Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-06-2011, 14:43   #114
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Medico peste...


Woń palonych piór zdawała się przesycać nawet myśli. Manuel skądinąd wiedział, że jest ich czterech, w tym jeden właściwie w stanie spoczynku w kościelnym przytułku, wszyscy w zgodzie ze zwyczajem opłacani z miejskiej kasy.

Jednego znam osobiście. Flavio Collini, z pochodzenia Florentczyk, siedzi w kieszeni u Graziany, ale to na pewno nie ten. Sylwetka inna, Flavio jest dużo niższy i pulchnawy... Poza tym, raczej by się odezwał chyba, prawda?
Kolejnego nie znam osobiście ani z imienia nawet, ale widziałem go kilka razy w Elizjum w części wampirzej, gawędzącego cichutko z Jokanaanem. Może być, że nosferacki ghul... Można by go wykluczyć - jest właścicielem wielkiej, kruczoczarnej brody. Wystawałaby spod maski. Mógł ją niby zgolić, ale właściwie po co?
Trzeciego też w sumie można by skreślić. Przekroczył sześćdziesiąt lat i ledwie chodzi. Natomiast ten zdaje się mężczyzną w sile wieku.

Zostaje czwarty. Świeżutki nabytek. Ponoć po studiach w Paryżu, planowaną rozmowę z nim wielokrotnie odkładałem na później. Jednak nigdy go na oczy nie widziałem. Tak więc, odkładając na bok teorie spiskowe, on też nie powinien mi się był pokłonić. Wniosek?

- Medico! Medico peste! -
myśl przybrała formę, formę głosu, przyoblekła się w słowa które poszybowały za tamtym. Ptasi dziób zwrócił się najpierw bokiem. Tajemnicza postać zwolniła, potem obejrzała się przez ramię, a w końcu widząc astrologa zdecydowanym krokiem sunącego na spotkanie, odwróciła się.

Przez otwory maski patrzyły na Manuela ciemne oczy, w których czaił się filuterny błysk pogodnego rozbawienia. Doktor zarazy miał spojrzenie rozbawionego, beztroskiego dziecka, niepokojąco podobne do oddających się dręczeniu szczura chłopców. I niepokojąco znajome było to spojrzenie, ten spokój, ta postawa błazna, który chwilowo milczy, ale już planuje, jaką krotochwilą za chwilę rozbawi szlachetnych zgromadzonych.

Spojrzenia spotkały się, związały, i dwa umysły stanęły naprzeciw siebie patrząc na siebie od dwóch stron jednego okna.

Trwało to jednak tylko mgnienie. Potem umysł maga uderzył, potężna fala wdarła się poprzez framugi, roztrzaskując je w drzazgi i wlewając się do środka. Wola zamaskowanego tylko przez moment była w stanie przeciwstawić się obcej potędze. Mur puścił, a w oczach agresora zalśniła stal. Ustanowiwszy kontrolę, Gaudimedeus chwilę jeszcze stał jak posąg, a potem odezwał się chłodnym, pewnym tonem:

- P o k a ż mi s wo j ą t w a r z .

Upiorna postać opuściła kadzielnicę, cuchnący dym opływał teraz jej postać, wspinał się po szczupłej sylwetce. W ciemnych oczach pojawiło się napięcie, ale nie znikło z nich pogodne rozbawienie. Błazen, nawet wykpiony, nadal czuł się panem sytuacji. Lewa ręka doktora pomału uniosła się w górę, blada, niespracowana ręka młodzieńca. Jeszcze walczył z obcą, narzuconą mu wolą, gdy szczupłe palce objęły ptasi dziób maski. Na serdecznym zalśniła wąska obrączka, ozdobiona krętym jak wąż szlakiem arabskiego pisma.

Spod maski wyłoniła się wpierw krótka, rzadka bródka i miękkie, delikatnie wykrojone usta, potem czerwone znamię na smagłym policzku, przywodzące na myśl oparzelinę. Manuel już wiedział.

