Jonatan Auster wyruszając do miejsca... Zbrodni? Nie, tylko morderstwa – mógł sobie powtarzać duchu. Usprawiedliwiać. To tylko obrona. Lecz z każdą chwilą kiedy był bliżej, coraz mocniej ściskał go żołądek. Niby wszystko grało, osprzęt nie pokazywał niepokojących oznak. Ludzi było tyle, ile zwykle – nie za dużo, nie za mało. Nagrzane powietrze z postni spełznęli nad miasto. Syn Eteru nie dostrzegał też potencjalnie niebezpiecznych zawirowań Kwintesencji. Było zwyczajnie. Normalnie.
Mężczyzna normalnie, jak na spacer szedł obejrzeć miejsce zbrodni. Zupełnie normalnie skręcił w uliczkę. Zakręciło się mu w głowie, świat jakby zawirował. Nogi zdrętwiały. Idąc piechotą poczuł, że od każdego kroku wzbiera mu się na wymioty. Przyrządy zapikały głośno, a następnie... Wysiadły.
Nim wychylił się zza rogu zauważył, że słonce znajduje się na innym miejscu. Spoglądając w uliczkę, krew napłynęła mu do głowy, nogi prawie się ugięły. Przy samochodzie stał nie kto inny jak zbir z lotniska wraz ze swym kamratem. Inny słowy, Jonatan widział dwóch jegomości których już raz zabił. Wyglądali całkiem świeżo, znajomy z portu lotniczego szeptał coś do drugiego w obcym języku, a ten drugi... Przeładowywał broń. Syn Eteru słyszał z daleka jakieś uderzenia o metal.
To Jedediasz uderzał za rogiem o blachę bagażnika. Czy on też tam był? Aby to sprawdzić, musiałby minąć zbirów i pójść tam. Teraz właśnie psychopata lotniskowy wyruszał stronę, skąd przybył wtedy...
Czyli mag miał być świadkiem sceny która się już wydarzyła.
Albo oszalał. Zabił człowieka i oszalał. Może już wcześniej siedział w pułapce własnego umysłu?
A może ma szansę ocalić asystenta swego mentora?
__________________ Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura. |