt w nim nie rządził. Wampirze klany były rozbite i skłócone, bez przywódcy, który mógłby wziąć ich za pyski. Dla Damaso odmowa Cykady była policzkiem, który okazał jak kruche są podstawy jego tronu.
Znów odezwał się, mówiąc spokojnie.- Porozmawiam z Labrerą, spróbuję załagodzić sprawę. A ty... pamiętaj o obietnicy. Bo jeśli nie przybędziesz, to wyruszę na poszukiwania ciebie.

Milczała przez chwilę, jakby ważąc odpowiedź. Wreszcie parsknęła jak kotka.
- Nie, proszę... - wzniosła oczy do nieba. - to skończy się jak historia tego Greka, jak mu tam... Ottysa? No, nie drżyj tak, myślałby kto, że nie wiadomo co dzieje się... Wolałam już, jak planowałeś mnie zabić - wyszczerzyła zęby. - Wrócę. Tym razem jeszcze.
Zelota uśmiechnął się tylko w odpowiedzi. Wszak nadal walczyli, nadal siłowali się choć nie na miecze, a na wolę i argumenta. Nadal toczyli bój i raz on, raz Cykada była zwyciężczynią.
I musiał ustąpić... tym razem.
Pożegnał się delikatnym pocałunkiem w policzek Gangrelki i ruszył na poszukiwanie Damaso. Z którym rozmowa może być równie trudna, jak z Cykadą.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 01-06-2011 o 17:29.
abishai jest offline  
Stary 08-06-2011, 15:16   #112
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Cześć 1

Iblis


Skończył mówić, ostatnie słowa zawisły i wybrzmiały w ciszy... Po raz pierwszy od dawna, od początku tych nocy, w których książę i Cykada toczyli targi nad jego duszą i ciałem jak Bóg i Szatan nad Hiobem, a w tle przeklęty cień Celestina brzdękał na cytrze do taktu ich knowaniom, przerywając jeno po to, by sączyć Iblisowi w uszy żółć i truciznę, po raz pierwszy w tych nocach poczuł wewnętrzną siłę, która niemal rozsadzała go od środka. Sczezną wszyscy! Gdyby zechciał, mógłby zamknąć w pięści Ferrol wraz z przyległościami i zetrzeć go w proch. Gdyby teraz stanął na wybrzeżu i krzyknął wyzwanie dręczącemu go morzu... Był pewien, że jego krzyk zagłuszyłby ryk fal, a morskie potwory poczęłyby pełzać u jego stóp jak pokojowe pieski... Gdyby... dość. Jeszcze nie czas świętować, czas działać, choć własna - niewłasna krew tętni już w żyłach zapowiedzią bliskiego triumfu.

Nosferatu przybyli wraz z dwoma tuzinami ludzi... rybaków, żebraków, bosonogich bękartów na progu dorosłości, cała ta plugawa zbieranina kłębiła się teraz na dziedzińcu zamku da Cunhów, mając przynajmniej tyle przyzwoitości, by porozwierać gęby w zachwycie i płaszczyć się przed możniejszymi od siebie - czyli przed wszystkimi.

Iblis pozwolił sobie na lekką irytację. Być może książę żywił przekonanie, że wytresował Szczury na tyle, że stają słupka i tańczą, jak im zagra, jednak Iblis od dawna widział, że Salome i Jokanaan wykorzystywali skwapliwie każdą lukę w rozkazach, a potem spektakularnie rżnęli głupa z fałszywą niewinnością w oczach. Tak jak teraz. Labrera rzucił rozkaz nie zastanawiając się nad wyborem słów, więc wypełnili go tak, jak im było wygodniej. Z plugawą zbieraniną żebraków i portowego tałatajstwa zjechało tylko jedno z nich, co oszacował już na początku, precyzyjnie wyławiając z tłumu przeciętnego z mordy tragarza, którego serca nie poruszało ciepłe życie.

Które? Które to z nich? Iblis nie wiedział. Może to i wszystko jedno? Przypieczętowany sakramentem małżeństwa związek dwójki Trędowatych nadawał nowe, obrzydliwe znaczenie ceremonialnej formule "i stali się jednym ciałem".

Ciałem, ale nie do końca umysłem. Iblis wychwytując przez lata ulotne emocje wyrobił sobie przekonanie, że Jokanaan się go brzydzi, ale dopóki ich interesy nie zderzają się bezpośrednio i boleśnie, to ogólnie ma go w dupie, tak jak traktuje się ambiwalentnie zdziczałego psa, który zagryza owce sąsiadowi, ale do moich się nie zbliża. Salome natomiast... słodka Salome darzyła go niechęcią zbliżającą się niebezpiecznie do nienawiści i Iblis wielokrotnie zastanawiał się, kiedy Trędowata zbierze się w sobie, by przekuć to uczucie w zatrute ostrze i czyn. Wszystkie wampiry dziedziny, ba, nawet świata, mogły sobie uważać Salome za słodką, niewinną niewiastę. Iblis potrafił przebijać wzrokiem niezliczone maski i wiedział, jak łatwo pomylić łagodność z bezbronnością... lub czystością intencji. Ta pierwsza Salome, czyż nie była słodka, delikatna i słaba? A jednak to jej wola doprowadziła Chrzciciela pod topór.

A więc Jokanaan, nabuzowany gniewem prostak który przybrał imię proroka, czy Salome, księżniczka Judei, która wytańczyła mu śmierć? Kto patrzył na niego przez brązowe oczy tragarza o zniszczonych dłoniach?

- Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem...


A więc Salome. Maska pozostała nienaruszona, jednak wokół łysiejącej głowy tragarza zamigotały i zgasły cienkie jak pajęczyny pasma zdziwienia.

- ... ale zgadzam się z tobą, Iblisie, choć nie wiem, jaki duch natchnął cię do tego czynu. Masz moje zrozumienie, moją zgodę, moich ludzi i mnie. I jeszcze jedno... - tragarz powstał i na moment posypała się maska, bowiem podnosząc się złożył dłonie razem w kobiecym, pełnym wdzięku geście. - Cieszę się, że książę może być pewien i twojej wierności. Czy coś winnam jeszcze wiedzieć, nim poślę ludzi i nim ruszymy? Później nie będzie czasu na rozmowy, a jeden fałszywy ruch pod okiem węża grozi końcem.

Gdy po skończonej rozmowie odprowadzał Salome do drzwi, ujrzał wokół niej słabe, bo zapewne wyciszane błyski triumfu. Jakoś go też nie zdziwiło, że jeden z żebraków tuż za bramą odłączył się od kawalkady, i uderzając raźno bosymi piętami po wyliniałych bokach osła, pojechał w stronę Ferrolu.

Giordano



Z miejsca, gdzie stała zacumowana "Milagros", niósł się donośnie po wodzie podniesiony głos kapitana Fernandeza. Giordano z początku chciał nawet stanąć obok Hugona na trapie i pogawędzić od serca z chętnymi do przejęcia statku, jednak dał spokój. Fernandez radził sobie świetnie, w przerwach rycząc na własnych załogantów, zwijających się jak w ukropie przy naprawie uszkodzeń, jakich doznała "Milagros" podczas bitki. Jedynie raz jeden wśród pyskówek Giordano usłyszał własne imię... i Włoch poczuł do niskiego żeglarza coś na kształt szacunku. Fernadez nie posiłkował się cudzym autorytetem - sam miał dość własnego. Giordano uspokoił się więc i postanowił przed wyjazdem odwiedzić jeszcze Miecznika na jego nowym statku...

Gangrel, który sam siebie określał jako małą rybę wśród wielkich ryb, ledwie postawił stopę na własnym pokładzie, przeszedł niezwykłą przemianę. Nadął się jak świński pęcherz, głowę zadarł ponad chmury, zdawało się, że jakby nawet urósł trochę... Dotąd flegmatyczny jak śnięta makrela i wesoły w obejściu, począł ciskać rozkazami i prać opieszałych po mordach, a było mu w tej nowej funkcji tak do twarzy, że Giordano momentami tylko obserwował swego świeżego poplecznika, oddając się rozważaniom o istocie władzy i siły, z jaką odmieniała nawet nieumarłych.

Oczywiście, te odwiedziny u Miecznika i leniwe przeciąganie wyjazdu nie miały nic wspólnego z tym, że "Srebrnooka" stała w przystani tuż obok "Klingi" Miecznika, a z miejsca, gdzie Giordano się ustawił, doskonale było widać przechadzającą się po pomoście Cykadę. Oczywiście. To tylko przypadek... Giordano tylko pogawędzi z Miecznikiem, jak ten oderwie się od dręczenia cieśli okrętowego bezsensownymi pytaniami, wymieni z Gangrelem kilka uprzejmych choć pozbawionych głębszego znaczenia zdań, przecież druhom i poplecznikom należy poświęcić trochę uwagi, by wiedzieli, że się ich ceni... Tak się czyni, mądrzy tak czynią, wszyscy to wiedzą... Potem już Giordano pożegna się i pojedzie, oczywiście. Już za chwilę. No, może dwie.

Cykada stała na końcu pomostu, ręce zaplotła z tyłu na plecach. Nie weszła na pokład, co i raz tylko podbiegał do niej z relacją i pytaniami jeden z marynarzy. Jakby sprawiało jej przyjemność przeciąganie momentu, w którym stanie za sterem. Tego, że wypływaniu i żegludze oddawała się z rozkoszą większą niż jego własnym ramionom, był niestety boleśnie pewien.

- Nosz kurwa mać babilońska - sarknął Miecznik za plecami Włocha.

Cykada podniosła rękę i wyplątała sobie z włosów rzemień, którym były spięte.

- Zaraz mnie cholera strzeli!
Giordano odwrócił się niechętnie, stanął bokiem, tak by nadal widzieć.
- Co się stało? - próbował nadać swoim słowom choćby pozór zainteresowania. Nie szło mu, tragicznie mu nie szło, ale Miecznik na szczęście był tak nabuzowany, że przegapiłby i przemarsz wrogiej armii.
- Jakiś pajac całą sośninę i beczki na wodę wybrał ze składu, do gołego kamienia!

Myśli Giordana krążyły wokół rzemienia, którym się bawiła, wiążąc na nim supełki. Beczki i sośnina, nawet jeśli oburzające, znajdowały się teraz na drugim krańcu świata. Giordano miał na tyle przyzwoitości, że nieobecnym tonem potwierdził. Tak, zaiste. Oburzające.
- Jeden pajac bierze dechy jak swoje, nie zgłaszając zarządcy, a inny pajac, szczęśliwie że nie nasz, bawi się w upiora... - Miecznik rozgrzewał się do czerwoności.

Wyrzuciła w końcu ten rzemyk, a Giordana zebrała nagła ochota, by odczekać, aż "Srebrooka" wyjdzie z przystani dość daleko, pójść na koniec pomostu i odnaleźć pośród rzuconych tam lin ten wąski pasek skóry. Chociaż nim wzgardziła.

- Burtę pazurami do szczętu poharatał, pieprzony komediant ze spalonego teatru!

Burtę, drewno, pazury... Ślady szponów na mostku "Estrelli", głębokie sznyty na drewnie łoża, w którym go położyła, by odpoczął... Giordano zamrugał, jakby obudził się ze snu, odwrócił się do pieklącego Miecznika. Przez chwilę szukał po głowie pędzących na złamanie karku myśli, chciał powiedzieć coś inteligentnego...

- Co? - wydusił w końcu. Inteligentnie, a jakże.
Miecznikowi jednak tylko tego było trzeba. Znalazł wreszcie widza dla swego słusznego kapitańskiego podkurwienia.
- Co?! - wydarł się, zagłuszając na chwilę ryki Fernandeza. - Co?! To! Patrz i płacz!
Wzdłuż burty ciągnęły się długie sznyty, sterczały odłupane drzazgi i potrzaskane deski. W jednym miejscu w burcie ziała wyrwa aż do pokładu. Giordano może i nie znał się na żegludze, ale ślady były znajome. Widział podobne niedawno. Wsadził palec w głębokie nacięcie, jakaś drzazga wbiła mu się pod skórę.
- A był kurwa spokój, od kiedy Sokoła nie stało - galopował Miecznik, zapędzając się na gust Giordana ciut za daleko... to pewnie ta władza. - On to sobie lubiał polatać i spaść na statek z góry... Widać, że powszechniejsze takie popieprzone poczucie humoru niż zdaje się!

Giordano odwrócił się do niego plecami. Stała twarzą w jego stronę, ramiona skrzyżowała na piersi. Patrzyła na niego, jak tak stał z jedną dłonią na poharatanej burcie, trzymając przed sobą palec ze sterczącą pionowo spod paznokcia drzazgą. Patrzyła i zrozumiał, że dostrzegła, że on wie.

- Ale będzie widowisko - mruknął Miecznik z drugiego krańca świata.
- Czemu? - zapytał machinalnie Giordano, który pomału uczył się funkcjonowania w wiecznym rozkroku pomiędzy swoją fascynacją a brudnym i mało ciekawym światem. Nauczył się już tyle, by nie odnosić docierających z tego brudnego świata komentarzy wprost do siebie.
- Twój pupilek podebrał marynarzy Drozdowi.
- Tak można?
- Jakby ci tu... co nie zabronione, jest dozwolone.

Nie lubiła mówić. Zresztą, może prawda nawet dla niej była zbyt ciężka i trudna, by mogła o niej rozprawiać. Po prostu pozwoliła, aby sam zobaczył, wystawiając na próbę jego lojalność.

- Idzie Drozdowy pierwszy oficer, zaraz się kłaki posypią...
- Aha - odparł zgodnie Giordano, podtrzymując iluzję rozmowy.
Chwilę później nad przystanią rozległ się tubalny głos Fernandeza:
- Witam, witam swojaka! Być to nie może! Toż to mój pas! Wszędzie go szukałem!

Giordano wyrwał zębami drzazgę spod paznokcia i cisnął ją do wody. Poprawił pas z mieczem.

Uśmiechała się.
 
Asenat jest offline  
Stary 08-06-2011, 15:17   #113
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Część 2


Iblis

Labrera jechał na czele, i było to właściwe miejsce. Książę do mało czego nadawał się tak doskonale jak do kroczenia na czele i zbierania na siebie pierwszej fali. Nawet teraz, wyprostowany jak struna, z dumną i zaciętą twarzą wyglądał jakby ruszał na wojnę na czele pokaźnej armii. Tymczasem armii nie było, a grupka portowych szumowin topniała z każdą milą, gdy Salome milcząco wskazywała kolejne miejsca do cumowania, plaże i ustronne zatoczki, w których mieli trzymać straż.

Morze uspokoiło się po wczorajszym sztormie, szumiało cicho i leniwie. Zmysły Iblisa ukoiły się, myśli zwolniły a sam Szaleniec rozluźnił się w siodle. Ciągle rozpierało go poczucie własnej mocy, ale była to siła przyczajona, jak wylegującego się w słońcu węża.

Ponad koronami drzew dojrzał skrawek plaży, i mimo lekkich obaw, nie ujrzał stojącego wśród piasku książęcego tronu i rozkraczonej na nim Cykady. Może ta część była tylko zwykłym snem, zrodzonym z obaw i skrawków wydarzeń ostatnich nocy?

Iblis zamknął oczy. Musiał się skupić, zebrać w sobie... Poczuł, że ktoś zrównał z nim konia, wyjął mu delikatnie z dłoni rzemienie wodzy.
- Odpoczywaj - szepnął tragarz cichym głosem Salome. - Powiodę konia.

Nawet chciał zaprotestować, ale odpuścił. Droga była daleka, a Salome nic mu tej nocy nie zrobi. Morze szumiało, końskie boki kołysały się miarowo.

Kołysał się Iblis, podpięty łańcuchami do belek stropu, kajdany wrzynały się w ciało. Niżej i trochę w prawo w klatce siedziało Zwierzę o skośnawych oczach, czarnych włosach sztywnych jak dzicza szczecina. Nowa zabawka Kruka. Mówił, że nazywa się Giza. Wczoraj jeszcze za sobą rozmawiali, a może to było dwa dni temu? Nie, sześć. Był tego pewien, bo Kruk karmił go raz na dwa dni, był tu trzy razy, więc sześć dni... Zwierzęcia nie karmił wcale, Giza z początku nic nie mówił, potem się wściekał, potem patrzył zazdrośnie, jak pił... Teraz nie mówił nic, a jego oczy w ciemnościach jarzyły się jak ognie piekieł.