A Celestin Inigo zdjął maskę i zakołysał nią jak dziecięcą zabawką. Uśmiechał się pogodnie, nawet nie do Manuela, lecz do siebie, z krotochwili, którą znał tylko on, jak zawsze. Jak zawsze przed ostateczną śmiercią.
- Między nami, wielkimi umysłami... - westchnął bez gniewu czy żalu - czy nie znajdujesz panie, zabawną tej przewrotności losu, która pozwala nam przeprowadzać gładko wielkie plany, zarażać ideami całe narody... a każe się potykać się jak niedouczonym żakom na głupotach bez znaczenia?

Wzrok astrologa był osadzony w twarzy Celestina, znieruchomiały, zupełnie jakby Manuel obserwował niebezpieczną kobrę, którą może sprowokować każdy ruch. Albo jakby bał się, że ulotne widmo zniknie. Tylko jakieś niewyraźne cienie, które przesuwały się jak ciemne chmury nad czołem Tremere, nadawały całej twarzy ton czegoś, co mogło być wzięte za zdumienie. Ale może były to tylko cienie mieszkańców Ferrolu, mijających dwie zastygłe naprzeciw siebie postacie.

- Dawno temu, gdy unosiłem wzrok ku gwiazdom, ogarniał mnie niewypowiedziany lęk...- odezwał się Gaudimedeus - Ich widok sprawiał bowiem, że miałem wrażenie, jakby moje życie było bez znaczenia. Ale potem zrozumiałem, że nie ma rzeczy bez znaczenia. Koniec końców wszyscy jesteśmy jak mrówki. Życie mrówki coś znaczy, tyle że nie aż tak dużo, jak mrówka sądzi.
Powoli uniósł dłoń, bezwiednie dotykając własnych ust. Ręka płynęła w powietrzu lekko, jak wypełniony powietrzem balon. Bliżniacza tamtej obrączka na palcu Manuela zalśniła w niedalekim świetle płomienia, czy może to palący intensywnym ciepłem metal sam był źródłem bladego światła.
- Medico peste... Zatem przewrotność, panie...- dodał astrolog, naśladując westchnięcie tamtego - ...powinienem był domyślić się od razu. - Zarażać ideami narody...Czy zarażanie owych narodów czymś bardziej przyziemnym też masz za krotochwilę, Celestinie?

Szczera, ruchliwa twarz Szaleńca zastygła w wyrazie smutku i żalu, jakby otrzymał niezasłużony niczym cios.
- Czy nie przykładasz do mnie swojej własnej miary? - zapytał z wyrzutem, a jego wzburzenie zdało się Manuelowi tak czyste i prawdziwe jak rozgwieżdżone niebo, choć znów uśmiechnął się pogodnie, dając do zrozumienia, że już zdążył wybaczyć obrazę. - Nie, panie Amaya. To nie moje krotochwile. Nie w mojej głowie wylęgła się ta zaraza, i brzydzi mnie tak samo jak jej źródło. Ogień nie ma w sobie nic z zepsucia. Na wiele jednak musimy się godzić, w imię paktów i rozejmów wyrzekając się własnych prawd. Mehmed syn Micheasza nie jest może wymarzonym poplecznikiem, ale najlepszym, na jakiego było mnie stać. Więc go popieram.

Jego wzrok zbłądził na dłoń Manuela i pogodny uśmiech zamarł na jego twarzy. Milczał długo i Manuel pojął, że Celestin zwyczajnie nie wie, co rzec.
- Z któregokolwiek z tych, którzy jeszcze nie przybyli zdarłeś tę błyskotkę - powiedział w końcu powoli, cedząc słowo po słowie - wiedz, że to nie wystarczy. To jeno symbol. Zabawka. Oszustwo. Nie zaprowadzi cię donikąd, a na pewno nie na miejsce tego, komu ją zabrałeś. Imiona wypowiedziano wiele lat temu, wśród nas jest miejsce tylko dla tych, których sami przyjmiemy... Nie muszę ci mówić, że większość z nich zieje ku tobie żądzą zemsty? Umilają mi wypoczynek licytowaniem, który z nich co ci uczyni, gdy zbierzemy siły. Mógłbym ich właściwie powstrzymać... tylko po co? - wzruszył obojętnie ramionami i obdarzył Manuela najszczerszym ze swych uśmiechów.

Szczur popiskiwał gniewnie, podtapiany w kanale przez brudne dzieci. Manuel popatrzył przez chwilę w ich stronę, przyglądając się twarzyczkom, na których malowało się okrucieństwo. Nie zwracały uwagi na stanowiący tło tej sceny wszechobecny ludzki lament.

