Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-06-2011, 22:11   #37
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
"Wszystko, co dobre szybko się kończy" – powiadali zgorzkniali nieudacznicy, którym ktoś zwędził sprzed nosa wszystko, co sobie cenili. Tłukący się przez ścinający krew w żyłach mróz i wyżymający ciało z soków żar straceńcy mało, co sobie cenili, a jeszcze mniej mieli. W ogóle zaś nie wiedzieli co dobrego mogłoby szybko się skończyć, bo na dobrą sprawę nic takiego nigdy się dla nich nie zaczęło. Owszem, życie. W opozycji do śmierci wydawało się całkiem smakowite. Tłusty kąsek wciąż tkwił na widelcu i nieuniknione można było odwlekać jak ożenek z mamioną frazesami małolatką. Dopóki nie objawi się żelazna konieczność w postaci jej napęczniałego brzuszka, tatki i dwójki braciszków. Teraz było kapkę inaczej, bo salamander nikt ze zgromadzonych chyba w najbliższej rodzinie nie posiadał, ale efekt ostateczny musiał być ten sam, co i w familijnej metaforze. Koniec rozrabiania i totalne uziemienie. Raz a dobrze. W ognistej, rozpuszczającej kości kipieli.

"Gdybyście byli tak łaskawi... Pójdźcie w ślad za koleżanką i zapolujcie na te traszki nim nas utopią. To będzie zamiast dreptania, kurwa, w miejscu" – Hassan na momencik przerwał świergotanie na drewienku, trzeźwo łącząc kropki w pełen obrazek i dedukując, że koniec jest tuż. Jeśli cała banda nie urządzi sobie safari na salamandry to któryś posąg w końcu runie na pomost. I pociągnie ze sobą całą jego załogę. Zrozumieli. Niektórzy, bo nie każdy miał czas na słuchanie wykładów Bakluna, ale tych paru bystrookich strzelców zrozumiało. I zabrało się do olimpijskich zmagań. Elletar, Kerin, Myvern, Alrauna i Felix. Ci przylepili łapska do kusz i łuków i błyskiem rozpoczęli ostrzał. Cięciwy zaśpiewały, lotki zafurkotały w powietrzu, a gady zasyczały jak boczek wrzucony na rozgrzaną patelnię.

Świst i wizg, pierwszy potwór oberwał, sturlał się pod krasnoludzką statuę, pękł pod ciężarem kamienia jak paczka cukierków. Drugi mruknął, wyrwał bełt z przedramienia, wyrwał kolejny z podbrzusza, spadając w lawę siłował się z trzecim, zagnieżdżonym w piersi. Dwóch następnych piekielników poszło na dno razem ze swoją rzeźbą, lepiąc się do niej, jakby miała ich wybawić przed utonięciem. To nie był ponton tylko dwutonowy kawał żłobionego głazu. Następni spadający z góry nurkowie nie popełniali już tego błędu. Pluskali w magmie jak wrzucone w kompot truskaweczki i bezskutecznie próbowali się utrzymać na powierzchni, co i rusz zalewani falami żaru. Inni, nauczeni na cudzych błędach przywarli do wyrobionych w granicie krasnoludów i schowani za bezpieczną osłoną parli naprzód. Czas płynął. Dla nich i dla ich ofiar kilkadziesiąt łokci niżej. Most był coraz bardziej chrupki, nagrzany jak żelazko roztapiał obuwie i parzył w stopy zmuszając do błazeńskich podskoków. Schody po których resztkach toczyła się statua kruszyły się zasypując okolicę gradem czarnych odłamków, grożąc zawaleniem w każdej sekundzie. Dimble i Falco gramolili się po cielsku rozjuszonej, rzucającej się jak pijany krwią pitbull, salamandry. Dexter zapierdalał po rosnącej linie jak gekon, dopadając szczytu powrozu w mgnieniu oka. Hassan świszczał i gwizdał, uśmiechnięty i w pełni wczuty w swój popis artyzmu. Sznur płynął ku górze.