- Witajcie, ptaszyny - skrzeczenie Kruka przecięło ciszę, światło pochodni oślepiało. Słyszał tylko szczęk zamka i grzechot kajdanów.
- Postanowiłem, że dziś czas na odmianę. Dzisiaj zwierzak będzie żarł.

Nic to, nic to. Czasami go głodził, wytrzyma. Oczy wreszcie przyzwyczaiły się do światła. Giza stał w środku komnaty, zakuty w łańcuch, mrugał rozpalonymi z głodu oczami. Wreszcie skoczył. Pazury chlasnęły w powietrzu, ból ciętej skóry nie był straszny, nie, Kruk stosował o wiele wymyślniejsze tortury.

Łańcuch był dość długi, by Giza mógł go drasnąć i nic ponadto. Bestia wyła, a Iblis modlił się, by łańcuch wytrzymał.

Kruk się śmiał. Po latach Iblis ciągle miał dreszcze, gdy wspominał śmiech ojca.

- Jesteś tylko workiem krwi!

Gaudimedeus


Ulicą wiodącą w stronę Zamku Słońca kroczył Gaudimedus pośród wybuchającego nagle jak skowyt płaczu i modłów... Biły dzwony. Przystanął nad dwójką chłopców, umorusanych dzieci biedy, przytapiających patykami płynącego rynsztokiem szczura.

W powietrzu wisiał gryzący i ostry zapach palonych piór i serce Manuela ścisnął niepokój. Jak zawsze od kiedy podniósł z podłogi książęcej sali narad upuszczoną obrączkę, jego palce sięgnęły ku skrytej przed oczami ciekawskich ozdobie. Błądząc po znakach obcego pisma spojrzał w niebo nad Ferrolem i zamarł w oczekiwaniu... ale nie stało się nic. Ciemności nie przecięło nagłe światło, a Manuel pojął, że jego niepokój miał inne źródło.

Smród palonych piór przybrał na sile, wwiercał się w nozdrza.

Stoję na skale obok mego domu, wpatrzony w nocny ocean, w którym wiją się plugawe bestie o wężowych ruchach. Wodami targa sztorm, lecz niebo jest pogodne i gwieździste. Stoję spokojny i niewzruszony, na mym palcu lśni gwiazda, na okrwawionym przedramieniu trzymam drapieżnego ptaka. Poderwałem dłoń i posłałem go w górę, by przyniósł mi gwiazdy, które zamknę w swojej dłoni... Gdzie odleciał? Dlaczego go nie widzę, choć wzrokiem przebijam ciemności na wylot? Cóż uczynię, stojący na mej samotnej skale, jeśli nie powróci?

Zapach stał się nie do zniesienia, tak jak krzyki dręczących szczura dzieci. Z otwartej bramy wyszła upiorna postać, spowijały ją czarne szaty, spod kapelusza wystawał zakrzywiony dziób. Medico peste.


W dłoni doktora zarazy kołysała się kadzielnica, wąskimi pasmami płynął z niej dym. Lud wierzył, że zapach palonych piór jest murem, przed którym zatrzymuje się morowe powietrze. Mężczyzna minął astrologa, skinąwszy mu lekko głową, jak jeden mędrzec drugiemu.

Dym ciągle wisiał wokół Manuela. Jego prawa ręka zdawała mu się dziwnie lekka i pusta, a obrączka paliła żywym ogniem.

Giordano


- Drozda teraz nie ma - mruknął Miecznik. - Pociął zaraz po zmroku polować na Rabię. Ale wróci, Giordano i...
- I zapewne mi nie podaruje tych marynarzy?
- Właśnie tak.
- To nawet dobrze się składa. Nie będę musiał go szukać, sam przyjdzie.

Giordano był w doskonałym nastroju. Psuła mu go cokolwiek konieczność zdobycia stroju, w którym mógłby się pokazać odpowiednio godnie u książęcej siostry, ale było to coś, co mogło poczekać. Nie mógł zaś poczekać pusty magazyn... Zelota nawet nie wyznając się na statkach zdawał sobie sprawę z konieczności ich częstych napraw. W taki czas jak ten muszą mieć czym naprawiać. Pozwolił więc sobie rozporządzić Adanem. Wiekowy zarządca otaksował go od góry do dołu, naskrobał coś piórem na pergaminie, po czym niechętnie wydusił zza zaciśniętych ust podziękowanie za troskę i zapobiegliwość...

Tak, Giordano był zdecydowanie w szampańskim nastroju.

Gdy u boku odprowadzającego go do stajni Miecznika kierował już swe kroki do stajni, minęła ich szybko, kurcząc drobne ramiona, blada dziewka o skołtunionych czarnych włosach. Miecznik przerwał swą radosną tyradę o rejsach, mordach i łupach. Zamilkł i zaklnął pod nosem.

- Mewa! Czekaj, dziewczyno! - krzyknął za dziewką.

Zatrzymała się, odwróciła, zakładając za plecy dłonie wraz z niesionym podróżnym workiem. Twarz miała delikatną, smutną i śliczną, urodą podrostka, któremu już nigdy nie będzie dane stać się dojrzałą kobietą, a Giordano przypomniał sobie, gdzie widział tę twarz. Krabowa córka. Ta, która jako pierwsza skoczyła bronić Sorela, choć inni milczeli. Dziecko doradcy, którego miejsce zajął. Spojrzała mu w oczy i przeniosła wzrok na Miecznika.

- Słyszałam, że przypadła ci Klinga po Szczurze. Oby ci przyniosła więcej szczęścia.
Miecznik wykrzywił się koszmarnie.
- Diabła tam z Klingą... To jest Giordano i...
- Słyszałam - weszła mu gładko w słowo, jej twarz nie zmieniła się nawet na chwilę. Podeszła do Zeloty i przyklęknęła szybko na jedno kolano, tak, jak klękają mężczyźni. Wargi, które musnęły wierzch dłoni Giordana były gorące jak ogień.

- Słyszałam - powtórzyła. - Obyś i ty miał więcej szczęścia, panie.

Skinęła głową raz jeszcze i odwróciła się na pięcie, podnosząc swój worek. Miecznik wyraźnie nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.

- Mewa, posłuchaj...
- Usłyszałam już wszystko, co było tego warte - rzuciła przez ramię i znikła w plątaninie korytarzy.

- Psiakrew - Miecznik potarł dłonią czoło. - Zapomniałem o niej ze szczętem.
- Co z nią będzie?
- Jak tu zostanie, to będzie z niej worek krwi. Straciła rodzica, a jest bardzo młoda. Nikt nie będzie jej chronił. Może powinienem ją przyjąć, Krabowi się to należy... ale do cholery nie mam sił bronić jeszcze cudzego bachora.

Iblis



Iblis rozwarł powieki.
Oko Zachodu patrzyło w morze, opierając się wiatrom tak, jak to czyniło od wieków.
- Nie widać galeonu - nachylił się do Salome.
- Nie - odparł tragarz jej głosem, równie cicho. - Ale przystań jest w głębokiej zatoczce. Jeśli tam stoi, nie ujrzysz go stąd. Widzimy tylko te statki, które stoją przed przystanią.


Nagły podmuch wiatru od twierdzy wymierzył mu policzek, zaszargał włosami. Pośród zgnilizny, soli i mokrego drewna, które zawsze czuł od gniazda Cykady, wyczuł ostrą woń palonych piór.

Ktoś jechał od twierdzy, drobna postać skulona na czarnym ogierze wielkiej krwi, wartym zapewne majątek. Jeździec zatrzymał się przed Labrerą, zeskoczył z siodła, przyklęknął na drodze. Książę pytał o coś, ale podmuch wiatru zagłuszył słowa, i Iblis nie dosłyszał ani pytania, ani odpowiedzi, która nie spodobała się księciu. Labrera spiął wierzchowca i ruszył kłusem w stronę twierdzy, wymijając klęczącą postać.

- Słyszałaś, co mówili? - nachylił się znów do Salome.
- Książę nasz pan chciał wiedzieć, czy Cykada jest w twierdzy. Dziewka rzekła, że jeszcze jest, ale szykuje się do wyjścia w morze.
- Dziewka?

Poderwał głowę i ruszył. Dziewczyna szła obok kolumny, prowadząc za wodze swego karosza. Zwierzę gięło niespokojnie smukłą szyję, trzęsło łbem. Musiała zdjąć kaptur przed księciem, i Iblis rozpoznał po skołtunionych włosach i słodkiej twarzy anioła Krabową córkę.

Zatrzymała się na jego widok, lekką pieszczotą uspokajając poddenerwowanego wierzchowca. Wejrzał w nią i ku własnemu zdziwieniu nie ujrzał ani nienawiści, ani obrzydzenia, najczęstszych uczuć, jakimi go darzono. Krabowa córka patrzyła na niego z rozterką i współczuciem, dopóki powietrza wokół niej nie ścięła stal podjętej nieodwołanie decyzji. Pociągnęła karosza za wodze. Szła ze spuszczonym wzrokiem, spojrzała mu w twarz, gdy go mijała. Jej palce przemknęły po jego udzie w geście pocieszenia. Pachniała spalonymi piórami.

- Jesteś tylko workiem krwi - wyszeptała głosem cichszym niż tchnienie i minęła go.

Nie odwracając się, wspięła się drogą, którą tu przybyli. Widział, jak kurczyła ramiona, jakby obawiała się ciosu. Stanęła na górze, skąd z zakrętu drogi Iblis i Salome patrzyli przed chwilą w morze. Odpięła jakiś worek od siodła. Chwilę ważyła go w dłoni, potem zawinęła nim nad głową, trzymając za sznurki, którymi był związany, cisnęła worek w uderzające o podnóże skały morze. Dopiero wtedy odwróciła się i spojrzała na niego, jakby tym spojrzeniem jeszcze raz chciała potwierdzić. Tak, jesteś. Tak, ty.

- Ekhm - chrząknęła uprzejmie, lecz ponaglająco Salome. - Nie chciałabym ci przerywać tej chwili zadumy nad pięknem krajobrazu, ale zwróć proszę uwagę, że książę już pojechał.


Giordano


Siadał już w stajni na konia, gdy posłyszał szczęk łańcucha owijającego się wokół kołowrotu. Wściekły wypadł na podwórzec i huknął na stającego przy bramie Adana.
- Opuszczać, do diabła, wyjeżdżam!
Adan oparł się o laskę.
- A, jesteście, panie. Szukać was kazałem. Dobrze, żeście się odnaleźli. Strażnik na wieży wypatrzył gości. Książę jedzie ku nam z wizytą.
- Pani wypłynęła już? I do kroćset, tym bardziej czemu opuszczacie bramę?

Adan spojrzał na niego wyblakłymi ze starości oczami. Przytknął do nozdrzy palec i wysmarkał się obficie na dziedziniec.
- Pani jeszcze w twierdzy. A opuszczać zawsze każe, jeśli księcia dostrzeżemy dość wcześnie. Mówi, że czekanie, aż podniesiemy na powrót, wyrabia mu odpowiednią perspektywę na odwiedziny w twierdzy.
Zakrztusił się ciężkim kaszlem.
- No - podsumował, gdy złapał wreszcie oddech. - Wiesz, panie, co masz robić.
 
Asenat jest offline  
Stary 13-06-2011, 14:43   #114
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Medico peste...


Woń palonych piór zdawała się przesycać nawet myśli. Manuel skądinąd wiedział, że jest ich czterech, w tym jeden właściwie w stanie spoczynku w kościelnym przytułku, wszyscy w zgodzie ze zwyczajem opłacani z miejskiej kasy.

Jednego znam osobiście. Flavio Collini, z pochodzenia Florentczyk, siedzi w kieszeni u Graziany, ale to na pewno nie ten. Sylwetka inna, Flavio jest dużo niższy i pulchnawy... Poza tym, raczej by się odezwał chyba, prawda?
Kolejnego nie znam osobiście ani z imienia nawet, ale widziałem go kilka razy w Elizjum w części wampirzej, gawędzącego cichutko z Jokanaanem. Może być, że nosferacki ghul... Można by go wykluczyć - jest właścicielem wielkiej, kruczoczarnej brody. Wystawałaby spod maski. Mógł ją niby zgolić, ale właściwie po co?
Trzeciego też w sumie można by skreślić. Przekroczył sześćdziesiąt lat i ledwie chodzi. Natomiast ten zdaje się mężczyzną w sile wieku.

Zostaje czwarty. Świeżutki nabytek. Ponoć po studiach w Paryżu, planowaną rozmowę z nim wielokrotnie odkładałem na później. Jednak nigdy go na oczy nie widziałem. Tak więc, odkładając na bok teorie spiskowe, on też nie powinien mi się był pokłonić. Wniosek?

- Medico! Medico peste! -
myśl przybrała formę, formę głosu, przyoblekła się w słowa które poszybowały za tamtym. Ptasi dziób zwrócił się najpierw bokiem. Tajemnicza postać zwolniła, potem obejrzała się przez ramię, a w końcu widząc astrologa zdecydowanym krokiem sunącego na spotkanie, odwróciła się.

Przez otwory maski patrzyły na Manuela ciemne oczy, w których czaił się filuterny błysk pogodnego rozbawienia. Doktor zarazy miał spojrzenie rozbawionego, beztroskiego dziecka, niepokojąco podobne do oddających się dręczeniu szczura chłopców. I niepokojąco znajome było to spojrzenie, ten spokój, ta postawa błazna, który chwilowo milczy, ale już planuje, jaką krotochwilą za chwilę rozbawi szlachetnych zgromadzonych.

Spojrzenia spotkały się, związały, i dwa umysły stanęły naprzeciw siebie patrząc na siebie od dwóch stron jednego okna.

Trwało to jednak tylko mgnienie. Potem umysł maga uderzył, potężna fala wdarła się poprzez framugi, roztrzaskując je w drzazgi i wlewając się do środka. Wola zamaskowanego tylko przez moment była w stanie przeciwstawić się obcej potędze. Mur puścił, a w oczach agresora zalśniła stal. Ustanowiwszy kontrolę, Gaudimedeus chwilę jeszcze stał jak posąg, a potem odezwał się chłodnym, pewnym tonem:

- P o k a ż mi s wo j ą t w a r z .

Upiorna postać opuściła kadzielnicę, cuchnący dym opływał teraz jej postać, wspinał się po szczupłej sylwetce. W ciemnych oczach pojawiło się napięcie, ale nie znikło z nich pogodne rozbawienie. Błazen, nawet wykpiony, nadal czuł się panem sytuacji. Lewa ręka doktora pomału uniosła się w górę, blada, niespracowana ręka młodzieńca. Jeszcze walczył z obcą, narzuconą mu wolą, gdy szczupłe palce objęły ptasi dziób maski. Na serdecznym zalśniła wąska obrączka, ozdobiona krętym jak wąż szlakiem arabskiego pisma.

Spod maski wyłoniła się wpierw krótka, rzadka bródka i miękkie, delikatnie wykrojone usta, potem czerwone znamię na smagłym policzku, przywodzące na myśl oparzelinę. Manuel już wiedział.

A Celestin Inigo zdjął maskę i zakołysał nią jak dziecięcą zabawką. Uśmiechał się pogodnie, nawet nie do Manuela, lecz do siebie, z krotochwili, którą znał tylko on, jak zawsze. Jak zawsze przed ostateczną śmiercią.
- Między nami, wielkimi umysłami... - westchnął bez gniewu czy żalu - czy nie znajdujesz panie, zabawną tej przewrotności losu, która pozwala nam przeprowadzać gładko wielkie plany, zarażać ideami całe narody... a każe się potykać się jak niedouczonym żakom na głupotach bez znaczenia?

Wzrok astrologa był osadzony w twarzy Celestina, znieruchomiały, zupełnie jakby Manuel obserwował niebezpieczną kobrę, którą może sprowokować każdy ruch. Albo jakby bał się, że ulotne widmo zniknie. Tylko jakieś niewyraźne cienie, które przesuwały się jak ciemne chmury nad czołem Tremere, nadawały całej twarzy ton czegoś, co mogło być wzięte za zdumienie. Ale może były to tylko cienie mieszkańców Ferrolu, mijających dwie zastygłe naprzeciw siebie postacie.

- Dawno temu, gdy unosiłem wzrok ku gwiazdom, ogarniał mnie niewypowiedziany lęk...- odezwał się Gaudimedeus - Ich widok sprawiał bowiem, że miałem wrażenie, jakby moje życie było bez znaczenia. Ale potem zrozumiałem, że nie ma rzeczy bez znaczenia. Koniec końców wszyscy jesteśmy jak mrówki. Życie mrówki coś znaczy, tyle że nie aż tak dużo, jak mrówka sądzi.
Powoli uniósł dłoń, bezwiednie dotykając własnych ust. Ręka płynęła w powietrzu lekko, jak wypełniony powietrzem balon. Bliżniacza tamtej obrączka na palcu Manuela zalśniła w niedalekim świetle płomienia, czy może to palący intensywnym ciepłem metal sam był źródłem bladego światła.
- Medico peste... Zatem przewrotność, panie...- dodał astrolog, naśladując westchnięcie tamtego - ...powinienem był domyślić się od razu. - Zarażać ideami narody...Czy zarażanie owych narodów czymś bardziej przyziemnym też masz za krotochwilę, Celestinie?

Szczera, ruchliwa twarz Szaleńca zastygła w wyrazie smutku i żalu, jakby otrzymał niezasłużony niczym cios.
- Czy nie przykładasz do mnie swojej własnej miary? - zapytał z wyrzutem, a jego wzburzenie zdało się Manuelowi tak czyste i prawdziwe jak rozgwieżdżone niebo, choć znów uśmiechnął się pogodnie, dając do zrozumienia, że już zdążył wybaczyć obrazę. - Nie, panie Amaya. To nie moje krotochwile. Nie w mojej głowie wylęgła się ta zaraza, i brzydzi mnie tak samo jak jej źródło. Ogień nie ma w sobie nic z zepsucia. Na wiele jednak musimy się godzić, w imię paktów i rozejmów wyrzekając się własnych prawd. Mehmed syn Micheasza nie jest może wymarzonym poplecznikiem, ale najlepszym, na jakiego było mnie stać. Więc go popieram.

Jego wzrok zbłądził na dłoń Manuela i pogodny uśmiech zamarł na jego twarzy. Milczał długo i Manuel pojął, że Celestin zwyczajnie nie wie, co rzec.
- Z któregokolwiek z tych, którzy jeszcze nie przybyli zdarłeś tę błyskotkę - powiedział w końcu powoli, cedząc słowo po słowie - wiedz, że to nie wystarczy. To jeno symbol. Zabawka. Oszustwo. Nie zaprowadzi cię donikąd, a na pewno nie na miejsce tego, komu ją zabrałeś. Imiona wypowiedziano wiele lat temu, wśród nas jest miejsce tylko dla tych, których sami przyjmiemy... Nie muszę ci mówić, że większość z nich zieje ku tobie żądzą zemsty? Umilają mi wypoczynek licytowaniem, który z nich co ci uczyni, gdy zbierzemy siły. Mógłbym ich właściwie powstrzymać... tylko po co? - wzruszył obojętnie ramionami i obdarzył Manuela najszczerszym ze swych uśmiechów.

Szczur popiskiwał gniewnie, podtapiany w kanale przez brudne dzieci. Manuel popatrzył przez chwilę w ich stronę, przyglądając się twarzyczkom, na których malowało się okrucieństwo. Nie zwracały uwagi na stanowiący tło tej sceny wszechobecny ludzki lament.

- Celestin, którego znałem, nie zniżał się do otwartych gróźb. - odpowiedział astrolog, chowając dłonie w rękawach i znów obracając spokojniejsze już spojrzenie w kierunku doktora zarazy. - Ten, kto rzekł mi, że to co wstało, nie jest już tym, co umarło, miał rację. Nie jest mi to jednak przeszkodą, sam ulegam właśnie przemianie. Jedno wszak trudno mi wybaczyć, co pada z ust kogoś, z kim dzieliłem wspólne bezsenne noce spędzone nad księgami i upodobanie do dziedzictwa wiedzy...

Lekkie wieczorne podmuchy szarpały nieco szaty stojących naprzeciw siebie. Dwie czarne sylwety, pośród morza szarości, królestwa łachmanów i płaczu.

- Nie przemocą ją wziąłem...- mówił Gaudimedeus, a choć ozdoba ukryta już była pod czarną materią, jaśniała teraz jako temat w ich rozmowie - Nie pragnę też miejsca przynależnego komu innemu. S y mb o l jeno, mówisz, panie. Zabawka. Zabawka?! Zajmowałem sie systematyczną eksploracją materii symbolicznej. Zapuszczałem się w świetlisty labirynt symboli studiując pilnie Mundus Symbolicum in Emblematum...cum Profanis Eruditionibus ac Sentensis illustratus najprzewielebniejszego Phillipa Picinello czy kabalistyczną Księgę Zobar Mojżesza z Leonu. Czytywałem rozprawy o psyche głębi, nie zaniedbując dzieł okultystycznych jak książki Piobba i Shorala...Obrażasz mnie panie, sugerując że znajduję w tej obręczy moc dosłowną i surową. Żaden symbol nie jest zabawką, a symbologia jest nauką ścisłą, nie swobodną grą marzeń. Analogia to nie figura logiczna, ale tajemna tożsamość! Dziś przekuwam ją na nowo, formuję siebie samego,a to jest znak początku tego procesu. Choćby był tylko kawałkiem metalu, ważne jest kiedy ten pierścień się pojawił i czym staje się on dla mnie, i tylko dla mnie.

Oczy Tremere zapłonęły, zatańczyły w nich magiczne płomienie. Wyprostował się, zdałoby się, wzrósł i spotężniał. Pasja, która narodziła się w jego słowach gdzieś w trakcie rozmowy, zaczynała przypominać wzbierającą falę.

- Gdy Jowisz zezwolił Herkulesowi na uwolnienie Prometeusza, uczynił to pod warunkiem, że ten ostatni będzie nosił kawałek skały z Kaukazu oprawiony w żelazne kółko, tak by poniekąd dopełniła się nałożona nań kara. - mówił w natchnieniu astrolog - Na moim palcu lśni koło, krąg ognia otacza Siwę jako kosmicznego tancerza, Zodiak jest kołem, koło symbolizuje proces witalny wszechświata i każdego jego stworzenia! Ciągłość i całościowość, kolisty taniec natury stwarzającej się i niszczącej nieustannie! Mówisz o oszustwie? Ty, który sam dzięki mocy symbolów sam stajesz pomiędzy królestwem pojęć a królestwem ciał fizycznych! Ten symbol to znak mojej przemiany, w aspekcie czasu jego blask to moc wiecznej mądrości i nadprzyrodzona iluminacja!

Zatrzymał nagle potok słów i stężał. Wszystko to, co biło od Gaudimedeusa, nie zgasło, a jedynie zostało utrzymane w ryzach mocą woli.
- To moja ewolucja, Celestinie. - szepnął mag, odmiennie i obco akcentując sylaby, jakby słowa te były wypowiadane w zupełnie innym języku.

Malkavian słuchał, nadając twarzy pozór uprzejmego zainteresowania. Jednak Manuel widział - w spiętej sylwetce, czerwieniejącym od napływu krwi znamieniu na policzku, palcach zaciskających się na łańcuchu kadzielnicy - chęć zadania szybkiego ciosu i zahamowania potoku słów. Myśl o ucieczce, zwierzęcy instynkt nakazujący odwrót w obliczu kogoś potężniejszego i nieznanego, zakiełkowała w jego umyśle i zapłonęła od ogarniających go płomieni, by rozpaść się w popiół i nicość.

Zastąpiło ją wspomnienie Alego, tak wyraźne, jakby cień Assamity stanął mu przed oczami. Ali się nie odwrócił. Ali tym razem nie uciekł. Przybył i doprowadził swoją wolę do końca, a nie zatracił się w niej na tyle, by nie pochylić się nad obcym z wrogiego klanu i nie dopomóc mu w jego zamierzaniach, które znalazł słusznymi.

Celestin rozluźnił się, mrugnął raz i drugi, i wybuchnął śmiechem. Choć nie rzekł jeszcze ani słowa, wszystko w Manuelu krzyczało “kłamca! kłamca!”. Brakowało mu w tym śmiechu tego, co zawsze cenił w Celestinie, bowiem sam zatracił tę cechę - czystości i żywiołowości, pogody ducha, która pozwalała wykpić niewygodne fakty bez czynienia sobie wrogów. Został tylko dźwięk, odbijany echem od fasad kamienic.

- Skoro tak jest dla ciebie cenna - rzekł Celestin pojednawczo - pozwolę ci ją zachować, na pamiątkę odchodzących w niepamięć czasów. Na twoim miejscu jednakże odrzuciłbym ten dar. Raz, że... - złożył usta w dzióbek i przybrał minę zawstydzonej dziewicy - ... na starość zacząłem tracić przenikliwość sądów, bo patrząc na ciebie widzę, że obstawiłem złe konie w tej ostatniej gonitwie... Dwa, że przeszłej nocy ktoś, kto mówił jak ty, ufny we własne siły, zginął zatłuczony głupio. Rozświetlił nam noc na chwilę, i tyle dobrego przyszło z jego śmierci. Jutro - zniżył głos do szeptu, nachalnego i niepokojącego - wspomnienie wędrującego światła zakryją myśli o cyckach żony sąsiada, pieniądzach i władzy. Wielka idea zdechnie, przytłoczona małymi ciągotami jak kamieniem nagrobnym. Tego chcesz dla siebie? Wybierz mądrze, gdy inni wybierali głupio. W ostatecznym rozrachunku, panie Amaya, liczy się tylko to, co... trwa. Rzekłem, że mogę powstrzymać mych niesfornych towarzyszy, którzy z tej prawdy uczynili sobie konia, na którym ruszyli do bitwy. Również głupio, ale kim jesteśmy, by sądzić cudzy ból i krzywdy, by im odbierać prawo do zemsty? Mogę ich powstrzymać - pstryknął palcami. - Nie groziłem ci, panie Amaya. To była propozycja.

Za jego plecami chłopcy kłócili się o truchło utopionego szczura.

- Propozycja... - odparł astrolog, już spokojniej - Rzecz warta rozważenia, ale... Masz zatem legitymację, by ją składać? Rzekłeś: popieram Mehmeda, syna Micheasza. Kto w końcu stoi u steru waszego okrętu? Ty, czy on?

- Mehmedowi zgnilizna przeżarła mózg i oczy. Nie znalazłby oburącz własnego tyłka, nawet gdybym mu przyświecał latarnią. Co dopiero mówić o sterze. Nie, panie Amaya. Malafrena popełnił błąd pozwalając mu rządzić w swoim imieniu, przez co niemal skazał na porażkę nasze zamysły. Ja nie powielam jego pomyłek. Czyż zresztą nie dałem już dowodu, że nie żywię ku tobie wrogości i że potrafię gwizdnąć na zbyt wybiegające do przodu psy? Sokół krążył wokół twego domu, jak myślisz, co go zawróciło?

- Kłamiesz. - pomyślał Manuel - Twoje usta pełne są kłamstwa.

- Dobrze. - odpowiedział Tremere bez mrugnięcia okiem - Wierzę ci. Ale jeszcze nie zdecydowałem. Nowa synteza...Może i potrzebuje nowych paktów. Wy też potrzebujecie takich jak ja, ktoś musi budować most miedzy formami rzeczywistości. Wiedz też, że nie widzę w was nic nienaturalnego. Siwa przekształca istoty, niszcząc ich formy, ale nie naruszając fundamentu.

Poprawił kaptur szaty, nasuwając go nieco niżej na czoło.

- W jednym na pewno się zgadzamy. Ogień nie ma w sobie nic z zepsucia. Jest on również moją drogą: pamiętaj o tym, gdy zechcesz mnie osądzić. Możesz założyć już swoją maskę, poznałem twoje nowe oblicze, Celestinie.

Chwilę panowała cisza. Gdzieś daleko, ktoś zawodził, rzewnie i przeciągle.

- Zanim nadejdzie czas decyzji, wszakże...- powiedział Gaudimedeus, wpatrując się w stronę, gdzie rysował się Zamek Słońca - Czy zechcesz mi powiedzieć to, o co pytałeś już mnie... Czego Ty chcesz dla siebie? Kim będzie Celestin Inigo, gdy opadnie kurz po wielkiej bitwie?

Malkavian założył maskę na głowę, zawadiacko, jak kapelusz. Zawinął dłonią w geście mistrza ceremonii, który za chwilę zaprosi na scenę nowego aktora.
- Ogniem, który rozgorzeje na nowej ziemi, ta już zbyt wiele krwi wchłonęła. Ogniem, który rozjaśni ciemności, który będzie ogrzewał serca i wskazywał drogę. Ogniem osłoniętym, który nie będzie trawił i niszczył.

Z jego wyciągniętej dłoni podniosły się płomienie, tańczyły pomiędzy nim a Manuelem. A astrolog nie czuł ciepła. Nie widział też, by buzujący ogień oświetlał ogarniający ich mrok. Ciemności wokół nich zdawały się jeszcze głębsze. Światło, które umarło w ciemnych wodach, powstawszy na nowo, z nich czerpało swą istotę i siłę.

- Jutro zapytam znowu. I zapytam po raz ostatni - zapowiedział Celestin, nim ukłoniwszy się, odwrócił się i odszedł, podśpiewując pod nosem ludową piosenkę o statku-upiorze i jego martwej załodze, szukających zemsty na tych, którzy ich skrzywdzili za życia.

Tremere patrzył za odchodzącą, upiorną nieco postacią rozsiewającą wokół siebie smrodliwą woń, która kryła jej woń prawdziwą tak jak maska kryła jej prawdziwą twarz. Szaleniec zniknął w zaułku, prowadzącym w stronę morza... Dopiero po chwili Manuel zdał sobie sprawę, że stoi pod domem, który Celestin zamieszkiwał za życia.

Astrolog poruszył się wreszcie, drgnął, uświadamiając sobie ten fakt. Niczym po sygnale, który miał go rozbudzić, ruszył w dalszą drogę, ostrożnie stawiając stopy. Trzeba było się spieszyć, bo jeszcze przed balem czekało Manuela kolejne spotkanie, tym razem jednak z gatunku tych zapowiedzianych. Wzrok sunącej po bruku czarnej postaci łypał spod ciemnego kaptura, wyławiając uliczne obrazy ludzkich tragedii. Ferrol przeklinał, płakał, złorzeczył i prosił o łaskę, przygnieciony rozmiarem dotykającego go nieszczęścia.

- “Igitur Dominus pluit super Sodomam et Gomorram sulphur et ignem.” - myślał Gaudimedeus, nie zwracając dziś uwagi na wyciągane w jego kierunku ręce żebraków i rozliczne błagania doświadczonej klęską gawiedzi. Stopy migały szybko jak cienie na bruku, a w świeżym wspomnieniu błąkał się widok tego płomienia na dłoni Celestina...

- Ignis...Fałszywy...Może, po prostu inny, odwrócony. Dłoń, która go rodzi...- myśli biegły, jak po kole właśnie, jak arabskie litery po metalowej obrączce. - Teraz jeszcze to. Dlaczego nie chcesz się przyznać, że Celestin przypomina ci samego siebie...Podobnie jak uroboros gnostyków i zodiak - ona ma przecież połowę aktywną i drugą pasywną. Jest ewolucja i jest inwolucja. Potęga świata duchowego, którego częścią jest symbol, trwa przecież wiecznie.

Jak powiedział Salustiusz: świat jest przedmiotem symbolicznym...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 05-07-2011, 18:08   #115
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Giordano czekał. Stał na środku dziecińca przyglądając się opuszczanemu powoli mostowi .
Małe złośliwości Adana stoicko ignorował, choć obiecał sobie w duchu, że gdy nadarzy się okazja to tak kopnie aroganckiego starucha w zad, że ten wywinie fikołka jak wenecki akrobata.
Di Strazza przyglądał się swym paznokciom ciekaw, co księcia Ferrolu sprowadza do Oka Zachodu. Kwestia łowów? A może zarazy? Czyżby już wiedział o statku niesławnego Mehmeda?
Na razie czekał, spoglądając na coraz bardziej opadający pomost. Czekał i układał mowę powitalną. Książę raczej nie będzie rad, gdy się dowie że Cykada wypięła się na niego tyłkiem i to bynajmniej nie w celach “romantycznych”.

Adan dłubał w nosie sękatym paluchem w wielkim napięciu. Wydobyte smarki oglądał z każdej strony, niektóre posyłał potem pstryknięciem w powietrze, a niektóre zjadał. Jego spojrzenie błądziło po murach i blankach.
- Niech by to... - mruknął wściekle. - Pani okna nie zawarła. Jak nie wróci szybko, znowu mewy się zalęgną, łajno skrobać trzeba będzie.
Giordano podążył za jego wzrokiem. Z dziedzińca widać było tylko szczyt wieży Cykady. Faktycznie, w murach czerniało jak oko rozwarte okno, drewniane okiennice tłukły o mur. Wokół wieży ze skrzeczeniem krążyły ptaki.

Iblis nic więcej nie rzekł Nosferatu. Kiedy przyjdzie czas, uprzedzi ich o zmartwychwstałych. Chciał milczeć do Mewy, lecz nie mógł. W jednej chwili wampirowi wydawało się, że świat zapalił się w posadach, szkarłatne języki płomieni buchały w górę, on płonął i plunęła Mewa. Powietrze wokół Iblisa zrobiło się parne i duszne, a niemal namacalna aura zła i bluźnierstwa. Iblis czuł, że traci pióra. Mewa w jego szaleńczej wizji miała masę swych piór, nie białych. Brudnych. Wampirem targały wątpliwości. Jeszcze przez chwilę słowa kojarzyły się z mu z Krukiem, na końcu języka brzmiało imię Leokadiusz... Potem tylko Kruk – ojciec – Bóg – niebo – on Szatan.
Powietrze przeszył mróz. Pióra zgasły. On odezwał się, głośno, aby go usłyszała. W losie brzmiał chłód, potem bluźnierstwo jak zwykle otulające psocą szaleńca, na końcu moc.

-Mewo! Do końca śmierci, ruiny morza rozbite o brzegi!

Nie czekał na reakcje. Po prostu wyrównał szybko konia z księciem, acz wedle zasady, jego koń pozostał od kroku do dwóch za tym książęcym. Jeszcze Tychówko wyciągnął ręka w powietrze łapiąc wyimaginowane pióro przed sobą.
Książę jarzył się przed Iblisem pochodnią czystego gniewu, pośród małych strachów i nieważnych uczuć bydła, które z nimi jechało, i Iblis podążał za tym światłem tak jak statek bierze kurs na jaśniejącą w ciemności latarnię. Tuż obok niego, choć miejsce to dla oczu śmiertelnika było puste, kłębił się jak pęk poplątanych lin pełen rozterek i nagłego - bo wszak jeszcze przed chwilą była pewna jak skała - niepokoju umysł Salome.
Brama była zawarta, most podniesiony. Płomienie książęcego gniewu strzeliły pod niebo, i gdyby miały moc trawienia rzeczy fizycznych, mury Oka Zachodu spłynęłyby już szkliwem.
- Zawsze tak robi - szepnął mrok z okolic strzemienia Iblisowego konia. - Zawsze zamyka bramę, by pokazać, że to jej twierdza i jej ziemia, a wola księcia jest tu respektowana tylko wtedy, gdy jest zgodna z jej wolą... Chcesz, żebym dowiedziała się czegoś konkretnego, czy mam tylko sprawdzić, czy statek nie stoi w przystani?

- Otwierać! - krzyknął Labrera. Książęcy koń, szarpnięty nerwowo wodzami, zatańczył na zadnich nogach.
Oko Zachodu milczało, ale Iblis w tym milczeniu aż nazbyt wyraźnie słyszał odpowiedź.
- Tutaj kończy się twoja dziedzina i twoje panowanie - mówiły te pokryte wilgocią mury zawieszone nad przepaścią, mosty rozkraczone nad skałami. - Ty który tu stoisz, zawracaj, póki jeszcze możesz - wołała wysunięta w morze wieża Cykady. Po kamieniach pięły się jak trujący bluszcz strużki krwi, skrzeczały krążące nad nią padlinożerne sępy.
- Opuścić most! - szedł w zaparte Labrera.
- Nasz książę nie ma dziś dobrego wejścia - zauważyła cichutko Salome.

Giordano czuł, że za chwilę wyjdzie z siebie i stanie obok. Ilości smarków, jakie Adan dobywał ze swych nozdrzy, budziły w jego nie do końca odzwyczajonym od ludzkich odruchów żołądku wymiotne skurcze.
- Otwierać! - dobiegł ich głos księcia, słaby i cichy, przesączony przez prastare mury.
- Krzyczy, żeby otwierać - poinformował ich usłużnie Miecznik, wystawiając głowę z kordegardy.
- Przecież słyszę - fuknął Adan, skończył wreszcie dłubać i dobył z kieszeni różaniec. Giordano nigdy nie sądził, że usłyszy w Oku chwalby na rzecz Pana, jednak stary zarządca naprawdę począł się modlić.
- Duch w tobie osłabł? - zadrwił Zelota.
Ghul przerwał mamrotanie.
- Pięć zdrowasiek i trzy ojczenasze od pierwszego “otwierać” - wyjaśnił precyzyjnie.

Chwile przed bramą zmieniały się w dłuższe chwile, i ustawiały się w równym rzędzie, ciągnęły się jak nudne kazanie. Książę się miotał. Salome wzdychała raz za razem.

Adan skończył cztery zdrowaśki i skinął Miecznikowi, wywieszonemu wpół przez okno.
- Możesz zapytać o imię.
Przez dziedziniec przebiegły pogardliwe chichoty. Oczywiście, można się było spodziewać, że dobrze zapowiadające się widowisko przyciągnie pod bramę tych Gangreli, którzy akuratnie nie mieli nic lepszego do roboty.

Salome dotknęła delikatnie stopy Iblisa.
- Może być, że nie otworzą, zwłaszcza jeśli już wypłynęła... Jeśli tak będzie, mam próbować zakraść się do środka?
Zanim Iblis zdążył odpowiedzieć, szczęknęły zawiasy i w okienku nad bramą pojawiło się blade oblicze.
- Kto i do kogo? - zapytano, flegmatycznie rozciągając słowa.
Księcia trafiła jasna cholera. Solenne zapowiedzi szlachtowania, wieszania, palenia żywcem i łamania kołem odbijały się echem od murów i skał.
- Przekażę słowa szlachetnego pana - odparł strażnik równie flegmatycznie jak na początku i zatrzasnął okienko.

- Mówi, że... - Miecznik rozpoczął relację.
- Niech sobie gada na zdrowie - Adan pocałował krzyżyk i schował różaniec. - Otwierać!

Książę nie czekał, aż most opadnie do końca. Spiął konia i zmusił go do skoku, przejachał galopem pod podnoszącą się kratą i wpadł na dziedziniec. Obrzucił zgromadzonych wściekłym wzrokiem. Jego oczy zwęziły się niebezpiecznie na widok Giordana.
- Gdzie Cykada, starcze? - rzucił do Adana.

A ghul wytrzeszczył oczy, potem mrugnął do Zeloty i zaniósł się nagłym, głośnym kaszlem. Spazmy gięły go wpół, a w gardle mlaskało coś wilgotne i ohydnie.
Giordano nie czekał, aż gniew Labrery doprowadzi do niepotrzebnej eskalacji przemocy. Co prawda los ghula Cykady mało go obchodził. Ale spięcia pomiędzy księciem, a Moshiką nie pragnął. Oboje byli mu potrzebni. Oboje byli ważni. Z obojgiem związał swój los w ten czy inny sposób.
-Cykada wypływa panie w morze. Ścigać zapewne Mehmedowy okręt, który wynurzył się z otchłani morskich odmętów. Nic i nikt jej przed tym nie powstrzyma.-wtrącił spokojnym głosem Giordano. Po czym wzruszywszy ramionami.- Jeśli to coś pilnego i ważnego, to być może moja pomoc wystarczy, książę.

Iblis stwierdził, że nic więcej w Oku Zachodu na tyłach nie ma sensu czynić, chyba, że Nosferatu uzna to za słuszne - ma jego poparcie. Prawdę mówiąc nie chciał zbytniego zamieszania. Scenie przy bramie przyglądał się ze skrzętnie ukrywanym rozbawieniem.
„Książę, jesteś już tylko błaznem w teatrze rewolty. Nikt cię nie szanuje, nawet ja mogłem pozwolić sobie na pewne lekceważenie cię. Mimo to myślisz, że na barkach udźwigniesz miasto... Bo zrobisz to. Lecz już dawno jako kukiełka.”
Spiął konia również, zmusił go do zarżenia... W sumie tylko po to, aby skupić uwagę na sobie i na księciu, a nie na Nosferatu która się zapewne zaraz ulotni. Odczekał kilka uderzeń serca śmiertelnych nim uśmiechnął się paskudnie.
- Poproszono mnie o przybycie w charakterze medyka z powodu ran odniesionych przez panią de Moshikę w polowaniu. Lecz skoro wyrusza w morskie tonie...
Nie przedstawiał się. Posłano poń, to wystarczyło. Był z księciem – a to już za dużo.

Z zadowoleniem odnotował, że uderzył w czuły punkt. Bali się. Bali się jej i jej reakcji na wieść, że nie dopilnowali wypełnienia jej woli. Umilkły chichoty. Adan przerwał próby zamarkowania odpowiednio pełnego szacunku pokłonu przed suzerenem przy jednoczesnych atakach spazmatycznego kaszlu. Odchrząknął i spojrzał na Zelotę w rozterce.
- Pani była ranna, ale czuje się już lepiej. Będzie wdzięczna za troskę i wynagrodzi ci twe starania, panie - jego zagubienie było widoczne nawet bez wspomagania się sztukami krwi. Nie wiedział, co powiedzieć, więc tymczasem plótł komunały, by powiedzieć cokolwiek i ugrać trochę czasu. Książę patrzył to na Zelotę, to na ghula, i usilnie starał się zrozumieć nowy rozkład sił.
Iblis poczuł delikatny, porozumiewawczy uścisk nad łokciem, a potem ruch powietrza. Salome ruszyła na łowy.
- Jesteśmy zaszczyceni, tak, zaszczyceni, że książę raczył nad odwiedzić na naszym pustkowiu... - Adan się rozkręcał. Ten komunał poparty był niskim pokłonem. W inną noc być może ukłony i peany ugłaskałyby czułego na dowody lojalności księcia. Dziś jednak książę był rozjuszony swoją stratą, koniecznością paktowania, długą drogą i jeszcze dłuższym czekaniem. Porzucił próżne próby dociekania, kto ze stających na dziedzińcu jest najznaczniejszy i przy szarży pod nieobecność Cykady. Przypomniało mu się, iż jest księciem, i rzucił w powietrze, do wszystkich w ogólności.
- Cykada wypłynęła już? Nie? To prowadźcie - obrzucił wszystkich badawczym wzrokiem i dodał wściekle: - Tłukę się po nocy po wertepach, aby jej medyka bezpiecznie dowieźć, a wy mnie trzymacie pod bramą jak dziada proszalnego i tracicie mój i jej czas. Żwawo, a może zapomnę o tym w drodze do przystani.

Jakaś drobna dłoń ujęła prawicę Giordana, szczupła kobieca rączka o dziwnie miękkiej i śliskiej skórze, choć obok siebie nie widział nikogo.
- Ciii, to ja, Salome - usłyszał tuż przy uchu zamierający szept. - Nie pozwól, by zostali sami. Słyszysz? Nie zostawiaj jej samej z Iblisem. - Nacisk na jego dłoni zelżał. Odeszła.

-Służba tutaj zdziadziała. Więc nie dziwota, że kołowrotem ledwie obraca.- Giordano wskazał kciukiem na niemal padającego do stóp księcia, Adana. Po czym spojrzał w kierunku Iblisa, mówiąc jednakże wciąż .- Medyk się przyda, a i owszem. Ino nie trzeba było z nim wyruszać. Sam by nie trafił? Jam nietutejszy, a nie potrzebowałem przewodnika by dotrzeć do fortecy Cykady.
Giordano skupił się na księciu, udając że nie zauważa Iblisa. Zastanawiał się nad sytuacją.-Trochę nas poraniły sługii Rabii, gdy wyruszyliśmy z Cykadą na Krwawe Łowy. Jednakże Kapadocjanka przepadła jak kamień w wodę. Niektórzy Gangrele nadal na nią polują.- po czym spytał.- Jak tam łowy dzielnych Rzemieślników? Czy posłuszni twemu edyktowi, dopadli Sarę, albo Rabię? Wybacz panie, to pytanie, alem ciekaw wieści z Ferrolu. Jedyne jakie do nas dotarły to te o zarazie i... przyjęciu wydanym przez twą “krewną”.- osobiście wątpił by Toreadorzy ruszyli swoje tyłeczki, z miękkich krzesełek. Popierać Labrerę to oni mogą, ale słowami... do czynów to zapewne się nie kwapią.
Ze wszystkich klanów Giordano najmniej szacunku żywił do Toreadorów właśnie. Nie była to pogarda, czy nienawiść. Rzemieślników uważał za godnych pożałowania mięczaków, za wilków którym wydaje, że są owcami.
Po czym dodał.- A do portu, szkoda iść. Pewnie wypłynie w morze zanim do niego dotrzemy.
Malkavian pozostawał spokojny i milczący. Ze wszystkich sił nie chciał pokazać, że gdzieś głęboko w sercu (jeśli jeszcze go nie stracił) czai się młody Leokadiusz, skrzywdzony, wyszedłby Boga ale mimo wszystko dobry. To dało o sobie znać wspomnieniami Kruka. Teraz znowu na wierzch wychodził to, czym był teraz. Szaleńcem uważającym się za samego diabła. Morderce, szuje, padalca... Zło. Mimo wszystko nie chciał znowu pić z Cykady, chyba, że miałby wypić z niej ducha. Teraz cele były jasne. Uczynić wraz z Salome z księcia pionka. I wzmocnić go. Kto jest z nim?
-Była kiedyś zła czarownica. Biedaczki, biedaczki... Przyprawiła niektórym ogonki świńskie, różki koźle, wełnę owczą... Niektóre z biedaczków to owieczki, wilków nie ma. Parę ma skrzydła, płetwy...
Szeptał pod nosem swój wywód. Dla Iblisa nie miał celu, tylko zajmował mu czas. Był wszak szalony. Chociaż coś go tknęło. Lekko musnął księcia o szatę aby zwodzić jego uwagę na słowa.
-Te białe, pierzaste zginąć muszą. Bo boją się same i mogą iść z Łazarzem...

Książę nie słuchał. Ani Zeloty, ani Szaleńca. Jego oczy stawały się coraz bardziej puste, twarz wykrzywiona grymasem wygładziła się. Nie, nie uspokoił się - jego gniew osiągnął tę lodowatą formę, w której gotująca się z wściekłości krew przestaje przeszkadzać w myśleniu.
- Ja decyduję, co warto, czego nie - wycedził wolno i ruszył przed siebie. - Trafię sam, nie musisz się fatygować.

A Giordano stanął mu na drodze blokując przejście i mówiąc.- Przyrzekałem ci wierność nie tak dawno książę. I dlatego zaklinam cię, na tą przysięgę. Odstąp od pomysłu spotkania z Cykadą.
Nic nie zyskasz wykłucając się, a wiele możesz stracić. Ona i tak popłynie tam gdzie chce, ale może przestać być twoją stronniczką.
Spojrzał wprost w oczy Labrery dodając.- Sam wspomniałeś mi kiedyś jak ważne dla ciebie jest poparcie gangrelki. Co takiego się stało, że ryzykujesz jego utratę?

Iblis stał przy księciu. Nie ważne czy go słuchał czy nie. Ziarno zostało posiane. Zbierze potem rośliny burzy nad miastem. A któż lepiej, niż szalony mógł grać dla siebie w wielkim chaosie? Medykowi zdystansowanie od Cykady było na rękę. Chaos... I ochrona przed Cykadą. Jego, Iblisa już nikt nie sprzeda jej. Spojrzał na Giordana wzrokiem zimny. Zimnym jak ostrze rozcinające w połowie duszę. Coś miał takiego w sobie wampir, że otaczało go zło, a wieśniacy zamykali chaty, przeżegnali się, odwracali wzrok, księża straszyli krucyfiksami. Mimo to się nie odzywał. Chciał po prostu przestraszyć stojącego na drodze, a samemu będąc trochę za księciem i biorąc pod uwagę gniew panującego – ten nie powinien nic takiego zobaczyć. Iblis wyszczerzył się wrednie i... Pokazał palcem w górę. Potem w dół.

Książę oparł dłonie o pas, kciuk lekko gładził rękojeść miecza. Czym innym jest mieć świadomość, że twa władza upada, czym innym usłyszeć to wprost, od kogoś, kto jeszcze niedawno na klęczkach składał hołd.
- Mnie przysięgałeś, czy jej? - wypluł z siebie. - Z drogi.
-Tobie panie. Przysięgał wspierać cię. I dlatego właśnie stoję tu.- odparł Giordano, spoglądając wprost w oczy księciu i nie ustępując ani na krok. Na Iblisa nie zwrócił uwagi, no bo teraz nie Malklav był problemem.- Nie mogę patrzeć ze spokojem, jak sam niszczysz to co budowałeś. Powiedz mi panie, co zyskasz na sporze z Gangrelką, a cię przepuszczę. Zważ jednak, także na to, co stracisz na tej kłótni. Wsparcie Oka Zachodu. Cóż ci wtedy pozostanie? Rzemieślnicy? Z nimi buntu Zelotów nie ugasisz. Oni nie ruszą tłustych zadków z Ferrolu. Ni Tremere. Nosferatu to klan miast, na nic ci w dziczy. Zaklinam cię książę. Powściągnij gniew, który cię zaślepia i bądź znów władcą, któremu przysięgałem.
Niemniej spojrzenie Brujaha spoczęło na moment na Iblisie, gdy rzekł.- A białe ptaki, są tutaj pod ochroną. A ci co je krzywdzą... marnie kończą.
Zelota nie był przesądnym wieśniakiem. Ostatecznie nieważne, czy czarownik, lupin czy wampir... nie pożyje długo pozbawiony głowy.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 05-07-2011, 21:32   #116
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
-Mówisz tak, biała ptaszyno? - rzekł Iblis.

- Po prostu stwierdzam fakt.-odparł Giordano spoglądając na Iblisa z gniewem w oczach.- Nie jesteś tu na swoim Szaleńcze, więc zachowuj się jak na gościa przystało. Albo przestaniesz być gościem.

Damaso Hiero da Labrera przysłuchiwał się wymianie zdań z coraz bardziej martwą twarzą. Wreszcie bez słowa wyminął Zelotę i ruszył w kierunku przystani. Adan zaniósł się spazmatycznym kaszlem.
Iblis nic nie rzekł już, tylko przyglądał się interlokutorowi wzrokiem oddalonym, wyciszonym, z miną błogą, uśmiechem szerokim i zapewne słodkim gdyby to nie był on, gdyż w jego wykonaniu chcąc nie chcąc nabierało cech szyderstwa. W sumie to się cieszył. Zaśmiał się cicho pod nosem, lekko obłąkańczo.
Giordano z irytacją stwierdził, że dał sobie rozproszyć uwagę. I zamiast skupić się na księciu wdał się w pyskówki słowna z Iblisem. Teraz mógł, albo zatrzymać księcia siłą, albo podążyć za nim i na miejscu próbować ułagodzić sprawę. Zacisnął dłoń na rękojeści assamickiej szabli, obiecując sobie w duchu, wypróbować jej ostrze na szyi Iblisa, gdy nadarzy się okazja.
Ze smutkiem stwierdził, że Ali miał rację... Labrera był jedynie cieniem dawnego władcy. Jeśli kiedyś był wielkim Kainitą, to ta wielkość zdążyła już skarleć.

Da Labrera maszerował ku przystani energicznym krokiem, z dłonią na rękojeści miecza, jakby nie na rozmowy, a na wojnę szedł, zacięty i gniewny. Na schodach zwolnił, zorientować się musiał, iż niemal biegnie, i wyhamował kroki. Odwrócił się raz jeden, już przy przystani, obrzucił okiem podążający za nim tłum i obdarzył Iblisa spojrzeniem w jego mniemaniu umacniającym w podjętych decyzjach.
Na Srebrookiej podnoszono już żagle. Cykada stała przed trapem z uniesioną głową, mała obok swego statku. Labrera krzyknął, idąc ku niej pomostem, a ona obróciła się ku niemu i bez słowa weszła na trap, patrząc cały czas w górę, na naciągane bez pośpiechu żagle. Jeśli Iblis potrzebował jeszcze jakiegoś dowodu na to, że wąż morski zerwał się księciu z łańcucha - a może i nigdy nie dał się weń zakuć - oto go miał jak na dłoni. Tak różni, a jednak oboje, i książę, i stara Gangrelka, znajdowali upodobanie w demonstracyjnych zachowaniach. Nie było w dziedzinie tajemnicą, że książę boi się morza, że nie postawił nigdy stopy nawet na własnym statku. Cykada witając go swoim, przypomniała mu o tym boleśnie, ustawiła na gorszej pozycji. W płomienie gniewu wokół Labrery wplotły się włókna strachu, a wąż morski pławił się w swoim zadowoleniu. I Iblis zrozumiał, że nim padły pierwsze słowa, Cykada zdążyła już wyprowadzić jeden celny cios.
Zelocie jeden rzut oka wystarczył, by ocenić nastroje. Cykada stała oparta o burtę przedramionami, na pozór jeno rozluźniona i spokojna, na przystani kłębił się żądny widowiska tłum. I jedno słowo nieuważne tu by wystarczyło, jak iskra padające na wyschnięte wióry, i zacznie się rzeź, i polecą głowy.
Przed pomostem podążający za księciem tłum skłębił się, ktoś kogoś popchnął, ktoś komuś strzelił na odlew w pysk. Iblis kroczył przed siebie w szklanej bańce, którą zapewniał mu otaczający go chłód i odraza, jaką go darzono. Wtem jego łokieć objęły miękkie palce, a przy uchu rozległ się cichutki szept Salome. W pierwszym odruchu chciał wyrwać rękę z odrazą, jednak ku własnemu zdziwieniu znalazł ukontentowanie w tym poufałym uścisku i szeptanych słowach. Po raz pierwszy od dawna działał w zmowie z innym spokrewnionym, mógł nie ufać do końca, jednak w umowie z Trędowatą znalazł pewne oparcie, które go cieszyło. Jak i w tym, że tak szybko się sprawiła. Musiała mieć tu swoich ludzi... jak wszędzie.
- Nie ma tu dziewki. Vargas przywiódł ją w nocy, w płaszcz z kapturem spowitą, ale zdjęła go nim pod pokład zeszła. W wielkim pośpiechu wypływali, nie mówili przedtem z Cykadą. Ale, Iblisie, wiedzieć musiała. Tu i mucha nie zabzyczy bez jej wiedzy i zgody. Nie wrócili, nikt ich potem nie widział.
Palce Trędowatej zacisnęły się silnie.
- Coś złego na morzu się dzieje. Jeden ze Zwierząt wrócił niedawno na statku jakby pazurami poharatanym... całkiem jak książęca Estrella. Z trudem wyrwał się. Mówią o upiorze, o statku z kości poczynionym, z tronami na pokładzie. Wczoraj kolejny poharatany wrócił, Cykada kapitana i załogę do lochu kazała wtrącić. Tego samego upiora mieli widzieć, z dziesiątką tronów na nim. Morze nie jest dla nas bezpieczne. Ktoś na nas poluje, Iblisie. I nie oszczędza nikogo.

- Gdzie jest Lucinda Andrade? - wypluł z siebie książę, stając przed trapem.
Cykada zmieniła pozycję, zaplatając ramiona na piersi.
- Kto? - zapytała z wyraźnym brakiem zainteresowania. - A, ta. Zgubiłeś swoją zabawkę, Labrera?

Iblis drgnął. Pani Zwierząt dziwnie sepleniła, a gdy przyjrzał się uważniej, dostrzegł migający między zębami rozdwojony koniec języka.

- Była tutaj - wycedził książę.
- Ponoć była - wzruszyła ramionami obojętnie. - Prowadzona przez Vargasa, było nie było, twego lennika i przyjaciela.
- Mogłaś ją zatrzymać! - warknął.
- Mogłam. Ale tego nie zrobiłam. Niby na jakiej podstawie? Vargas to twój zaufany lennik, miałam go więzić? Czy was do szczętu w tym mieście popieprzyło? - nawet nie zmieniła tonu głosu, ale Iblis wyczuł już pomruk zbliżającej się burzy. - Za kogo wy mnie macie? Za smoka pożerającego dziewice, których dupy żeście sobie do własnych swawoli upatrzyli? O to żreć się będziemy, Labrera? Do tej pory donioślejszych powodów nam było trzeba niż twe miłostki i rzucane chyłkiem niedorobione oskarżenia. Nie, nie mam tu waszych panienek, ani jednej, ani drugiej, nie gustuję w niedorosłych dziewkach. Nawet daleko szukać nie muszę, kto ci myśl, że trzymam twoją gówniarę podał. Przyjechał sam, oczy paść wynikiem swoich knowań. Miło cię widzieć, Iblisie.

W jej oczach ku sobie zwróconych Iblis nie znalazł gniewu, nie znalazł nawet tego koszmarnego nacisku pana nad posiadanym bydlęciem, z jakim dotąd na niego spoglądała. Tylko czerwone, lepkie pożądanie. Nie w oczy mu patrzyła, lecz na gardło, a w uszach rozbrzmiewały mu recytowane chórem przez Mewę i jego ojca słowa. Jesteś tylko workiem krwi.

Nagła cisza przerwała pełne nalegania szepty Salome, sączące się w ucho Szaleńca. Jednak jedno zdążył dosłyszeć:
- Książę zaraz powie o jedno słowo za dużo. Niech ona płynie, cokolwiek jest na morzu, niech to ściga. Puśćmy ją, bo pożałujemy gorzko, gdy walczyć będziemy musieli sami.

A Iblis musiał przyznać, że gdy pani Zwierząt wstąpiła już na swój statek, będzie potrzeba czegoś więcej nad nadszarpnięty autorytet księcia, by skłonić ją do zejścia na ląd. A może... może to nawet lepiej?
To wszystko z powodu dziewki? Giordano mógł tylko westchnąć w duchu. Jeśli mężczyzna zachowuje się jak gołowąs i odrzuca rozsądek, to można być pewnym, że ostatecznym powodem jest jakiś zadek w kieckę spowity. Niemniej był zdziwiony. Jakoś po Labrerze nie spodziewał się romantycznych uniesień, godnych greckiej tragedii. Nazwisko Andrade, di Strazza kojarzył z ulubionymi ghulami księcia, niemniej... nie rozumiał powodu tej całej farsy.
-Panie. Mam okręt do twej dyspozycji z doświadczoną załogą. Oni mogą popłynąć w pościg, za twym lennikiem.- wtrącił Giordano podchodząc bliżej księcia.-Sam na okrętach i pościgach się nie znam. Ale... myślę, że Mewa, córka Kraba, będzie mi tu pomocna. A nie płynie ona z Cykadą.
Iblis był zadowolony. Bardzo zadowolony. Nie okazywał tego. Lecz chaos narastał, narastało zamieszanie, szaleństwo, wściekłość. Ci co nie byli wściekli jak szczury mknęli pomiędzy ławicami gniewu wymijający czoło niosące zagładzi starający się powstrzymać je chwytając za ogony.
Wampir zrobił kilka kroków pośród szkarłatnych ptaszysk złości które teraz w jego szaleństwie latały wkoło. Zbliżył się. On był spokojny. Ptaki się mu podobały, ich harde dzioby z żelaza gotowe rozdzierać ciało, ich mocne zapory i rozłożyste skrzydła o postrzępionych w walce piórach. Jeszcze chwilę przyglądał się z fascynacją swym urojeniom.
-Książę, jeśli poczekasz, zyskasz więcej jeśli mogę skromnie rzecz.... Czym będzie twierdza bez jej pani? Czym będą jej owieczki? A kto jeszcze jest pasterzem, pasterzu?
Szeptał. Potem spojrzał na Cykadę. Wielki wąż morski zapadł w swe własne szaleństwo. Potem na Giordano. Stał trochę z nimi, płożył mu dłoń na ramieniu, chyba tylko aby ten mu nie przywalił w razie nagłego szeptu Iblisa pojawiającego się nad uchem.
- Ptaki są szkarłatne, ty jesteś białym... Tylko powiedz mi szczerze. Jesteś z nami czy ze sobą? Powiedz, a może czegoś się dowiesz...
Giordano strzepnął dłoń Iblisa, jakby było ptasim guanem i niemalże warknął.- Wspieram tych którzy są warci wspierania. Nie tych, co się czają za silnymi zatruwając ich swymi sztuczkami.

Spojrzał na basztę w której spędził noc z Cykadą. Czymże będzie twierdza bez Cykady? Stadem kąsających się psów, które niczyjej władzy nie uszanują.
Brujah był niemalże pewien, że Oko Zachodu i Cykada są jednym. Gdy upadnie Gangrelka, upadnie i Twierdza. Jeno Krab miałby dość rozsądku, by utrzymać tą sforę psów w całości. Ale nawet i on nie miał dość autorytetu by to uczynić.

Palec wiatru dotknął jasnych włosów Cykady, rozdzielił je na pasma. Pani Zwierząt spojrzała na Giordana i jej twarz na moment odmienił cień uśmiechu. W jej mowie nie było jednak nic z łagodności czy pogody ducha.
- Cóż za noc. Winniśmy ją zapamiętać... lub opisać w annałach miasta - oznajmiła zjadliwie i przewróciła wymownie oczami. - Zelota prawi z większym rozsądkiem niż książę. Aż strach myśleć, gdzie nas to zaprowadzi, gdzie każdy z nas będzie siedział, gdy noc dobiegnie końca - uniosła dłoń, wcinając się księciu w ripostę. - Nie, Labrera. Usłyszałam już z twoich ust wszystko, co miałeś do powiedzenia. Dla przysięgi, którą ci niegdyś składałam, oszczędzę ci dalszego roztrząsania twoich pobudek, a także i tego, żeś wtargnął do mego domu by ciskać mi w twarz puste oskarżenia. Oszczędzę ci tego teraz, ale nie zapomnę nigdy. Dość o tym. Wypływam. Na morzu czekają mnie sprawy pilniejsze i ważniejsze nawet nad Łowy. Jeden z kapitanów widział wczoraj upiorny statek, na jego pokładzie rozpoznał Mehmeda i Malafrenę. To ważniejsze niż wszystkie zarzuty, którymi byłeś łaskaw mnie dziś obrazić. Wypływam. Nieodwołalnie i niezwłocznie.

Książę milczał, gryząc wargi. Chciał rzec coś, ale znać było, że z naglącą potrzebą sprawdzenia, kto poluje na morzu na statki ferrolskich Spokrewnionych się zgadza.

- Jeśli zaś naciskasz, by szukać twej ukradzionej zabawki, przychylę się do twej prośby - ostatnie słowo wymówiła z pogardliwym naciskiem. - Zelota może i rozsądnie gada, ale słabe ma rozeznanie w tym, ile kto jest wart. Mewa to smarkata dziewka ze skłonnością do konfabulacji i rzucania niewczesnych oskarżeń... przypomina ci to kogoś, Iblisie? Nie? Szkoda... Mewa się nie nadaje.

Podniosła palec i wskazywała stojących w tłumie kapitanów.
- Edredon. Czapla. Miecznik... tych trzech wystarczy. Także di Strazza, jeśli uzna to za stosowne.

Giordano poderwał głowę i natrafił na twarde oczy pani Zwierząt. Coś się stało, coś istotnego, i zmieniła zdanie, skoro daje mu wolną rękę w decydowaniu, czy może płynąć. A może nie daje wyboru - tylko znów rozkazuje? Nie rzucałaby mu przecież jawnie rozkazów w obecności księcia.

- Oczywiście, wszyscy ci, którzy będą szukać twej zguby, nie będą w tym czasie polować na Rabię. Twoja decyzja, Labrera, co dla ciebie jest ważniejsze.
- Niech płyną.
Kapitanowie nie ruszyli się z miejsc, stali jak wmurowani, dopóki nie skinęła im głową.
- Jeśli znajdziecie galeon Vargasa, i będzie poszczerbiony przez sztorm na tyle, że będziecie mieć szansę, zająć i odbić dziewkę. Vargasa... - spojrzała na księcia pytająco.
- Żywcem.
- Słyszeliście. Zatem, sprawę mamy szczęśliwie z głowy. Nie zawracaj mi na przyszłość dupy swoimi miłostkami, Labrera. To potraktuj jako prezent, na jaki stać jeszcze Oko Zachodu.

“Jeszcze” zadźwięczało w uszach Iblisa fałszywą nutą.

- Nie ufasz mi - stwierdziła raczej niż zapytała. - Może to i lepiej. Nie wiedziałabym co zrobić z twoim zaufaniem. Ale idzie wojna, Labrera, a my dwoje nie powinniśmy szarpać się na jej progu, bo dziedzina upadnie. Ufasz temu wężowi za tobą? Nie mnie oceniać twoje wybory, ale przyjmę go na pokład. Będziesz miał wierne sobie oczy śledzące każdy mój krok - wzruszyła ramionami. - Nie boję się oskarżeń. Nie mam nic do ukrycia.
Iblis spojrzał na wampira z uśmiechem o ile ten upiorny grymas można było tan nazwać. Westchnął.
- Musimy porozmawiać na osobności.

- To akurat mi nie odpowiada.- mruknął Giordano kładąc dłoń na rękojeści szabli. Pamiętał słowa Salome, którą wszak uważał za swą sojuszniczkę.

- Wszędzie te gadzie języki. Masz szablicę, ja mam tylko słowo. Naprawdę sądzisz, że słowo ciałem się stanie i rozszarpie swych wrogów? - Iblis zrobił kilka kroków dalej od portu, powoli, nieśpiesznie. - Nie boisz się, prawda? Tego, co możesz usłyszeć?

- Słowo jest tak samo dobrą bronią jak pazur czy miecz.- syknął Giordano i wspominając Astrologa i jego pietyzm względem książek, dodał.- I ma swoją wartość. Ile jest warte twoje słowo? I honor?

- Widzisz jak łatwo osiągnęliśmy porozumienie? O to samo chciałem zapytać, a także... - Iblis oddalił się jeszcze bardziej tak, że aby z nim porozmawiać rozmówca musiałby się zbliżyć i oddalić od zgiełku, ghuli i innych postronnych uszu. Ostatnie słowa wampira, może je powiedział, może tylko przerwał w pół zdania.

-Giordano przybliżył się do szaleńca, spoglądając na niego zza przymrużonych oczu.- Zetnę ci łeb, jeśli uznam, że kombinujesz coś teraz z moim umysłem za pomocą swych diabelskich sztuczek. Ale tylko wtedy. Więc nie kombinuj, a będziesz miał głowę na karku. Czego chcesz od księcia i od Moshiki?

- Czy jesteś za księciem? Czy byłbyś z nim nawet wtedy, gdyby podupadł? Gdyby do władzy pragnął ktoś taki, jak poprzedni władca lub Celestin, czy ich byś nie wsparł? Czy byłbyś z nim z jakiegoś innego powodu niż chwiejna władza w jego dłoniach? To chcę na początek usłyszeć. Cze jesteś sercem, duchem i wolą?

-Jestem przeciw Hamilkarowi i jestem za Cykadą. I na pewno przeciw mordercom pokroju Mehmeda. Księciowi składałem przysięgę, a nie zwykłem ich łamać.- odparł Giordano dumnie.- Nie szukam chwały, ni poklasku, ni stanowisk. Nie wesprę przeciwników księcia.
Brujah zerknął za siebie.- Słaby on teraz. Ale każdy ma chwile słabości. Nie po nich sądzi się człeka.

- Doskonale. Ja nie pragnę władzy, królestwo moje nie z tego świata – Wskazał palcem ziemię czy raczej to co pod ziemią i zaśmiał się histerycznie. - Nawet gdyby wrogowie byli nieśmiertelni? Byli wodą na młyn, prochem i... Czymś więcej? Bo chyba tego bałeś się usłyszeć. Że też jesteś na ich liście. Tych, których nie można powstrzymać, a których jesteś wrogiem. Rozumiesz? Rozumiesz? Czy rozumiesz? Nie ma śmierci, odrzuć śmierć, ostateczną śmierć.... Rozumiesz? Tacy wrogowie?

Giordano uśmiechnął się odsłaniając długie kły. Spojrzał w oczy Malklavianina.- Ja już nie uciekam. Już nie.
W oczach di Strazzy odbijała się furia i bezgraniczna odwaga wynikająca z prostego faktu spalenia wszystkich mostów za sobą. Niczym przyparty do kąta szczur, Włoch rzucał wyzwanie każdemu wrogowi, bez względu jak małe były szanse na zwycięstwo.

- Tak... Trzymaj sympatie z Cykadą. I trzymaj na niej oko. Bo jesteś z nią i księciem lecz możliwe, że będziesz kiedyś wybierał, przyjrzyj się aniele kogo widzisz.... Ciesze się. I jeszcze jedno. Bądź jutrzejszej nocy, z jej początkiem, na moich włościach. Znam sposób, sile i moc zatrzymującą młyn. Wiem, jak ich na zawsze...
Oczy Malkaviana błysły martwym ogniem, niepokojącym, szaleńczym błyskiem.

-Zgon obelżywy, ślad po wodzie,
Wstydliwe tarło pośród trzcin.
Zima pod lodem i o głodzie,
Lato ciągniętych z łodzi lin.
Wielka nad ocaleniem praca
I jeden sukces na prób sto.
Walka, co ciągle się odradza,
Pomimo to, że rządzi zło.
A więc milczące bohaterstwo
W szpalerach mulnych mogił śpi.
Rycerstwo obeznane z klęską,
Ciemna reduta zimnej krwi.

Wampir odszedł. Nie słuchał co interlokutor ma jeszcze do powiedzenia. Wymruczał mu słowa w transie i poszedł swoją drogą.

Wybór między Cykadą a księciem. Wybór między krwią, a słowem. Giordano nie chciał wybierać, tym bardziej że znał konsekwencje takiego wyboru. Dopóki miał na sytuację jakikolwiek wpływ, zrobi to co Krab, by zrobił na jego miejscu. Będzie mediatorem między obojgiem. Giordano owinął się mocniej płaszczem i ruszył na okręt. W morze.

Tymczasem Iblis ruszył w kierunku księcia. Lecz nie odezwał się minął go bez słowa idąc dalej, przejść się po Oku Zachodu z całą czujnością i wsłuchać się w pieśń morza. Może tam znajdowały się pytania do których w umyśle szaleńca brzdękały odpowiedzi? Bo właśnie Iblis nie potrzebował szkatuły, a klucza do szkatuł u siebie.
Uśmiech, tym razem błogi zagościł na twarzy nim nie przerwał go gniew. Anastazja. Gdyby coś się jej stało, Iblis miotałby się jak dzikie zwierzę. Wyrwałby kaganiec normalności. Tak wpatrywał się w fale, w milczeniu, milczeniu i krzyku spadających aniołów. Poczeka na księcia i brzydkich. Będzie trzeba porozmawiać z księciem, z paskudą, ze światem, z...
...tylko jedno imię złowieszczo brzmiało w głowie Iblisa w taki sposób, że wstręt ogarniał go. Celestin Inigo. To była odpowiedź. Medykowi brakowały do niego tylko pytania.

Giordano zaś ruszył na swój okręt.


Jego okręt. Te słowa napełniały Zelotę dumą. Statek Dantego nie był tak duży jak flagowy okręt Cykady, ani tak piękny.
Ale był jego. Stojąc na pokładzie "Milagros", rozumiał czemu Cykada kochała okręty i morze. Sam był w stanie również je pokochać.
Miecznikowi, którego uważał za swego sojusznika, zlecił znalezienie Mewy. Użyteczna czy nie, Krabowy pisklak będzie bezpieczniejszy pod jego skrzydłami niż w Oku Zachodu.
I nie zamierzał wypłynąć bez niej.
Giordano przejął okręt czyniąc Fernandeza swym ghulem, ale Moshika miała rację mówiąc, że nie zna się na morzu. Rzekł więc do marynarzy.- Mamy okręt do dogonienia i zdobycia. A to co na nim znajdziemy, będzie należało do tego kto dopadnie zwierzynę pierwszy. Więc ruszajmy na łowy.
I resztę administrowania statkiem pozostawił w rękach Hugo. Cykada miała rację. Nie znał się na morzu, ni na okrętach. Ale zamierzał się nauczyć.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 06-07-2011 o 11:56.
abishai jest offline  
Stary 19-07-2011, 16:52   #117
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Luisa



- Jeśli dona pozwoli, nie rozpatrywałbym zarazy w kategoriach tragedii - Manuel Maria Andrade zakręcił winem w kielichu i skłonił się przepraszająco w zamian za to, że ośmielił się mieć odmienne zdanie.
Luisa obkręcała na palcu rodowy pierścień, który dziesiątki lat temu zdjęła ze stężałego palca swego pana i męża, granda de Todos. Skinęła ghulowi swego brata łaskawie na znak, że nie jest gniewna za brak poklasku dla swej wizji rzeczywistości.
- A za co pan, panie Andrade, jest łaskaw ją uważać? - uniosła brwi.
Spojrzenie wielmoży było twarde jak skała i bezlitosne.
- Za karę boską. To oczywiste. Pleniący się grzech...

Luisa starannie panowała nad swoją twarzą, by nie wyszły na nią żadne oznaki zniecierpliwienia i zwyczajnej nudy. Podobne opinie słyszała po wielokroć, i zawsze zachodziła w głowę, jak to się dzieje, że doświadczeni zostali właśnie ci, a nie inni prostaczkowie. Czy parę mil na północ, zachód czy południe ludziom się mniej grzeszy? Luisie wydawało się to niemożliwe.

Ludzie wszędzie są tacy sami.


- Czy brat mój nas zaszczyci? - wcięła się Andrademu bezlitośnie w jego kazanie o winie i karze.
Ghul zmarkotniał.
- Nie wiem tego niestety, pani. Dziś miał przedstawić wszystkim swą decyzję odnośnie pewnej kwestii, na której pomyślne rozwiązanie wielce liczyłem... Lecz nie wrócił przed świtem do zamku, jak przyobiecał.
- Miejmy nadzieję, że wszystko z nim w porządku - odparła troskliwie Luisa, wiedziała dobrze zarówno to, że jej brat spędził dzień w zamku da Cunhów pod czułą opieką Szaleńca Iblisa, jak i to, że po zmroku wraz z nim udał się do Oka Zachodu. Zadowolony z siebie Jokanaan, skryty za maską służacego, krążył wśród gości balansując tacą z owocami i Luisa wiedziała również i to, że Nosferatu szuka osób, którym mógłby sprzedać tę informację, którą jej przekazał za darmo.

Po schodach od strony ogrodu, unosząc suknię w palcach obciągniętych koronkowymi rękawiczkami, szła wspierając się lekko na ramieniu męża Graziana Mendoza. Luisa nawet ze swego miejsca słyszała szelest jej brokatowych sukien, a w czarnych oczach Tremere widziała pytanie. Skinęła jej lekko. Tak, Luisa też już wie, gdzie i z kim książę bawi. I nie, nie można z tym już nic zrobić. Tak, czekamy na efekty.

Cierpliwe czekanie jest tym, co nam, kobietom, zawsze wychodziło najlepiej. Mężczyźni nie umieją czekać.


Graziana Mendoza dopłynęła przed donę de Todos. Pokłoniła się z szacunkiem należnym wielmożnej pani i zmarszczyła brwi. Nie podobał jej się rozwój wydarzeń. Luisie też zresztą nie - ale nie zamierzała załamywać rąk na zapas, nim zobaczy kwiaty, które wzrosną z zasianego przez Szaleńca ziarna. Może się nawet okazać, że pozwoli im wydać owoce...

Po tarasach i ogrodach Zamku Słońca przechadzali się goście, zarówno śmiertelnicy, jak i wampiry i ghule. Dla tych specjalnych gości Luisa przykazała wydzielić jeden z tarasów, na którym Kostaki ustawił krzesło dla niej - niewiele mniej zdobne od tego, z którego każdej nocy książę Damaso ferował wyroki. W tym miejscu Spokrewnieni mogli w słodkim zapachu różanych krzewów bez obawy rozprawiać o sprawach Rodziny, przy schodach stał Kostaki, zawracając tych, dla których uszu nie były przeznaczone poruszane tu sprawy. Gangrel z oporami pozwolił przyodziać się w liberię, ale z topora nie zrezygnował. Stał kołysząc się nerwowo, szarpał raz po raz drogocenne materie obciskające jego potężną pierś i silił się na uprzejmość i kurtuazję.

Pomnik kompromisu.


Wśród śmiertelnych rozprawiano głównie o zarazie, ale i o przejściu Zamku Słońca w ręce doni de Todos. O niej mało kto słyszał, zaś poprzedni właściciel, hrabia Camillo, był niezwykle znany i darzony szacunkiem i sympatią. Spokrewnieni prócz Graziany nie poświęcali zarazie wiele uwagi - czymże była śmierć nawet i setek pospólstwa. Wszak urodzą się nowi... Rozprawiano o Zelotach i o tym, kiedy się ruszą... Toreador Agustin był gotów wyruszyć choćby i tej nocy, a przynajmniej tak deklarował. W niszy kilku Gangreli rozprawiało o Krwawych Łowach, a raczej ich klęsce... Po Szarlatance Sarze słuch zaginął, a brutalny rajd na włości Kapadocjanki zakończył się fiaskiem... Rabia zniknęła, a w jej domu na nieproszonych gości czekał Assamita. Nim oddał ducha swemu Bogu, zdążył poważnie ranić Cykadę. Pani Zwierząt wpadła w szał i zaczęła się rzeź, której kres położył młody Zelota Giordano, mianowany niedawno przez księcia primogenem klanu... Zza róż dobiegały Luisę zdziwione komentarze na temat jego straceńczej odwagi...Jednak ponad wszystko rozprawiano przyciszonymi głosami o księciu. Co rzeknie na klęskę Łowów? Cóż miał dziś ogłosić? Gdzie jest teraz i dlaczego nie pojawił się jeszcze?

W miarę jak Jokanaan dobijał kolejnych interesów, sprzedając swą informację, rozpalały się kolejne dyskusje i spekulacje, w których pojawiało się niewymawiane do tej pory - bo chyba wszyscy woleli o nim nie pamiętać - imię Iblisa. Szaleniec, choć nieobecny, już zmroził atmosferę w Zamku Słońca. Wyciągnięto na wierzch i drobiazgowo analizowano zapowiedziany na dzisiejszą noc pojedynek Armanda z Iblisem, który ukazał się teraz w nowym świetle... jeśli nie stanął pod znakiem zapytania.

Luisa znała kilka odpowiedzi na pytania, które dręczyły zebranych, ale wolała zachować je dla siebie. Ale nie mogła odmówić sobie przyjemności obserwowania efektów swoich posunięć.
- A gdzieś twa córka Lucinda, dobry panie Andrade? Wiele słyszałam o jej urodzie, rada bym była przyjrzeć się dziewczęciu...

Manuel Andrade zesztywniał.
- Córka ma źle się czuła, została w zamku pod opieką naszego medyka - zełgał gładko.
- To wielka szkoda... być może kiedy indziej, gdy wydobrzeje?
- Będę zaszczycony, dona.

Mam nadzieję, że nigdy. Damaso jest tak samo nieudolnym ojcem, jak synem i bratem.

W kącie samotny i starannie omijany Armand z zaciśniętymi szczękami obserwował zgromadzonych.


Gaudimedeus


Morze patrzyło i wspinający się brukowaną ulicą ku Zamkowi Słońca Manuel znów nie mógł oprzeć się wrażeniu, że morze wie... teraz więcej.

Prześladowało go wspomnienie płomieni na ręku Celestina, ognia, który nie dawał światła ni ciepła. Wiedział, a może raczej miał przeczucie bliskie pewności, kto posiał ziarno tej idei wśród ferrolskich Spokrewnionych, kto pierwszy stwierdził, że i wśród nocy, na jakie skazano Kaina i jego dzieci może pojawić się światło. I odkupienie.

Prawda była tak oczywista, ale tak bolesna, że nie chciał pamiętać. Po rozmowie ze zmartwychwstałym Celestinem strach i wstyd skonał w trawiących go płomieniach. "Allach jest światłem nieba i ziemi. Jego światło podobne jest do światła lampy umieszczonej w niszy.", szeptał na stosie jego zmarły nauczyciel, płonący, tak jak i Manuel teraz płonął. "Lampa w krysztale lśni jak świecąca gwiazda. Światło nad światłami". Ali miał łagodną duszę i pragnął odkupienia, którego upatrywał w swym Bogu. To jego słowa sprzed lat, przekazywane przez usta Sokoła i później Mewy, zniekształcone, ale nadal prawdziwe, dotarły do Manuela.

Co jednak zrobili z tymi słowami inni? Ali musiał wiedzieć i dlatego pragnął śmierci. Było już za późno na pytania, ale być może odpowiedź wciąż czekała na niego wśród ocalonych z Subhi ksiąg. Światło na martwym ciałem, krąg klanów i statek, statek... Mewa wskazująca dłonią na jakiś nieokreślony punkt w oceanie. "Tam spadły te gwiazdy. Palec Diabła. Nie pływamy tam". Dlaczego? Coście uczynili z tą ideą?

A ty? Coś zrobił z własną? I co uczynisz z tym światłem danym ci do ręki?

Morze patrzyło. Morze wiedziało. Więcej. Nie wszystko.

***

Zamek Słońca górował majestatycznie nad miastem, zza murów otoczonych wianuszkiem gapiów, głodnych i chorych, i pomstujących na możnych bawiących się w czas zarazy, gdy śmierć zbierała żniwo na ulicach. Zza murów dobiegał gwar rozmów, śmiechu i słodka woń kwiatów.

Manuel bywał tu wielokrotnie za czasów poprzedniego właściciela, hrabiego Vargasa, i znał dobrze rozkład pałacu, choć gruntownie przebudowanego, ale jednak wzniesionego przez Maurów, którzy wyryli na nim i na tej ziemi nieścieralne piętno... Zastanawiał się, czy dona de Todos wie, że zamek należał do obalonego przez jej brata księcia Malafreny... i czy on sam nie powinien uznać tego za znak, zapowiedź tego, co może się wydarzyć. Surowy w obejściu Damaso rezydował w zwykłej kamienicy, wzgardził wystawną siedzibą poprzednika. Jego siostra zdawała się poczynać tak, jakby się w tym zamku urodziła.

Coś jeszcze zwróciło uwagę Manuela prócz tej łatwości, z jaką dona de Todos weszła w rolę wielkiej pani rządzącej z tradycyjnej siedziby książąt Ferrolu, jakby zakładała własną suknię, jakby nigdy w życiu nie robiła nic innego...

Elizjum. Tu jest Elizjum.


Niewielu o tym pamiętało, ale Zamek Słońca za czasów Malafreny był Elizjum. Drugie było w Niebla del Valle, w twierdzy Rabii. Obydwa były magnesem, który przyciągał artystów, poetów i myślicieli, za dawnych, bogatych czasów, gdy Ferrolem rządził Malefrena, a na ziemiach tych żyli Maurowie.

Dziś wampirom w Ferrolu musiała wystarczyć nosferacka knajpa na nabrzeżu, nawet w wietrzny dzień woniejąca rybami. Jednak formalnie nigdy nie stwierdzono, że Zamek Słońca przestał być Elizjum, miejscem, gdzie odwieszamy na kołek miecze i bojowe topory, miejscem, gdzie chowamy zęby i uśmiechamy się do siebie, nawet jeśli za progiem mamy stanąć przeciwko sobie.

Elizjum. Po prostu zapomnieliśmy. Za cichą, obopólną zgodą.

Manuel musiał przyznać, że powstał dzięki temu ciekawy problem, w sam raz na rozważania przy pucharze vitae w spokojną, ciepłą noc. Co może odebrać temu miejscu miano Elizjum, które nie powstaje wszak z woli księcia, ale z woli ogółu?

A może jest wola potężniejsza nawet od naszej?

Na dziedzińcu przed stajniami stał już czarny powóz Graziany i karoca Agustina o witrażowych szybkach, na których wiły się szklane kwiaty. Wyleniały osiołek, zapewne własność Trędowatych, obżerał leniwie krzew tamaryszku. Spojrzał na Manuela kaprawym okiem, zamiędlił pyskiem i pochylił łeb, jakby prosząc, by skrócić jego męki.

Za plecami Manuela krzyknęła dziewczyna. Odwrócił się, do stóp toczyły mu się mandarynki z upuszczonej przez służącą misy, małe słońca pachnące słodyczą utraconych dni. Dziewczyna z piskiem pobiegła w stronę stajni.


Ktoś się śmiał... Szczupły mężczyzna pojący przy kamiennym korycie zgrabnego karosza. Nie wyglądał na służacego, bardziej na zbiedniałego szlachcica, jednego z tych, którzy chętnie najmowali się do służby u możniejszych od siebie. Pochwycił spojrzenie Manuela i złapał się teatralnie za serce. Jego oczy śmiały się w młodzieńczej, rumianej twarzy, a twarz ta była Manuelowi znajoma.

Sługa Bajjaha skłonił się żartobliwie.
- Mówili, że nie znasz dnia ni godziny, gdy kostucha przetnie nić żywota... ale taką piękną pogodną noc mamy. Może mi odpuścisz?

 
Asenat jest offline  
Stary 20-07-2011, 14:18   #118
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Giordano


Ja! Ja! Pan i władca!

Giordano stał na pokładzie wśród wiwatów marynarzy i upajał się jak krwią swym triumfem. Jeszcze parę dni temu uciekinier, przykładający głowę do snu w kryptach i opuszczonych domostwach, obcy, nikt, jak kłoda niesiony z prądem. Dziś primogen klanu, z którym starsi od niego musieli rozmawiać i rozmawiali jak z równym sobie. Dziś miał władzę, dziś miał mir i szacunek i własny statek, który przybliżył mu w zasięg ręki najodleglejsze krańce świata...

I Ją. Mam też ją!

Statek przechylił się przy zwrocie i Giordano poleciał bezwładnie na Fernandeza.

- Nie przejmuj się - kapitan wyszczerzył zęby. - Nie minie dzionek, przywykniesz. Zejdź pod pokład, prawdziwa zabawa zacznie się dopiero, jak wypłyniemy z zatoki, noc pogodna, ale tam to się powełni...

Giordano ruszył do kajuty, starannie stawiając kroki i tym razem pilnując, by nie wywalić się na pysk na kolebiącym się pokładzie.

Zamarł z dłonią na klamce kajuty, podniósł rękę do twarzy. Była mokra, pachniała morską wodą. Niby nic niezwykłego na statku... Odwrócił się, wysilając oczy w chybotliwym i lichym świetle osłoniętej latarenki. Na podłodze wąskiego korytarzyka ciągnęły się mokre ślady stóp...

Przecież to mój okręt, do cholery!
Nacisnął klamkę i wkroczył do środka.

- Wreszcie. - Cykada opuściła trzymaną przed twarzą mapę. - Już myślałam, że zechcesz pobierać nauki ciągnięcia lin i robienia węzłów.

Wstała, u jej stóp rosła kałuża morskiej wody, mokre włosy oblepiły czaszkę.

- Tak ci spieszno dopaść Vargasa? - zaśmiała się. - Już wiatr złapałeś w żagle. Chcesz zostać piratem? To da się zrobić, mój piękny. Ale Camillo Vargas nie będzie twoim pierwszym łupem. Raz, że za małe masz zęby, rybko. Dwa, że ci zabraniam.
- Powiedziałaś...
- Powiedziałam, co książę chciał usłyszeć. A tobie mówię: szukaj go, ale tak, by nie znaleźć. Niech Camillo Vargas odpłynie gdzie chce, nieniepokojony przez nikogo, i powiezie ze sobą tę dziewkę.
- Skąd taka hojność?

W jej oczach zamigotało coś miłego i ciepłego.
- Bo zawsze go lubiłam, Giordano, i życzę mu wiele szczęścia na nowej drodze życia, gdziekolwiek zechce je spędzić. To szlachetny i odważny mąż, przyznaję, że przyzwoity aż do wyrzygania i dobroduszny do granic naiwności... ale świat bez niego stanie się gorszym miejscem. Legowiskiem żmij, w którym takie potwory jak ja, Damaso czy Mehmed będą toczyć wieczne walki. Niech żyje w spokoju. Tym bardziej, że nic nas to nie kosztuje.

To "nas" Giordano już obwinął w jedwab i schował w pamięci, by wydobyć potem w chwilach samotności i oglądać jak największy skarb. Jedno go martwiło.

- Nas nie kosztuje, a księcia zaboli.
- Tak - wzruszyła obojętnie ramionami. - I co z tego? Martwi cię samopoczucie chłystka, jakim okazał się Damaso? Zapomnij. Nie warto. Damaso okazał się marnym, słabym księciem. Jedyne, co potrafi, to walczyć. Wyprawa w wąwozy będzie jego ostatnią, nawet jeśli zwycięży. Szkoda czasu i sił na zabieganie o jego względy.

- Kogo chcesz po nim?
- Ja? Chcę? A zajedno mi. Ja jestem Aurana. Co mnie obchodzą ziemskie trony i władza? Pył i proch, ułuda prawdziwej siły.

Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.
- Jeśli coś mi się stanie, znajdź Adana. Zostawiłam coś dla ciebie.
- Obiecałaś, że wrócisz.
- Obiecałam i zamierzam dotrzymać słowa. Jak zawsze.

Wyszła cicho. Kiedy Giordano ruszył za nią na pokład, zobaczył tylko, jak usiadła na burcie i przerzuciła nogi na drugą stronę. Dobiegł go plusk. Rzucił się do burty, ale nie wypłynęła, ani razu. Zdało mu się tylko, że pod powierzchnią wody przesunęły się przez chwilę wężowe sploty. Daleko przed nimi na falach unosiła się i opadała "Srebrnooka".

Wszyscy jesteśmy potworami. Ale niektórzy z nas bardziej.


Fernandez wszczął alarm i zanim Giordano się ocknął już był gotów opuszczać łódź na wodę. Zelotqa zaklął pod nosem. Oprócz zdobycia wiedzy będzie też musiał popracować nad podzielnością uwagi i refleksem.

- Hugo, zostaw.
- Jakaś kobieta tam skoczyła... Kurwa, skąd baba na moim... u nas?
- Skoczyła, ale nie będziemy jej wyławiać - wyjaśnił cierpliwie Giordano.
- Tak? Dobrze... - zbaraniał Fernandez - Ale czemu? - nie dawał za wygraną i zaczynał się robić podejrzliwy.
- Bo ja tak mówię. Są sprawy, o których będziemy musieli porozmawiać. Później.
- Byle szybciej niż później - burknął Fernandez i wrócił do swych obowiązków.

***


W ciszy kajuty, oddzielony grubymi deskami od wrzasków nieocenionego Fernandeza i załogi, siedział Giordano i nudził się jak diabli. Wokół głowy poczęły krążyć mu czarne ptaki złych przeczuć. Jeśli Cykada dopuszczała myśl, że mogłaby zostać pokonana na morzu i nie wrócić, co czaiło się za niebieskim, rozmytym horyzontem? I dlaczego było jej do tego tak śpieszno.

By czymkolwiek zająć umysł i ręce, przejrzał wszystkie papiery, jakie znalazł w kajucie. Długie listy zakupów, zapotrzebowania i ekwipunku były nudne jak diabli, z map nieba niewiele wyrozumiał, z map morskich więcej, na tyle, by stwierdzić, że coś tu jest nie tak z odległościami, a zawód kartografa nieodłącznie musi się wiązać z nieprzepartą skłonnością do konfabulacji.


Wreszcie wpadła mu w ręce podniszczona księga "Galicyji wybrzeża pokrótkie opisanie". Zagłębił się w lekturze. Autor chyba miał kartografa w rodzinie, bo zmyślał wierutne bzdury, a opisy syren, smoków i innego tałatajstwa mieszały się swobodnie z drobiazgowymi relacjami z podróży, której droga wiodła krętym jak wąż szlakiem wyznaczanym przez portowe tawerny i podejrzane domy uciech.

I temu łgarzowi otworzono bramy Oka Zachodu, dzięki czemu Giordano mógł się zapoznać z opisem twierdzy, dość wiernym prawdzie, a także pary wielmożów, która ugościła autora. Szlachetnego Adana de Moshiki, który wcale nie jest żądnym krwi piratem, jak mu zarzucają kłamcy, oraz jego małżonki, Marii Lucretii de Moshiki. Która wcale nie jest wiedźmą i nie pokłada się z Luciperem, jak szepcą złe i zazdrosne języki...

Zmarkotniały Giordano przewrócił kolejne karty. Prócz rozwlekłego opisu uczty w twierdzy nie znalazł nic godnego uwagi... chociaż...

"Wieleć plotek usłyszawszy, zapragnąłem popłynąć ku skale widocznej z wieży zamku, którąż to prostaczkowie zowią Palcem Dyabelskim. Udawszy się do wielmożnej pani de Moshiki z prośbą o łodzi użyczenie, wielcem ją tym życzeniem rozbawił.
- A cóże tam znaleźć pragniesz, gościu miły, prócz mewiego łajna?
Rzekłem, żem opowieści niezwykłe słyszał, i ich źródło pragnę obejrzeć na własne oczy. Odparła, że zatem doda mi tych opowieści jeszcze jedną. Otóż, powiedziała, gdy rzymskie legiony przemaszerowały przez ziemie i wbiły włócznie w morski piasek na brzegu galicyjskim, wielki generał odpoczywał po zwycięstwie nad plemionami, które tu żyły, na wysokiej skale. Spojrzał w morze i dostrzegł dymy nad skałą daleko, daleko na wodzie. Rozkazał wezwać jeńca i zapytał, cóż to, a uzyskawszy odpowiedź, iż na skale żywie kapłan i składa ofiary bogom, nakazał łódź wyrychtować i ruszył ku skale. Kapłan był starym człowiekiem, siedział na kamieniach i palił stos dla pogańskich bóstw drewnem i wodorostami, które na skałę wyrzucały fale. Ostrzegł owego Rzymianina, iż zabić go nie może, gdyż jego bogowie w tym miejscu go wskrzeszą, by siał zemstę. Generał wyciągnął miecz i zabił kapłana, rozpłatał mu czaszkę wpół.
- I kapłan powstał z martwych dyabelską siłą wskrzeszony?
Zaśmiała się wielmożna pani Moshika.
- Ależ skąd. Kapłan padł martwy. A generała dzień później otruł jego własny służący. Oto cena za ciekawość, która gna w morze ciekawych głupców.
Nie wiedziałem, co rzec na to, i nie popłynąłem".


Do drzwi kajuty zawalono pięścią.
- Wielmożny di Strazza! Kapitan na pokład prosi!
- Statek?
- Nie, panie... Zwłoki w wodzie wypatrzyliśmy.

Na pokładzie Fernandez osobiście obwiązywał liną wpół półnagiego marynarza o twarzy zniekształconej potwornymi bliznami. Daleko za prawą burtą w upiornym tańcu podskakiwało na falach ciało w czarnym kubraku. Marynarz skinął kapitanowi i skoczył.

- Nie lepiej spuścić łódź? - spytał Giordano.
- Za dużo roboty. Esteban jest najlepszym pływakiem, jakiego znam. Uwinie się raz-dwa.
- Nie wątpię... co się stało z jego twarzą?
- Kazałem go przeciągnąć pod kilem za kradzież. Wyobraź sobie - przeżył!
- Zaiste, niesamowite.

I dwa pacierze nie minęły, a Esteban o pooranej twarzy wraz z przywiązanym do siebie topielcem, został wyciagnięty na pokład jak dorodny tuńczyk.

- I co my tu mamy... - Fernandez nachylił się nad trupem. Przez wianuszek marynarzy przepchał się chudy jak tyka felczer pokładowy, przykleknął przy kapitanie.

- Niedawno plusnął, ledwie przez ryby nadgryziony - ocenił wprawnie, obmacując ciało. - Torturowano go - podniósł w górę okaleczoną dłoń trupa, z której zdarto wszystkie paznokcie.

- Ja go znam! - wyrwał się jeden z marynarzy. - On z tego statku weneckiego, "La voce della luna" cośmy go zeszłej nocy widzieli, jak upiór go szarpał - wytrzeszczył oczy ze zgrozy, ale mówił dalej. - Stali obok nas w porcie w Ferrolu. Ten umrzyk łaził po porcie, o różne rzeczy rozpytywał. Fabriziem kazał się wołać, nazwiskam przepomniał...

- Giovanni - poddał mu Giordano grobowym głosem.
- O, właśnie tak jak szlachetny pan rzekł!
- By się zgadzało - przytaknął felczer. - Ubrania dobre i drogie. - Rozwarł szczęki trupa - Zęby zdrowe i wszystkie prawie, znać, że szlachcic.

Znać, że szlachecki ghul.


- Teraz mi wierzycie, panie di Strazza? - warknął Fernandez. - Dobra, nie ma co deliberować. Trupa do wody nim pokład zafajda. Kto chce, może się pomodlić.

- Zaraz zaraz, kapitanie - zaoponował felczer. - On coś w gardle ma, ten Fabrizio?
- Wija? Kraba? A może odgryziony sutek małej syrenki?
- Czort wie... chyba sznurek jakiś...
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 20-07-2011 o 14:25.
Asenat jest offline  
Stary 21-07-2011, 13:35   #119
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Iblis

Ze ścian patrzyły martwe oczy wypchanych zwierząt i nieobecne oczy dawno zmarłych szlachciców. Ścierwa i portrety, trofea długiego, pełnego walki życia Cykady. Chmurny i gniewny siedział pod nimi książę Labrera i przysłuchiwał się jednym uchem nadskakiwaniu Adana.

Iblis siedział niedaleko, w nastroju dużo lepszym niż książę. On osiągnął swój cel. Poróżnił księcia z panią Zwierząt, i choć książę zgodził się, bo zgodzić się musiał na jej wypłynięcie, choć przyjął jej zapewnienia, że nie przyłożyła ręki do porwania, Iblis zasiał w nim ziarno niepewności. Książę nie uwierzył, nie naprawdę, na chybotliwej i nigdy pewnej umowie pojawiły się głębokie rysy. Gestem Szaleniec odmówił przyniesionego pucharu krwi. Nie to, że podejrzewał Cykadę o tak sztubacki wybieg, nie... Prędzej przemocą wtłoczyłaby mu własną krew w gardło jak tuczonemu kapłonowi. Obawiał się raczej złośliwej natury Adana, tego, że przeklęty ghul odcharknął bulgoczącą mu w krtani flegmę z żółcią i napluł w puchary. Książę pił.

Najwyżej się skręci w boleściach.


Salome znów znikła, prosząc szeptem o przeciągnięcie wizyty. Iblis przeciągał, aż poczęło mu się wydawać, że czas, a on sam z nim, rozsnuł się na pasmo cieniutkie jak włos, jeszcze chwila, a pęknie... Ponura twierdza i nadskakujący, fałszywie usłużny Adan zaczynali działać mu na nerwy. Cedząc słowo po słowie, powodowany nagłym impulsem, wywieszczył ghulowi śmierć w mękach. Adan wybuchnął charkotliwym, starczym śmiechem.
- Kiedyż to będzie, szlachetny panie?
- Kiedy nadejdzie czas.
- Bliżej czy dalej? Doczekać się nie mogę... to będzie jak wybawienie.

A Iblis nie widział w nim ani krzty strachu. Mógł się zresztą domyślić, że wieloletni ghul Cykady może wyczekiwać śmierci jak wytęsknionej ukochanej. Żadna śmierć nie była tak straszna jak dalsze lata służby.

Książę począł dręczyć Adana drobiazgowymi pytaniami o przygotowania do wyprawy w wąwozy, znudzony Iblis wodził oczami po okopconej powale. Dręczyło go przeczucie prawdy, tak bliskiej, że tykał ją już koniuszkami palców, lecz coś nie pozwalało mu jej chwycić i urobić w dłoniach jak glinę. Do tego miał wrażenie, że powinien wiedzieć.

Pamiętam. Pamiętam, że to już się wydarzyło.


Nie słaby książę i nadskakujący mu śliniący się ghul, oczywiście... Nie porwanie dziewek, one, nawet jego Anastazja, były tylko pyłkami uniesionymi wichurą wydarzeń. Nawet nie zwierzęce pożądanie, ogień głodu w oczach Gangrelki, ten był mu również znajomy, ale zapisany na trwałe w pamięci. Tylko on, Celestin, i inni, ofiara i zmartwychwstanie.

Pamiętam. Byłem tam. I było też morze.

Gdzie to było? Z opornej pamięci wyrwał przemocą jakiś niewyraźny fragment nieznanego wybrzeża, wyspę w oddali, lecz widok ten nie mówił mu nic. Tylko smak soli w ustach, zaciśnięte gardło, rozszalałe bicie własnego serca, włosy targane wiatrem i strach, strach, strach, czy zdąży. Obcy mężczyzna, jego krzyk. Nóż w jego dłoniach i miecz w trzęsących rękach Iblisa. I ciemność, lepka ciemność uciekającego życia. Przeczucie, nie, pewność, triumf, że wygrał, że zdążył, że już nigdy... co?

- Skończ to - wyszeptała Salome do jego ucha, jej miękkie palce otoczyły ramię Szaleńca. - Znalazłam. Czas w drogę.

***

- Co znalazłaś? - zagadnął do Salome, obecnie szczupłego młodzieńca w zawadiackim kapeluszu.
Salome milczała od kiedy opuścili twierdzę, teraz też odwróciła się niechętnie, a coś w jej twarzy napełniło serce Iblisa przerażeniem.
- Coś ważnego.
- Co?
Wskazała na ciemne mury twierdzy.
- Nie w cieniu Oka.
- Do diabła, Cykada wypłynęła, nic nie usłyszy - naciskał.
Salome pokręciła głową i spojrzała mu smutno w oczy.
- Iblisie, znamy się nie od dzisiaj. Wiesz, jaka jestem, a ja wiem, jaki ty jesteś i do czegoś zdolny. Dla dobra ciebie i tej biednej, słodkiej dziewczynki pokażę ci to, co znalazłam, dopiero w mieście... - Przegoniła dłonią natrętnego gza - ...abyś nie zrobił czegoś okrutnego i bardzo, bardzo głupiego. Byś miał czas się opamiętać.
- Jestem spokojny - zapewnił Iblis, choć czuł, że coś zaraz rozerwie go od wewnątrz na strzępy.
- Akurat.
- Mów.
- Nie gorączkuj się. Książę patrzy. W mieście Labrera pojedzie prosto do swej siostry, a my zatrzymamy się na chwilę w Passionario. Tam ci pokażę. Zastanawia mnie jedna rzecz...
- Tak? - Iblis podpłynął do zarzuconego haczyka i począł przyglądać się przynęcie.
- Cykada kazała zdjąć portrety. Wisiały w sali wieczernej - podobizny poprzedniego księcia, Malafreny, i Mehmeda, jego doradcy. Tych zabitych w Niebla del Valle. Kazała je dzisiaj zdjąć. Po co? Zawsze lubiła się nimi pysznić... i kuć nimi oczy Labrery, by nie zapomniał, że bez niej by nie wygrał.
- Dlaczego to cię dziwi?
- Iblisie, takie stare wiekowe truchła lubią niezmienność i stałość. Gdy nagle wprowadzają jakąś zmianę w swym otoczeniu, to niechybny znak, że coś śmierdzi - zmarszczyła nos i popędziła konia. - Pomów z księciem i namów go, by z letka przyspieszył. Nie mamy całej nocy na tłuczenie się w siodłach. I jeszcze jedno... Krab przepadł, a jego miejsce u boku Cykady zajął ów młody Zelota... a to już w ogóle jakiś dowcip losu jest... śmiejesz się?
- Nie, skądże.
- To słusznie, bo to nieśmieszny dowcip.

***

Kot Salome patrzył na Iblisa jednym okiem zielonym a drugim zakrytym bielmem i ropą. Iblis siedział przy zarzuconej bezładnie klejnotami i ozdóbkami toaletce Salome, w jej prywatnym pokoju, wśród delikatnych materii i dziewczęcych, łagodnych barw. Kot siedział na balustradzie balkonu, tuż poza granicą tchnącego od szaleńca chłodu. Obydwaj starannie udawali, że mają się nawzajem w dupie. Kot miał ochotę rozorać twarz Iblisa pazurami, a Iblis wypatroszyć kota... i tak sobie siedzieli w obłoczkach wzajemnej chęci mordu, bo Salome gdzieś poszła, wymawiając się, że na chwilę jeno, wydać dyspozycje ghulom.

Szaleniec patrzył na odbicie własnej twarzy w lustrze Salome i wbrew sobie począł się zastanawiać, jaka była za życia... przynajmniej pamiętała, jaka była, nawet jeśli to było dla niej nie do zniesienia. Iblis widział za sobą pustkę.

Szczęknął klucz. Gdy Iblis się odwrócił, ujrzał, że Salome ze sporym wysiłkiem podnosi potężny rygiel i zabezpiecza nim drzwi, jakby fikuśny włoski zamek miał nie wystarczyć... W milczeniu patrzył, jak przegoniła kota z balustrady i zaryglowała również wyjście na taras.

- To konieczne? - sarknał.
- To mój dom i ja decyduję, co konieczne, a co zbędne.
- Mam oddać sztylet? - zakpił.
- Nie zabezpieczam siebie. Nie jesteś w stanie mnie skrzywdzić. Chronię świat. I ciebie również.

Sięgnęła za zapaskę spódnicy i położyła coś na stole, zamigotały ametysty. Iblisem targnęło. Potem zamarł, siedział jak zamieniony w kamień. Nie wziął bransoletki o zerwanym zapięciu do ręki, i bez tego dobrze wiedział, że należała do Anastazji, a przedtem do jej matki, dziewczyna się z nią nie rozstawała. Wszystko się zgadzało. Brakowało jednego fioletowego oczka. Anastazja tak rozpaczała po tym zgubionym kamuszku, że Manfred przewrócił zamek do góry nogami i potrząsał nim dobry tydzień. Ten brakujący kamyk Iblis do tej pory nosił w sakiewce.

- Znalazłam ją w jednej z cel, zakopaną w słomie. Mój człowiek poświadczył, że trzymali tam jakąś dziewkę, ale nie widział jej twarzy. Wczoraj gdzieś ją przenieśli - słowa Salome docierały do niego jak przez mgłę.


Wokół uchwytów dwóch kamyków zaschła zakrzepła krew. Iblis spojrzał szalonym wzrokiem w lustro i znalazł swe własne odbicie ohydniejszym niż zniekształcona twarz Trędowatej. Wrzasnął i uderzył w nie pięścią, a kiedy powstał, odwracając się do Salome, z rozczapierzonymi jak szpony palcami, Nosferatu o smutnych oczach po prostu zniknęła.

Iblis krzyczał i łkał, tłukł się pomiędzy sprzętami, dopóki nie poczuł mocnego uderzenia w tył głowy i nie zaległa lepka ciemność.

Pamiętał ciemność. Bardzo dobrze pamiętał ciemność. W tej ciemności na przemian śmiał się z nich, pokonanych, bo zdążył, bo wygrał, bo jemu się udało, i modlił się lękliwie by ci, którzy byli z nim, również dopadli swych ofiar. Pamiętał ciemność i strach w tej ciemności. Strach, że jeśli jego towarzyszom się nie udało... to wszystko wydarzy się jeszcze raz.

***

Jeszcze nim się obudził, czuł miękkie palce gładzące go po skroni i włosach, słyszał szeptane łagodnie słowa, zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, że nie jest za późno i zdąży odbić Anastazję.

Ocknął się z głową na podołku Salome, na ruinach roztrzaskanej w drobiazgi toaletki, wśród potłuczonego szkła i rozsypanych klejnotów. Obok siedział kot Salome i mordował go zielonym okiem. To pokryte bielmem było obojętne i zezowało gdzieś w bok, a Salome była ciepłym morzem łagodności i współczucia.

- Mówiłam, że zrobisz coś głupiego. Skończyło się na moim zwierciadle, na szczęście - wytknęła mu bez złości. - A teraz, jeśli nie planujesz już rozbijania moich skarbów, proponuję, byśmy udali się na ucztę do książęcej siostry. Wstań i ochędóż się, wyglądasz jak upiór. Twój gniew niewiele pomoże dziewczynie. Wiedzieć, a dać po sobie poznać, że wiesz, to w twojej sytuacji klęska. Musisz działać ostrożnie... a ja ci w tym pomogę. Wstań już proszę. Strasznie ciężki jesteś.
 
Asenat jest offline  
Stary 25-07-2011, 10:55   #120
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Mówili, że nie znasz dnia ni godziny, gdy kostucha przetnie nić żywota... ale taką piękną pogodną noc mamy...

Dłoń zacisnęła się kurczowo, w teatralnym iście geście, w miejscu pod którym powinno bić serce. Młodzieńczy śmiech niósł się po dziedzińcu, a właściciel uśmiechu skłaniał się postaci, która przed chwilą się tu pojawiła. Ostatnia z wypuszczonych przez służkę mandarynek przestała się toczyć, dotarła najdalej, bo aż do kamiennego koryta, od którego odbiła się i zatrzymała.
- Może mi odpuścisz?

- Godzina podarowana skazanemu na śmierć warta jest życie. - odpowiedziała czarna postać. Ze śmiertelną powagą. A potem nie czekając już na odpowiedź ruszyła dalej. Noc naprawdę była piękna. Ale jej nie robiło to żadnej różnicy.

Nadchodziła po schodach od strony ogrodu. Głowy odwracały się. Strażnicy poprawili się na swoich pozycjach, jeden z nich nawet, obrzuciwszy wzrokiem błyszczące, pokaźne ostrze które płynęło w powietrzu niczym płetwa rekina na powierzchni wód, dał krok do przodu.
- Zostaw...- prychnął jego zwierzchnik, stojący o łokieć dalej. - Nie poznajesz...?

Była już u zwieńczenia schodów, prowadzących na taras. Ten, który przeznaczony był dla specjalnych gości. Gdy się na nim znalazła, zatrzymała się na moment, wypatrując - głowa ukryta w czarnym kapturze nieznacznie poruszyła się w lewo, a potem w prawo. Zamek Słońca popatrzył na nią dziesiątkami oczu, nieliczne tylko z nich nie pozostały utkwione w spóźnionym nieco gościu. Kostaki zacisnął dłoń na rękojeści topora, ale znieruchomiał, gdy jakieś usta wyszeptały mu do ucha wyjaśnienie.

Popłynęła między obecnymi, powłóczysta czarna szata ciągnęła się po drogiej, połyskującej posadzce bez szelestu. Sunęła jak cień, znienacka pojawiając się za plecami dyskutujących albo przechadzających się leniwie gości, nie zatrzymując się już ani na chwilę. Rzadko kto pozostawał obojętny, przejściu towarzyszyły gniewne syknięcia, kpiące komentarze albo wybuchy śmiechu czy głosy oburzenia. Ktoś rozbawiony rzucił jakąś sentencją, ale ona płynęła przez taras dalej. Ci, którzy stali bliżej schodów widzieli już tylko poruszającą się nadal górną część długiego drewnianego styliska i zakrzywione, osadzone na nim ostrze - czyli to, co wystawało nad głowy biesiadników.

Róże nie przestawały pachnieć.

Luisa Ignacia de Todos dostrzegła sunący wyraźnie w jej kierunku czarny kształt, gdy rozmowa toczona z Armandem nagle zamarła. Rozmówca chyba rzucił jakąś kąśliwą uwagę, ale uwaga dony skupiona była już na tym, kto właśnie stanął tuż przed nią. Charakterystyczna, dość rosła i odziana w rytualną czerń sylweta z dość nietypowym jak na bal rekwizytem w dłoni odznaczała się na tle nocnego nieba.







- Witaj, o Pani...- pokłon spełniał wszystkie reguły sztuki dworskiego umizgu. Męski i pełen powagi głos dobiegał z nieprzeniknionej czarnej czeluści, szczeliny otwierającej się pomiędzy brzegami obszernego kaptura. - Staję przed Tobą, mając nie jeden, a dwa powody by zrobić to bez zwłoki. Pierwszy, by obyczajowi nie uchybić i jako gość gospodyni pierwej niźli innym cześć należną oddać. Drugi, bo czas nadszedł i powinność do Ciebie to właśnie, szlachetna Pani, kieruje me kroki.

Postać w czerni schyliła się, by ucałować pierścień Damy.

- Nie dziw się mnie, Pani. - powiedziała, prostując się - Nihil semper suo statu manet.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172