- Celestin, którego znałem, nie zniżał się do otwartych gróźb. - odpowiedział astrolog, chowając dłonie w rękawach i znów obracając spokojniejsze już spojrzenie w kierunku doktora zarazy. - Ten, kto rzekł mi, że to co wstało, nie jest już tym, co umarło, miał rację. Nie jest mi to jednak przeszkodą, sam ulegam właśnie przemianie. Jedno wszak trudno mi wybaczyć, co pada z ust kogoś, z kim dzieliłem wspólne bezsenne noce spędzone nad księgami i upodobanie do dziedzictwa wiedzy...

Lekkie wieczorne podmuchy szarpały nieco szaty stojących naprzeciw siebie. Dwie czarne sylwety, pośród morza szarości, królestwa łachmanów i płaczu.

- Nie przemocą ją wziąłem...- mówił Gaudimedeus, a choć ozdoba ukryta już była pod czarną materią, jaśniała teraz jako temat w ich rozmowie - Nie pragnę też miejsca przynależnego komu innemu. S y mb o l jeno, mówisz, panie. Zabawka. Zabawka?! Zajmowałem sie systematyczną eksploracją materii symbolicznej. Zapuszczałem się w świetlisty labirynt symboli studiując pilnie Mundus Symbolicum in Emblematum...cum Profanis Eruditionibus ac Sentensis illustratus najprzewielebniejszego Phillipa Picinello czy kabalistyczną Księgę Zobar Mojżesza z Leonu. Czytywałem rozprawy o psyche głębi, nie zaniedbując dzieł okultystycznych jak książki Piobba i Shorala...Obrażasz mnie panie, sugerując że znajduję w tej obręczy moc dosłowną i surową. Żaden symbol nie jest zabawką, a symbologia jest nauką ścisłą, nie swobodną grą marzeń. Analogia to nie figura logiczna, ale tajemna tożsamość! Dziś przekuwam ją na nowo, formuję siebie samego,a to jest znak początku tego procesu. Choćby był tylko kawałkiem metalu, ważne jest kiedy ten pierścień się pojawił i czym staje się on dla mnie, i tylko dla mnie.

Oczy Tremere zapłonęły, zatańczyły w nich magiczne płomienie. Wyprostował się, zdałoby się, wzrósł i spotężniał. Pasja, która narodziła się w jego słowach gdzieś w trakcie rozmowy, zaczynała przypominać wzbierającą falę.

- Gdy Jowisz zezwolił Herkulesowi na uwolnienie Prometeusza, uczynił to pod warunkiem, że ten ostatni będzie nosił kawałek skały z Kaukazu oprawiony w żelazne kółko, tak by poniekąd dopełniła się nałożona nań kara. - mówił w natchnieniu astrolog - Na moim palcu lśni koło, krąg ognia otacza Siwę jako kosmicznego tancerza, Zodiak jest kołem, koło symbolizuje proces witalny wszechświata i każdego jego stworzenia! Ciągłość i całościowość, kolisty taniec natury stwarzającej się i niszczącej nieustannie! Mówisz o oszustwie? Ty, który sam dzięki mocy symbolów sam stajesz pomiędzy królestwem pojęć a królestwem ciał fizycznych! Ten symbol to znak mojej przemiany, w aspekcie czasu jego blask to moc wiecznej mądrości i nadprzyrodzona iluminacja!

Zatrzymał nagle potok słów i stężał. Wszystko to, co biło od Gaudimedeusa, nie zgasło, a jedynie zostało utrzymane w ryzach mocą woli.
- To moja ewolucja, Celestinie. - szepnął mag, odmiennie i obco akcentując sylaby, jakby słowa te były wypowiadane w zupełnie innym języku.

Malkavian słuchał, nadając twarzy pozór uprzejmego zainteresowania. Jednak Manuel widział - w spiętej sylwetce, czerwieniejącym od napływu krwi znamieniu na policzku, palcach zaciskających się na łańcuchu kadzielnicy - chęć zadania szybkiego ciosu i zahamowania potoku słów. Myśl o ucieczce, zwierzęcy instynkt nakazujący odwrót w obliczu kogoś potężniejszego i nieznanego, zakiełkowała w jego umyśle i zapłonęła od ogarniających go płomieni, by rozpaść się w popiół i nicość.