Posąg był bliżej i bliżej skraju kamiennych stopni i coraz większe ich fragmenty gnały w dół, samym swym pędem wprowadzając odrobinę orzeźwienia w z każdą chwilą gorętsze gumbo. Któryś z gadów wyjrzał zza skalnej zasłony, ryknął niczym miniaturowy smok i podziurawiony zestawem strzało-bełtów zwiotczał. Reszta szła naprzód, skała toczyła się przed nimi. Dimble widział zbliżający się kształt tylko w zarysach, razem z niziołkiem uwięziony na szalonej karuzeli łusek. Dźgał i siekał, gryzł i szczypał, ślizgał się po pancernych płytkach szukając ujścia z uścisku. Rąbnął łbem w porzucony przez Amisha adamant, zamroczony zobaczył kątem oka jak Falco dusi się w uścisku potwora. Usłyszał jak krzyczy rozrywany na strzępy, podjadany przez czarta potężnymi kęsami i w końcu milknie padając w pył. Ścisnęło go za gardło, oczy rozszerzyły się z przerażenia, a wrzask zakotłował się w przełyku i wrócił z powrotem do żołądka. Griffa już nie było. Padł trupem pod cielskiem swego zabójcy, który ostrzelany przez awanturników zaraz podzielił jego los.

"Pobudka, kurwa!" – Rafael szarpnął gnoma za pazuchę i pociągnął go za sobą ku rozpostartej w pełni linie, która sięgała już skalnej półki, gdzie salamandry motały się z kamiennym kolosem. Nie było czasu do stracenia. W opinii niektórych. Ale nie według grajka, który samemu przygotował ewakuację. Niegrzecznych chłopców należało ukarać, takie miał zdanie.

"Dawaj kielich Roth, albo skończysz jako grzanka" – Hassan krzyknął donośnie do gramolącego się po sznurze złodzieja, ale w odpowiedzi zobaczył tylko jego łapę na zgiętym łokciu. "Skoro tak..." – ibn Sabbah schował harmonijkę w kieszeń na piersi i warknął – "Zrzuć go lino!"

Twarze obserwatorów zjawiska stężały, porażone, jakby wykute w lodowej bryle. Sznur zakołysał się, zafalował jak ocean w najgłębszym sztormie i sieknął Dextera przez pysk, rzucając nieszczęśnikiem w dół, wydzierając mu kielich z dłoni i wysyłając na kurs nurkowania w lawie. Skwierczenie przypalanego ciała i dziki wrzask zdradziły od razu, że za ten kurs Roth certyfikatu nie odbierze.

Kielich spadł jak spadochronowy skoczek, akurat tam, gdzie było zaplanowane, prosto w orękawiczone dłonie Hassana. "No naprzód banda, zaraz finał" – błysnął dowcipem Baklun. Niewiele powiedział, ale nim połowa tego przebrzmiała siódemka alpinistów pięła się już pod górę. Na czele pędził Felix, za nim Kerin, Alrauna, Zilvinid, Elletar, Melvar i Amish. Gnali na górę jak gazele. Z tą niewielką różnicą, że pędzili nie horyzontalnie, a w pionie. Byli już niemal u szczytu, gdy ciężar posągu przeważył i runął wprost na nich. Całą resztę unicestwić miał dopiero za kilka sekund. "Z drogi junaku" – Hassan odepchnął Josepha i skoczył na linę, tuląc się do sznura jak lemur – "W prawo lino!"

Sznur zareagował automatycznie, bez sekundy buforowego czasu, od razu gwałtownie zaginając się w prawo, umykając razem z pasażerami z drogi spadającego skalnego bloku. Tak szybko i gwałtownie, że nieszczęsny Felix na jego krańcu ześlizgnął się z niego, zwolnił uchwyt i poleciał hen w dół. Zupełnym przypadkiem nie trafiając w czerwono-żółtą zawiesinę magmy. Poleciał w dół i wylądował na jakieś miniaturowej skalnej wysepce. Nieprzytomny, z połamanym kręgosłupem i pogruchotaną czaszką. Przeżył. Chwilę dłużej, zanim po paru sekundach nie stopiła go na atomy wzbierająca gwałtownie lawa. Ci, którzy pozostali na pomoście szybko zrozumieli jego ból. Dosłownie, bo kiedy gigantyczny posąg spadł na ich ostoję, rozdzierając ją na strzępy i zrzucając wszystkich w niebyt, znaleźli się tam, gdzie Inarus chwilę wcześniej. W wylewającym się z otchłani Ziemi piekle. No i pewnie niedługo potem w tym klasycznym, gdzie trafiali bardzo niedobrzy ludzie. Tego już jednak ich kompani, którym udało się rzutem na taśmę uratować własne dupska, nie wiedzieli. I wiedzieć, prawdę mówiąc, nie chcieli.

"Bomba" – zaśmiał się Hassan i z liną, która natychmiast owinęła się wokół jego ramienia pognał na spotkanie salamander. Wpadł w ich największe zbiorowisko, kompletnie znikając z oczu zasuwającym po znikających w oczach stopniach awanturnikom. Rżnęli i rąbali, kłuli i piłowali, rozbebeszali jaszczurki jak bezduszni studenci, rozmontowujący swe żaby na lekcjach anatomii. Lepcy od krwi dopadli do szczytu schodów, widząc jak niezrażony ciągle rosnącą nawałą przeciwników Baklun wyżyna sobie drogę na wolność. Zakotłowali się w tańcu wokół niego, wspomagając ubabranego juchą szermierza w krwawych żniwach, które sobie urządził. Szli marszowym tempem, pracując jak dobrze naoliwiona maszyna, nie zwalniając nawet w obliczu sypiących się stalaktytów i podłoża pękającego pod stopami. Musieli trzymać się w kupie, osłaniać ze wszystkich stron, działać w pełnej synchronii. Inaczej skończyliby tak, jak Elletar, który zatrzymał się na sekundę, by podnieść wytrącony mu z ręki łuk. Był wspomnieniem. Zostało po nim echo przedśmiertnego wrzasku i parujące, porozwalane po całej komnacie wnętrzności.

"Już bliżej niż dalej. Musimy się tylko przebić do tamtego mostku i potem już tylko giganci" – Baklun wypadł przed szereg karczując przejście w lesie czerwono-żółtych łusek. Nie czekał na nikogo, więc jeśli ktoś był sentymentalny i lubił się odwracać to miał pewność zasilenia gadzich żołądków. Innym razem, innym razem. Teraz wszyscy drałowali do skalnej niteczki rozciągniętej nad basenem ognia, odsłoniętej ze wszystkich stron i szerokiej ledwie na stopę. Jaszczury nie ustępowały, tłoczyły się na zwężającej się z każdym krokiem kładce, obryzgiwana farbą skała robiła się śliska, nie dawała oparcia osłaniającemu tyły Zilvinidowi. Stwory atakowały jak w amoku, niby piranie rzucając się naprzód, by wyrwać ofierze choć strzęp mięsa dla siebie. Rozrąbywane na kosteczki kończyny poczwar wylatywały w powietrze, zalane posoką pyski z powybijanymi zębami cofały się, monstra spadały w nicość jedno po drugim. Tyle, że wiele z nich oplątywało szczupły skrawek mostku, przeciążając go i krusząc, kołysząc nim i chybocząc. "Rzuć to w diabły i uciekaj" – pomyślał wojownik i przekonany o swej słuszności porzucił broń, odwracając się na pięcie. Stąd dobrze widział, jak przesmyk urywa się za niknącymi po drugiej jego stronie zbiegami, odcinając go od ratunku i zostawiając bezbronnego na pastwę bestii. Chłopak uśmiechnął się półgębkiem i wzruszył ramionami. Los miał własne ścieżki. Zdarta z twarzy maska pofrunęła na dół, razem z kolejnymi salamandrami, na które Zilv rzucił się z parą sztyletów, ostatnim, co mu pozostało. Biegnący w oddali uciekinierzy nie słyszeli jego krzyku. Nie krzyczał. Z gardłem rozdartym ciosem własnego miecza, porwanego przez którąś z jaszczurek, mógł tylko cichutko zabulgotać nim grawitacja nie porwała go z mostkiem i resztką gadziego plemienia w płomienne objęcia wulkanu. Akurat, by dać mu sygnał do erupcji. Idealna harmonia.

Melvar, Amish, Kerin, Hassan i Alrauna. To było wszystko, co miało pozostać z dumnej drużyny zdobywców Czarnej Kuźni? Jasne, że nie! Każdy bystry obserwator parsknąłby śmiechem na taki wyrok. Kwintet łajdaków był u wybitych w wulkanicznym stożku wrót i widział już swój ratunek. Odebrany w ostatniej chwili przez trio olbrzymów, które wyłoniły się zza rogu, gnając w berserku i rozbijając mijane ściany na miazgę. "Wszyscy w lewo!" – krzyknął Hassan, głosem zachrypłym od wydawania rozkazów. 'Ważka', bakluński magik i Cyganka o mało co nie połamali nóg na zakręcie, biorąc woltę na szeroką, granitową płytę, która prowadziła gdzieś w dół, ku podziurawionej jak raticki ser ścianie stożka. Kerin była na samym końcu. Nigdy nie była dobra w maratonach, stawiając na zabawę szybką i intensywną. Przynajmniej, gdy szło o bieganie. To miewało fatalne skutki, ale nie dzisiejszej nocy. Biegnącej w ariegardzie Jasnej nie umknął manewr ibn Sabbaha, który zamarkował skręt, odbił się od bazaltowej kolumny jak kauczukowa piłeczka i poszlusował dalej prosto, akurat ku wyjściu.

"KROLG!" – Hassan ryknął niczym żubr w potyczce o przywództwo nad stadem – "MASZ SWÓJ KIELICH!"

Czarny kielich, który właśnie szybował w powietrzu, zmierzając nieubłaganie ku zamarłym w zdumieniu zbiegom. Melvarowi, Amishowi i Alraunie. Cienie zamajaczyły nad trójką chwilowych posiadaczy artefaktu, gdy gigantyczne sylwetki barbarzyńców wyrosły nad nimi z bronią wzniesioną, by zabić. Blisko. Byli naprawdę blisko. Adamant rąbnął w skałę, wygryzając w granicie pokaźną wyrwę. Rozmemłany na ostrzu Melvar wyglądał jak insekt. Jego ksywa, koniec końców, zyskała realne znaczenie. Alrauna uskoczyła, staczając się w lawę wśród stukotu żwiru i otoczaków. Skalnej półki złapała się przypadkiem, wymachując łapami tylko dla ubarwienia własnego końca. Od upadku wybawiła ją pomocna dłoń. Olbrzymia, czarna jak węgiel dłoń, której paluchy zacisnęły się wokół talii Cyganki, gruchocząc biodra i zmieniając pięknisię w drgającą dziko galaretę. Zaraz! Był jeszcze Amish z kielichem w dłoniach, skryty za ścianą, poza zasięgiem paluchów królewskiej gwardii, wtulony w bazalt, z reliktem ukrytym pod pazuchą. Nie widzieli go. Ale widzieli, gdzie się skrył. Uderzenie mocarnej, okutej czarnym żelazem pięści zdezintegrowało osłonę czarownika, zasypując go rojem głazów, łamiąc w stu miejscach i przygważdżając do podłoża. Kielich ściskał w palcach do ostatniej chwili. Nawet wtedy, gdy dogorywającego wygrzebali go spod rumowiska i rozdarli na części. Rzucając obok wymiotującej krwią Alrauny. Agonia byłaby... Ciężko powiedzieć: lżejsza czy cięższa? Na pewno przyjmowaliby ją inaczej, gdyby kielich był prawdziwy. Ale nie był. Ostatnim, co zobaczyli była odchodząca z naczynia czarna emalia i szaleństwo ognistego króla, który właśnie zrozumiał swój błąd. I ruszył, by go naprawić. Był już u wrót, gdy huk za plecami wybudził go z furii. Wulkan wybuchł, wyrzucając na zewnątrz morze lawy i w swej erupcji porywając olbrzymy z ogniem, bezwolne jak szmaciane laleczki.

"Masz dziewczyno potencjał" – Hassan ześlizgiwał się po zlodowaciałym zboczu mając Kerin pod bokiem – "Mówiłem Ci to już, pamiętasz?"
"Ja wszystko pamiętam" – Jasna zacisnęła dłonie w pięści i aż zadrżała od gniewu – "Dlaczego ich poświęciłeś? I dlaczego wyrzuciłeś ten pierdolony kielich? On kosztował ich wszystkich życie!"
"Kielich jest tutaj" – Baklun zamachał dziewczynie naczyniem przed oczami, dając jej niezłą szansę na przyjrzenie się artefaktowi, rozświetlonemu przez ognisty pióropusz lecący w niebo jak wzburzony szampan – "A po drugie... Czy aby na pewno wszystko pamiętasz?"


Lodowy olbrzym wyłonił się ze śnieżnej zamieci jak zjawa, zamykając umykający duet w skalnej cieśninie. Skąpany w iskrzących się jak fajerwerki śnieżnych płatkach wydawał się jeszcze większy od Krolga i jego gwardzistów. A nie był sam. Gdzieś za nim słychać było tupot podkutych żelazem buciorów, które grzmiały jak wodospad. Śnieg był grząski, ciężko było się tu poruszać. Wylot z lodowej alejki był tylko jeden, wprost pod katowski topór tytanicznej bestii. Żadnej szansy na ruch.

"A jednak nie pamiętałaś wszystkiego..." – Hassan zaśmiał się perliście, nalewając sobie wino do kielicha.
"Czego niby? O czym tym mówisz?" – Kerin poczuła jak kończyny jej drętwieją i powoli zaczyna unosić się w górę, lekko i kawałek po kawałku. Ograniczona i powolna.

Proszę wszystkich o niepostowanie.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 14-06-2011 o 22:21.
Panicz jest offline