Zastąpiło ją wspomnienie Alego, tak wyraźne, jakby cień Assamity stanął mu przed oczami. Ali się nie odwrócił. Ali tym razem nie uciekł. Przybył i doprowadził swoją wolę do końca, a nie zatracił się w niej na tyle, by nie pochylić się nad obcym z wrogiego klanu i nie dopomóc mu w jego zamierzaniach, które znalazł słusznymi.

Celestin rozluźnił się, mrugnął raz i drugi, i wybuchnął śmiechem. Choć nie rzekł jeszcze ani słowa, wszystko w Manuelu krzyczało “kłamca! kłamca!”. Brakowało mu w tym śmiechu tego, co zawsze cenił w Celestinie, bowiem sam zatracił tę cechę - czystości i żywiołowości, pogody ducha, która pozwalała wykpić niewygodne fakty bez czynienia sobie wrogów. Został tylko dźwięk, odbijany echem od fasad kamienic.

- Skoro tak jest dla ciebie cenna - rzekł Celestin pojednawczo - pozwolę ci ją zachować, na pamiątkę odchodzących w niepamięć czasów. Na twoim miejscu jednakże odrzuciłbym ten dar. Raz, że... - złożył usta w dzióbek i przybrał minę zawstydzonej dziewicy - ... na starość zacząłem tracić przenikliwość sądów, bo patrząc na ciebie widzę, że obstawiłem złe konie w tej ostatniej gonitwie... Dwa, że przeszłej nocy ktoś, kto mówił jak ty, ufny we własne siły, zginął zatłuczony głupio. Rozświetlił nam noc na chwilę, i tyle dobrego przyszło z jego śmierci. Jutro - zniżył głos do szeptu, nachalnego i niepokojącego - wspomnienie wędrującego światła zakryją myśli o cyckach żony sąsiada, pieniądzach i władzy. Wielka idea zdechnie, przytłoczona małymi ciągotami jak kamieniem nagrobnym. Tego chcesz dla siebie? Wybierz mądrze, gdy inni wybierali głupio. W ostatecznym rozrachunku, panie Amaya, liczy się tylko to, co... trwa. Rzekłem, że mogę powstrzymać mych niesfornych towarzyszy, którzy z tej prawdy uczynili sobie konia, na którym ruszyli do bitwy. Również głupio, ale kim jesteśmy, by sądzić cudzy ból i krzywdy, by im odbierać prawo do zemsty? Mogę ich powstrzymać - pstryknął palcami. - Nie groziłem ci, panie Amaya. To była propozycja.

Za jego plecami chłopcy kłócili się o truchło utopionego szczura.

- Propozycja... - odparł astrolog, już spokojniej - Rzecz warta rozważenia, ale... Masz zatem legitymację, by ją składać? Rzekłeś: popieram Mehmeda, syna Micheasza. Kto w końcu stoi u steru waszego okrętu? Ty, czy on?

- Mehmedowi zgnilizna przeżarła mózg i oczy. Nie znalazłby oburącz własnego tyłka, nawet gdybym mu przyświecał latarnią. Co dopiero mówić o sterze. Nie, panie Amaya. Malafrena popełnił błąd pozwalając mu rządzić w swoim imieniu, przez co niemal skazał na porażkę nasze zamysły. Ja nie powielam jego pomyłek. Czyż zresztą nie dałem już dowodu, że nie żywię ku tobie wrogości i że potrafię gwizdnąć na zbyt wybiegające do przodu psy? Sokół krążył wokół twego domu, jak myślisz, co go zawróciło?

- Kłamiesz. - pomyślał Manuel - Twoje usta pełne są kłamstwa.

- Dobrze. - odpowiedział Tremere bez mrugnięcia okiem - Wierzę ci. Ale jeszcze nie zdecydowałem. Nowa synteza...Może i potrzebuje nowych paktów. Wy też potrzebujecie takich jak ja, ktoś musi budować most miedzy formami rzeczywistości. Wiedz też, że nie widzę w was nic nienaturalnego. Siwa przekształca istoty, niszcząc ich formy, ale nie naruszając fundamentu.

Poprawił kaptur szaty, nasuwając go nieco niżej na czoło.

- W jednym na pewno się zgadzamy. Ogień nie ma w sobie nic z zepsucia. Jest on również moją drogą: pamiętaj o tym, gdy zechcesz mnie osądzić. Możesz założyć już swoją maskę, poznałem twoje nowe oblicze, Celestinie.

Chwilę panowała cisza. Gdzieś daleko, ktoś zawodził, rzewnie i przeciągle.

- Zanim nadejdzie czas decyzji, wszakże...- powiedział Gaudimedeus, wpatrując się w stronę, gdzie rysował się Zamek Słońca - Czy zechcesz mi powiedzieć to, o co pytałeś już mnie... Czego Ty chcesz dla siebie? Kim będzie Celestin Inigo, gdy opadnie kurz po wielkiej bitwie?

Malkavian założył maskę na głowę, zawadiacko, jak kapelusz. Zawinął dłonią w geście mistrza ceremonii, który za chwilę zaprosi na scenę nowego aktora.
- Ogniem, który rozgorzeje na nowej ziemi, ta już zbyt wiele krwi wchłonęła. Ogniem, który rozjaśni ciemności, który będzie ogrzewał serca i wskazywał drogę. Ogniem osłoniętym, który nie będzie trawił i niszczył.

Z jego wyciągniętej dłoni podniosły się płomienie, tańczyły pomiędzy nim a Manuelem. A astrolog nie czuł ciepła. Nie widział też, by buzujący ogień oświetlał ogarniający ich mrok. Ciemności wokół nich zdawały się jeszcze głębsze. Światło, które umarło w ciemnych wodach, powstawszy na nowo, z nich czerpało swą istotę i siłę.

- Jutro zapytam znowu. I zapytam po raz ostatni - zapowiedział Celestin, nim ukłoniwszy się, odwrócił się i odszedł, podśpiewując pod nosem ludową piosenkę o statku-upiorze i jego martwej załodze, szukających zemsty na tych, którzy ich skrzywdzili za życia.

Tremere patrzył za odchodzącą, upiorną nieco postacią rozsiewającą wokół siebie smrodliwą woń, która kryła jej woń prawdziwą tak jak maska kryła jej prawdziwą twarz. Szaleniec zniknął w zaułku, prowadzącym w stronę morza... Dopiero po chwili Manuel zdał sobie sprawę, że stoi pod domem, który Celestin zamieszkiwał za życia.

Astrolog poruszył się wreszcie, drgnął, uświadamiając sobie ten fakt. Niczym po sygnale, który miał go rozbudzić, ruszył w dalszą drogę, ostrożnie stawiając stopy. Trzeba było się spieszyć, bo jeszcze przed balem czekało Manuela kolejne spotkanie, tym razem jednak z gatunku tych zapowiedzianych. Wzrok sunącej po bruku czarnej postaci łypał spod ciemnego kaptura, wyławiając uliczne obrazy ludzkich tragedii. Ferrol przeklinał, płakał, złorzeczył i prosił o łaskę, przygnieciony rozmiarem dotykającego go nieszczęścia.

- “Igitur Dominus pluit super Sodomam et Gomorram sulphur et ignem.” - myślał Gaudimedeus, nie zwracając dziś uwagi na wyciągane w jego kierunku ręce żebraków i rozliczne błagania doświadczonej klęską gawiedzi. Stopy migały szybko jak cienie na bruku, a w świeżym wspomnieniu błąkał się widok tego płomienia na dłoni Celestina...

- Ignis...Fałszywy...Może, po prostu inny, odwrócony. Dłoń, która go rodzi...- myśli biegły, jak po kole właśnie, jak arabskie litery po metalowej obrączce. - Teraz jeszcze to. Dlaczego nie chcesz się przyznać, że Celestin przypomina ci samego siebie...Podobnie jak uroboros gnostyków i zodiak - ona ma przecież połowę aktywną i drugą pasywną. Jest ewolucja i jest inwolucja. Potęga świata duchowego, którego częścią jest symbol, trwa przecież wiecznie.

Jak powiedział Salustiusz: świat jest przedmiotem symbolicznym...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline