Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-06-2011, 23:17   #31
 
Rychter's Avatar
 
Reputacja: 1 Rychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodze
Grunt uciekł spod nóg. Nagle i w sposób niekontrolowany. Ten upadek nie groził jednak potłuczeniem, złamaniem gnata czy nawet rozbiciem głowy. Konsekwencją mogło być błyskawiczne usmażenie, stanie się częścią jeziora magmy. Gdzieś w zasięgu ręki mignął owinięty niefortunnie o skałę ogon salamandry. Rafael nie zastanawiał się długo, to była jedyna szansa uniknięcia kresu życia. Pokryty łuską odwłok był jednak diabelnie śliski. Rafael chwycił go oburącz, by po chwili uświadomić sobie, że upuścił rapier. Broń wpadła w rozjarzoną taflę, unosiła się przez moment na powierzchni, po czym po prostu się rozpłynęła.

– Pięknie kurwa. Najpierw plecak ze sprzętem, teraz prawie nowy rapier… Chuj by strzelił taką robotę!

Nie było jednak czasu na rozczulanie się. Nad głową śmiałka pojawiła się wyszczerzona salamandra z resztkami czegoś, co niedawno było glewią lub berdyszem.

– Wypierdalaj jaszczuro! – Rafael gotował się w środku i to nie za sprawą ekstremalnych temperatur. Maszkara jednak albo nie rozumiała wspólnego, albo miała inne zamiary. Zaczęła okładać wisielca drzewcem. Sachar ustabilizował się na ogonie, dzięki czemu nie musiał już trzymać się dwiema rękami. Zluzowaną kończyną zaczął osłaniać się od zadawanych razów klnąc przy tym niemiłosiernie. Z wybawieniem przyszedł zamaskowany towarzysz ubijając gadzinę.

– W samą porę! - powiedział podciągając się na zaimprowizowanej linie pokrytej łuską. Nagle przed oczami zrobiło mu się ciemno. Nie wiedział, czy ten mrok spowodowany jest uderzeniem w głowę, czy ma inne, nieznane przyczyny. Ciemność ustąpiła po kilku chwilach.
Jednak to nie był koniec atrakcji. Zaklęty sznur do zamierzonego pułapu wciąż miał daleko, a salamandry z góry zaczęły działać.
Kiedy Rafael wgramolił się na górę zaatakowała go jedna gadzin z tych ocalałych tu na dole. Asasyn odskoczył w bok unikając szarży. Następnie ukrytymi ostrzami ciął potwora po grzbiecie. Cięcia jak na ciało takich rozmiarów nie były głębokie, jednak niewątpliwie bolesne. Bydle zawyło, a Sachar kopniakiem pozbawił je równowagi i możliwości wyhamowania przed krawędzią. Salamandra runęła w otchłań.
– Szefie, nie ma jakichś żywszych melodyjek, żeby ten powróz się szybciej wyciągał. W tym tempie ta muzyka będzie co najwyżej naszym marszem pogrzebowym!
Lina szła do góry w żółwim tempie, a salamandry na górze znalazły nowy rodzaj amunicji miotanej. Ciężki kamienny posąg minął platformę, jednak sam podmuch złowrogo zachwiał podłożem. Szczęściem w nieszczęściu, celowanie i miotanie pociskami tej wagi było trudne nawet dla tych przerośniętych jaszczurów.
Rafaelowi do głowy przyszedł pewien pomysł. Ryzykowny ale nie widział lepszych rozwiązań. Zakładając, że następny posąg spadając podobnie jak poprzedni, lub muskając platformę - a prawdopodobieństwo tego było duże, bo celowanie ciężkim blokiem skalnym przez grupę jaszczurów wymagało sporej zręczności i niesamowitej koordynacji – i zaburzy kruchą równowagę całości w odpowiedni sposób, może pomóc zyskać Hassanowi kilka cennych metrów. Już teraz grunt zaczął się chwiać. Tamta strona uciekała w dół, sprawiając, że druga – razem z Baklunem i jego liną podnosiła się w górę. Wszystko to musiało jednak przebiegać wolniej. Potrzebna była przeciwwaga, by wszystko zbyt szybko nie osunęło się w dół. Plan śmiały, lecz jeśli coś miałoby się nie powieść, efekt byłby ten sam. Szybki i bezbolesny koniec.

– Wszyscy do Hassana! Musimy dociążyć tamtą stronę, bo wszystko jebnie w dół! Szybko! – krzyknął do towarzystwa. Tym razem miał nadzieję, że efekt będzie lepszy niż wtedy gdy stracił sprzęt.
 
Rychter jest offline  
Stary 09-06-2011, 22:23   #32
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
-'Most jak pieczywo..'- ten to ma fantazję. Łeb masz jak pieczywo! Wyciągnij nas stąd do cholery..! - wrzasnął Ważka umykając przed zamaszystymi ciosami jaszczurek.

Sytuacja nadal nie wyglądała kolorowo, wręcz blado zważywszy na kolejne fale przeciwników i kolejny w ciągu godziny deszcz głazów- mimo tak niekorzystnych opadów Hassan myślami był przy stole, wpierdalał chleb. Taki to ma życie, baklun, jego mać. Co innego skromny marynarz pokroju Melvara, któremu życie w tę i z powrotem śmigało przed oczyma wraz z każdym ociężałym zamachem salamandry. Towarzysze śmigali tu i ówdzie, każdy realizując własny plan- nie dziwota. Ważka też postanowił zacisnąć zęby i pięści w momencie w którym cofając się tyłem do przeciwnika stopą zahaczył o metal. Jak mówi stare przysłowie "bijesz gada- bij w miękkie podbrzusze". Krótkie ostrze podbite stopą z wdziękiem wylądowało w mocnym uchwycie, zejście z linii ciosu, kontra od dołu przez brzuch i odskok. Dokładnie po tym ognista jaszczurka zniknęła pod masywnym posągiem. Melvar ledwo uszedł z życiem, odłamki cudem jakimś mijały melvarowe mięso i w ogóle bogowie skał i lawy zdawali się życzliwie spoglądać na niego na tyle, że ostatecznie żadnych ran nie odniósł. W zawierusze walki pojawiało się mnóstwo otwarć z których żal było nie skorzystać- Ważka doskakiwał do kolejnych przeciwników i umykał dalej.
Człowiek w pewnym wieku wie czym jest kondycja, a szczególnie jej brak. Taktyka jaką obrał była efektywna, ale na dłuższą metę każdy padnie pod naporem mieczy, to tylko kwestia czasu. Tym mocniej Ważka wytężał wzrok szukając ratunku z dna gigantycznego kotła. Nic kreatywniejszego nie przyszło mu do łba, a bardzo sobie tego życzył. Co innego, że skupić się było ciężko pośród zamętu jaki panował tu, na dole.
 
majk jest offline  
Stary 09-06-2011, 22:37   #33
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Właśnie miał w efektowny sposób odebrać jaszczurowi swoją nową własność, gdy on i jego łuskowaci kumple przystąpili do dość niespodziewanego kontrataku.
W ostatniej chwili uratował kończynę, cofając ją spod ostrza glewii, tak, że rozcięło but i przejechało mu po stopie, miast na stałe odłączyć ją od reszty ciała.
Zaklął, zakręcił się w miejscu, unikając kolejnego ataku. Chciał wrócić do odbijania swojego skarbu, gdy nagle otoczyły go nieprzebite ciemności. Przypadł do ziemi, by nie dostać od kogoś wymachującego bronią na oślep i nasłuchując, kto się zbliża, lecz otoczenie nie ułatwiało mu zadania.
Gdy ciemność zniknęła, jaszczur z pucharem szalał, majtając kikutem odrąbanej łapy.
Dexter rozejrzał się w poszukiwaniu kielicha i dostrzegł go w rękach bakluna, który leciał z nim do Hassana.
Roth rzucił się za nim, ale nie zdążył. Piaskowy czarnuch oddał go swojemu ziomkowi.
Debil. Oddawać jedyną rzecz, która może kupić im życie u tego cwaniaka. Albo są w zmowie.
Jakby nie było, gdy tylko Dexter do nich dopadł, porwał puchar, wskoczył na linę i zaczął się wspinać, wcisnąwszy go sobie za pas.
- Zginę, stracisz puchar! - krzyknął do Hassana, wskazując na magmę, dając tym do zrozumienia, co zamierza zrobić, gdyby ten zaczął psocić - Więc piskaj żywiej na tym flecie i zabierz nas stąd, to dostaniesz go z powrotem!
 
__________________
Now I'm hiding in Honduras
I'm a desperate man
Send lawyers, guns and money
The shit has hit the fan
- Warren Zevon, "Lawyers, Guns and Money"
Cohen jest offline  
Stary 10-06-2011, 20:48   #34
 
Rudzielec's Avatar
 
Reputacja: 1 Rudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodze
~Kurde co jest?!~ pomyślała gdy na chwilę zrobiło się ciemno ~Jeszcze kurwa czarowników zabrakło w tym bajzlu...~ ponieważ jednak nigdzie nie zauważyła jaszczurki ubranej w stylu „zastrzel-mnie-jestem-magikiem” pióropuszy ani dziwacznej bielizny zamiast ciuchów więc uspokoiła się podejrzewając jednego z nowych o ten dziwaczny efekt.

-Elletar, Alrauna dacie rade nauczyć nieco pokory tych idiotów na górze?- Zapytała blondynka wyciągając kuszę z plecaka. Zauważyła, że jeden z ich ekipy rąbnął kielich i wskoczył na linę. ~I co on kurwa zamierza wejść tam na górę i porozbijać łby tym jaszczurom tym fantem? Czy może kombinuje jakiś układ o wyratowanie swojego tyłka? Jak tak to będzie fajne widowisko jak go zrobią w ciula.~ zresztą nie ważne, Hassan sam może zadbać o kielich, ona zadba o to żeby wyjść stąd w jednym, niezakrwawionym i nieupieczonym kawałku. Kilkoma wyćwiczonymi ruchami naciągnęła i naładowała po czym przyklękając wybrała jednego z gnojków na piętrze i ściągnęła spust wstrzymawszy wcześniej oddech. Bełt śmignął i wbił się pod pachę potwora, lekka w sumie rana miała jednak poważne konsekwencje gdyż raniony niósł razem z trzema innymi posąg który mieli zrzucić. Ugodzone ramię ugięło się pod ciężarem który poleciał na ziemię przygniatając jednego z jego towarzyszy gruchocząc jemu samemu przy okazji lewy bark. To jednak nie był koniec gdyż ciężka figura przetoczyła się po nich obu łamiąc kości i zrzucając ich z półki gdy sama spadła w kipiącą lawę. ~Dwóch mniej, zostało w chuj za dużo …~ Pomyślała rozglądając się dookoła, deszcz pocisków nie wywoływał u niej tak przesadnej nerwowości jak u co poniektórych, jakby nie patrzeć nie raz już była pod ogniem, pewne odruchy miała wyrobione. Wiedziała jaką pozycję przyjąć by jak najmniejszy kawałek jej osoby wystawiać na cel i robiła to niemal bezwiednie, ot co znaczy wprawa...

-A wy co tak stoicie?-spytała resztę-Kto umie i ma czym niech napierdala tych jełopów tam wyżej tylko nie trafcie w dupsko tej wiewiórki na linie bo jeszcze upuści kielich.- schowała kuszę i ruszyła w stronę pozostałych na moście przeciwników, dobywając broni.
 
Rudzielec jest offline  
Stary 11-06-2011, 13:14   #35
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Z magią Elletar miał dosyć nieprzyjemne doświadczenia. Właściwie to nie miał żadnych dobrych wspomnień odnośnie tej sztuki. Tak. Nie było mu to na rękę. Jakoś czuł się mało pewnie przy czarodziejach. Znowu mogli go zmienic w kundla, pzygnieść głazami, wezwać krakena w studni lub jeszcze inne pokraki. I w zasadzie Elletar znacznie wolał pokraki z tułowiem-głową, które było wolne i nie umiały walczyć niż salamandry rzucające głazy.

Oczywiście przed nimi w ciągu paru minut spotkali inne ciekawe zjawiska. Nie ma co. Był pewien, że większość jego towarzyszy już na samym początku rozpoczęcia się pościgu myśleli coś w stylu "w co ja się wpakowałem "po co ja się na to pisałem". Tak, na pewno tak było. Jednak Elletarowi taka myśl jeszcze nie przeszła przez głowę. Nawet teraz. W tak ekstremalnej sytuacji zachowywał zimną krew.

Do tej pory elf nie miał zaszczytu walczyć z salamandrami i ognistymi oblrzymami. Było to nowe i już teraz był pewien, że akurat tego nie chciał powtarzać. Ogień jakoś nie był jego ulubionym żywiołem. Woda też nie, bo raz się prawie utopił. Ziemia też nie, bo to by oznaczało powrót do lasów, elfów, a tego Elletar nie chciał. Tak, powietrze było najfajniesze. Dlatego też elf wyczekiwał chłodnego powiwu wiatru który by oznaczal wyjście z tej przepiełnionej ogniem i worgami nory.

Obiecał sobie, że jeśli przeżyje i zdobędzie pieniążki to chętnie zbierze resztę oszczędności i kupi sobie żaroodporne ubrania na zmianę. Wiedział jednak, że tej obietnicy nie dotrzyma, wszysto będzie zbierał by umrzeć mając ogromną, niesporzytą fortunę. Pieniądze szczęście dają, no ba. Poprostu Elletarowi w inny sposób. Wolał przeżyć taką oto przygodę, a pieniadze świadczyły o dobrym wykonaniu zadania. Musiał się więc postarać by satysfakcja była maksymalna.

Oczywiście genialny Elletar wiedział co ma robić zanim Kerin zaczęła się drzeć żeby strzelać do jaszczurek. Postanowił wykorzyść swój wspaniał atut niewiarygodnie szybkiego strzelania, co prawda tracił na celności, ale salamandry stał w miarę gęsto więc to dawało mu większą szansę na sukces niż normalne, powolne strzelanie.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 13-06-2011, 11:40   #36
 
daamian87's Avatar
 
Reputacja: 1 daamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znany
Bogowie wyraźnie nie sprzyjali tego dnia gnomowi. Od samego początku tej wyprawy zdawali się dawać mu znaki, że nie jest to najszczęśliwszy pomysł. Już brak odpowiedniej ilości bekonu zabranego na wyprawę tak niebezpieczną był wyraźnym znakiem. Potem było tylko gorzej. Zaczęło brakować dobrych trunków, nikt bowiem nie pomyślał o zabraniu czegoś do przepłukania gardła i rozgrzania wieczorem zmarzniętych kończyn. A zapasy gnoma nie mogły starczyć dla wszystkich na całą podróż. Kolejny znak. Ale nie Dimble się tym nie przejmował. Parł dalej. Nie zważał na kolejne przeciwności losu. Wtedy nie widział, że to sami bogowie troszczyli się o niego, starając się zawrócić go z drogi wiodącej ku zgubie. Nie zważał jednak na niewygody. Nie zważał na brak miękkiego posłania. Ani na brak kobiet, do których można było się przytulić i spędzić miło noc. Żałował tego niezmiernie, zwisając z rozlatującego się kawałka ziemi na odwłoku wściekłej salamandry czy innego paskudztwa.

Wizja śmierci zdecydowanie nie pasowała do jego planów na przyszłość. W prawdzie niektórzy wspominali o życiu po życiu, jednak mały Dimble nie miał zamiaru sprawdzać prawdziwości tej teorii na własnej skórze. Zbyt drogo ją sobie cenił. Mimo iż jego małe palce bolały go coraz bardziej, postanowił nie poddawać się.

Zabicie jaszczura, który zapewniał jemu oraz Falco jedyny kontakt z póki co trwałym gruntem byłoby z pewnością nierozważnym posunięciem. Dość dużym niepokojem napawały dosłyszane w zgiełku całej awantury słowa Kerin o nauce pokory dla idiotów. Znaczyło to ni mniej ni więcej, iż mają zamiar zabijać wszystko co się rusza na mniej i zarazem więcej niż dwóch nogach. Gnom nie zastanawiał się dłużej, i starając ratować swój tyłek krzyknął z całych sił.
-Dimble wisi na odwłoku jednego z tych paskudnych jaszczuropodobnych stworzeń i nie sądzi, aby zabicie go było dobrym pomysłem! Przynajmniej nie, dopóki Dimble zwisa nad przepaścią pełną lawy!-
Miał nadzieję, że jego głos doleci do atakujących i ci albo ruszą jemu i Falco z pomocą, albo powstrzymają się przynajmniej od zabicia ich pomostu do świata żywych.

Dimble nie miał zamiaru jednak zbyt długo czekać na akcję ratunkową. Nie dlatego że nie wierzył w swoich nowych towarzyszy. Po prostu coraz bardziej pociły mu się nogi i całe ciało. Jego ręka powędrowała ku rękojeści noża. Niestety, ciągłe niekontrolowane ruchy jaszczurowatego doprowadziły do tego, że gnomia kusza, o którą Dimble tak bardzo dbał odpadła od reszty ekwipunku i znalazła się w miejscu, skąd prawdopodobnie nie uda się jej odzyskać. Mały złodziejaszek kiwał się na odwłoku jaszczura w dalszym ciągu. Udało mu się w końcu wbić ostrze noża w wydawało mu się, niewiele znaczący dla całego układu podtrzymującego życie punkt. Dzięki temu miał lepszy uchwyt i możliwość podciągnięcia się.
-Dimble uważa, że powinieneś wspinać się razem z nim, jeśli nie chcesz tu zostać!- zawołał do wiszącego obok Falco.
 
__________________
"Marzę o cofnięciu czasu. Chciałbym wrócić na pewne rozstaje dróg w swoim życiu, jeszcze raz przeczytać uważnie napisy na drogowskazach i pójść w innym kierunku". - Janusz Leon Wiśniewski
daamian87 jest offline  
Stary 14-06-2011, 22:11   #37
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
"Wszystko, co dobre szybko się kończy" – powiadali zgorzkniali nieudacznicy, którym ktoś zwędził sprzed nosa wszystko, co sobie cenili. Tłukący się przez ścinający krew w żyłach mróz i wyżymający ciało z soków żar straceńcy mało, co sobie cenili, a jeszcze mniej mieli. W ogóle zaś nie wiedzieli co dobrego mogłoby szybko się skończyć, bo na dobrą sprawę nic takiego nigdy się dla nich nie zaczęło. Owszem, życie. W opozycji do śmierci wydawało się całkiem smakowite. Tłusty kąsek wciąż tkwił na widelcu i nieuniknione można było odwlekać jak ożenek z mamioną frazesami małolatką. Dopóki nie objawi się żelazna konieczność w postaci jej napęczniałego brzuszka, tatki i dwójki braciszków. Teraz było kapkę inaczej, bo salamander nikt ze zgromadzonych chyba w najbliższej rodzinie nie posiadał, ale efekt ostateczny musiał być ten sam, co i w familijnej metaforze. Koniec rozrabiania i totalne uziemienie. Raz a dobrze. W ognistej, rozpuszczającej kości kipieli.

"Gdybyście byli tak łaskawi... Pójdźcie w ślad za koleżanką i zapolujcie na te traszki nim nas utopią. To będzie zamiast dreptania, kurwa, w miejscu" – Hassan na momencik przerwał świergotanie na drewienku, trzeźwo łącząc kropki w pełen obrazek i dedukując, że koniec jest tuż. Jeśli cała banda nie urządzi sobie safari na salamandry to któryś posąg w końcu runie na pomost. I pociągnie ze sobą całą jego załogę. Zrozumieli. Niektórzy, bo nie każdy miał czas na słuchanie wykładów Bakluna, ale tych paru bystrookich strzelców zrozumiało. I zabrało się do olimpijskich zmagań. Elletar, Kerin, Myvern, Alrauna i Felix. Ci przylepili łapska do kusz i łuków i błyskiem rozpoczęli ostrzał. Cięciwy zaśpiewały, lotki zafurkotały w powietrzu, a gady zasyczały jak boczek wrzucony na rozgrzaną patelnię.

Świst i wizg, pierwszy potwór oberwał, sturlał się pod krasnoludzką statuę, pękł pod ciężarem kamienia jak paczka cukierków. Drugi mruknął, wyrwał bełt z przedramienia, wyrwał kolejny z podbrzusza, spadając w lawę siłował się z trzecim, zagnieżdżonym w piersi. Dwóch następnych piekielników poszło na dno razem ze swoją rzeźbą, lepiąc się do niej, jakby miała ich wybawić przed utonięciem. To nie był ponton tylko dwutonowy kawał żłobionego głazu. Następni spadający z góry nurkowie nie popełniali już tego błędu. Pluskali w magmie jak wrzucone w kompot truskaweczki i bezskutecznie próbowali się utrzymać na powierzchni, co i rusz zalewani falami żaru. Inni, nauczeni na cudzych błędach przywarli do wyrobionych w granicie krasnoludów i schowani za bezpieczną osłoną parli naprzód. Czas płynął. Dla nich i dla ich ofiar kilkadziesiąt łokci niżej. Most był coraz bardziej chrupki, nagrzany jak żelazko roztapiał obuwie i parzył w stopy zmuszając do błazeńskich podskoków. Schody po których resztkach toczyła się statua kruszyły się zasypując okolicę gradem czarnych odłamków, grożąc zawaleniem w każdej sekundzie. Dimble i Falco gramolili się po cielsku rozjuszonej, rzucającej się jak pijany krwią pitbull, salamandry. Dexter zapierdalał po rosnącej linie jak gekon, dopadając szczytu powrozu w mgnieniu oka. Hassan świszczał i gwizdał, uśmiechnięty i w pełni wczuty w swój popis artyzmu. Sznur płynął ku górze.

Posąg był bliżej i bliżej skraju kamiennych stopni i coraz większe ich fragmenty gnały w dół, samym swym pędem wprowadzając odrobinę orzeźwienia w z każdą chwilą gorętsze gumbo. Któryś z gadów wyjrzał zza skalnej zasłony, ryknął niczym miniaturowy smok i podziurawiony zestawem strzało-bełtów zwiotczał. Reszta szła naprzód, skała toczyła się przed nimi. Dimble widział zbliżający się kształt tylko w zarysach, razem z niziołkiem uwięziony na szalonej karuzeli łusek. Dźgał i siekał, gryzł i szczypał, ślizgał się po pancernych płytkach szukając ujścia z uścisku. Rąbnął łbem w porzucony przez Amisha adamant, zamroczony zobaczył kątem oka jak Falco dusi się w uścisku potwora. Usłyszał jak krzyczy rozrywany na strzępy, podjadany przez czarta potężnymi kęsami i w końcu milknie padając w pył. Ścisnęło go za gardło, oczy rozszerzyły się z przerażenia, a wrzask zakotłował się w przełyku i wrócił z powrotem do żołądka. Griffa już nie było. Padł trupem pod cielskiem swego zabójcy, który ostrzelany przez awanturników zaraz podzielił jego los.

"Pobudka, kurwa!" – Rafael szarpnął gnoma za pazuchę i pociągnął go za sobą ku rozpostartej w pełni linie, która sięgała już skalnej półki, gdzie salamandry motały się z kamiennym kolosem. Nie było czasu do stracenia. W opinii niektórych. Ale nie według grajka, który samemu przygotował ewakuację. Niegrzecznych chłopców należało ukarać, takie miał zdanie.

"Dawaj kielich Roth, albo skończysz jako grzanka" – Hassan krzyknął donośnie do gramolącego się po sznurze złodzieja, ale w odpowiedzi zobaczył tylko jego łapę na zgiętym łokciu. "Skoro tak..." – ibn Sabbah schował harmonijkę w kieszeń na piersi i warknął – "Zrzuć go lino!"

Twarze obserwatorów zjawiska stężały, porażone, jakby wykute w lodowej bryle. Sznur zakołysał się, zafalował jak ocean w najgłębszym sztormie i sieknął Dextera przez pysk, rzucając nieszczęśnikiem w dół, wydzierając mu kielich z dłoni i wysyłając na kurs nurkowania w lawie. Skwierczenie przypalanego ciała i dziki wrzask zdradziły od razu, że za ten kurs Roth certyfikatu nie odbierze.

Kielich spadł jak spadochronowy skoczek, akurat tam, gdzie było zaplanowane, prosto w orękawiczone dłonie Hassana. "No naprzód banda, zaraz finał" – błysnął dowcipem Baklun. Niewiele powiedział, ale nim połowa tego przebrzmiała siódemka alpinistów pięła się już pod górę. Na czele pędził Felix, za nim Kerin, Alrauna, Zilvinid, Elletar, Melvar i Amish. Gnali na górę jak gazele. Z tą niewielką różnicą, że pędzili nie horyzontalnie, a w pionie. Byli już niemal u szczytu, gdy ciężar posągu przeważył i runął wprost na nich. Całą resztę unicestwić miał dopiero za kilka sekund. "Z drogi junaku" – Hassan odepchnął Josepha i skoczył na linę, tuląc się do sznura jak lemur – "W prawo lino!"

Sznur zareagował automatycznie, bez sekundy buforowego czasu, od razu gwałtownie zaginając się w prawo, umykając razem z pasażerami z drogi spadającego skalnego bloku. Tak szybko i gwałtownie, że nieszczęsny Felix na jego krańcu ześlizgnął się z niego, zwolnił uchwyt i poleciał hen w dół. Zupełnym przypadkiem nie trafiając w czerwono-żółtą zawiesinę magmy. Poleciał w dół i wylądował na jakieś miniaturowej skalnej wysepce. Nieprzytomny, z połamanym kręgosłupem i pogruchotaną czaszką. Przeżył. Chwilę dłużej, zanim po paru sekundach nie stopiła go na atomy wzbierająca gwałtownie lawa. Ci, którzy pozostali na pomoście szybko zrozumieli jego ból. Dosłownie, bo kiedy gigantyczny posąg spadł na ich ostoję, rozdzierając ją na strzępy i zrzucając wszystkich w niebyt, znaleźli się tam, gdzie Inarus chwilę wcześniej. W wylewającym się z otchłani Ziemi piekle. No i pewnie niedługo potem w tym klasycznym, gdzie trafiali bardzo niedobrzy ludzie. Tego już jednak ich kompani, którym udało się rzutem na taśmę uratować własne dupska, nie wiedzieli. I wiedzieć, prawdę mówiąc, nie chcieli.

"Bomba" – zaśmiał się Hassan i z liną, która natychmiast owinęła się wokół jego ramienia pognał na spotkanie salamander. Wpadł w ich największe zbiorowisko, kompletnie znikając z oczu zasuwającym po znikających w oczach stopniach awanturnikom. Rżnęli i rąbali, kłuli i piłowali, rozbebeszali jaszczurki jak bezduszni studenci, rozmontowujący swe żaby na lekcjach anatomii. Lepcy od krwi dopadli do szczytu schodów, widząc jak niezrażony ciągle rosnącą nawałą przeciwników Baklun wyżyna sobie drogę na wolność. Zakotłowali się w tańcu wokół niego, wspomagając ubabranego juchą szermierza w krwawych żniwach, które sobie urządził. Szli marszowym tempem, pracując jak dobrze naoliwiona maszyna, nie zwalniając nawet w obliczu sypiących się stalaktytów i podłoża pękającego pod stopami. Musieli trzymać się w kupie, osłaniać ze wszystkich stron, działać w pełnej synchronii. Inaczej skończyliby tak, jak Elletar, który zatrzymał się na sekundę, by podnieść wytrącony mu z ręki łuk. Był wspomnieniem. Zostało po nim echo przedśmiertnego wrzasku i parujące, porozwalane po całej komnacie wnętrzności.

"Już bliżej niż dalej. Musimy się tylko przebić do tamtego mostku i potem już tylko giganci" – Baklun wypadł przed szereg karczując przejście w lesie czerwono-żółtych łusek. Nie czekał na nikogo, więc jeśli ktoś był sentymentalny i lubił się odwracać to miał pewność zasilenia gadzich żołądków. Innym razem, innym razem. Teraz wszyscy drałowali do skalnej niteczki rozciągniętej nad basenem ognia, odsłoniętej ze wszystkich stron i szerokiej ledwie na stopę. Jaszczury nie ustępowały, tłoczyły się na zwężającej się z każdym krokiem kładce, obryzgiwana farbą skała robiła się śliska, nie dawała oparcia osłaniającemu tyły Zilvinidowi. Stwory atakowały jak w amoku, niby piranie rzucając się naprzód, by wyrwać ofierze choć strzęp mięsa dla siebie. Rozrąbywane na kosteczki kończyny poczwar wylatywały w powietrze, zalane posoką pyski z powybijanymi zębami cofały się, monstra spadały w nicość jedno po drugim. Tyle, że wiele z nich oplątywało szczupły skrawek mostku, przeciążając go i krusząc, kołysząc nim i chybocząc. "Rzuć to w diabły i uciekaj" – pomyślał wojownik i przekonany o swej słuszności porzucił broń, odwracając się na pięcie. Stąd dobrze widział, jak przesmyk urywa się za niknącymi po drugiej jego stronie zbiegami, odcinając go od ratunku i zostawiając bezbronnego na pastwę bestii. Chłopak uśmiechnął się półgębkiem i wzruszył ramionami. Los miał własne ścieżki. Zdarta z twarzy maska pofrunęła na dół, razem z kolejnymi salamandrami, na które Zilv rzucił się z parą sztyletów, ostatnim, co mu pozostało. Biegnący w oddali uciekinierzy nie słyszeli jego krzyku. Nie krzyczał. Z gardłem rozdartym ciosem własnego miecza, porwanego przez którąś z jaszczurek, mógł tylko cichutko zabulgotać nim grawitacja nie porwała go z mostkiem i resztką gadziego plemienia w płomienne objęcia wulkanu. Akurat, by dać mu sygnał do erupcji. Idealna harmonia.

Melvar, Amish, Kerin, Hassan i Alrauna. To było wszystko, co miało pozostać z dumnej drużyny zdobywców Czarnej Kuźni? Jasne, że nie! Każdy bystry obserwator parsknąłby śmiechem na taki wyrok. Kwintet łajdaków był u wybitych w wulkanicznym stożku wrót i widział już swój ratunek. Odebrany w ostatniej chwili przez trio olbrzymów, które wyłoniły się zza rogu, gnając w berserku i rozbijając mijane ściany na miazgę. "Wszyscy w lewo!" – krzyknął Hassan, głosem zachrypłym od wydawania rozkazów. 'Ważka', bakluński magik i Cyganka o mało co nie połamali nóg na zakręcie, biorąc woltę na szeroką, granitową płytę, która prowadziła gdzieś w dół, ku podziurawionej jak raticki ser ścianie stożka. Kerin była na samym końcu. Nigdy nie była dobra w maratonach, stawiając na zabawę szybką i intensywną. Przynajmniej, gdy szło o bieganie. To miewało fatalne skutki, ale nie dzisiejszej nocy. Biegnącej w ariegardzie Jasnej nie umknął manewr ibn Sabbaha, który zamarkował skręt, odbił się od bazaltowej kolumny jak kauczukowa piłeczka i poszlusował dalej prosto, akurat ku wyjściu.

"KROLG!" – Hassan ryknął niczym żubr w potyczce o przywództwo nad stadem – "MASZ SWÓJ KIELICH!"

Czarny kielich, który właśnie szybował w powietrzu, zmierzając nieubłaganie ku zamarłym w zdumieniu zbiegom. Melvarowi, Amishowi i Alraunie. Cienie zamajaczyły nad trójką chwilowych posiadaczy artefaktu, gdy gigantyczne sylwetki barbarzyńców wyrosły nad nimi z bronią wzniesioną, by zabić. Blisko. Byli naprawdę blisko. Adamant rąbnął w skałę, wygryzając w granicie pokaźną wyrwę. Rozmemłany na ostrzu Melvar wyglądał jak insekt. Jego ksywa, koniec końców, zyskała realne znaczenie. Alrauna uskoczyła, staczając się w lawę wśród stukotu żwiru i otoczaków. Skalnej półki złapała się przypadkiem, wymachując łapami tylko dla ubarwienia własnego końca. Od upadku wybawiła ją pomocna dłoń. Olbrzymia, czarna jak węgiel dłoń, której paluchy zacisnęły się wokół talii Cyganki, gruchocząc biodra i zmieniając pięknisię w drgającą dziko galaretę. Zaraz! Był jeszcze Amish z kielichem w dłoniach, skryty za ścianą, poza zasięgiem paluchów królewskiej gwardii, wtulony w bazalt, z reliktem ukrytym pod pazuchą. Nie widzieli go. Ale widzieli, gdzie się skrył. Uderzenie mocarnej, okutej czarnym żelazem pięści zdezintegrowało osłonę czarownika, zasypując go rojem głazów, łamiąc w stu miejscach i przygważdżając do podłoża. Kielich ściskał w palcach do ostatniej chwili. Nawet wtedy, gdy dogorywającego wygrzebali go spod rumowiska i rozdarli na części. Rzucając obok wymiotującej krwią Alrauny. Agonia byłaby... Ciężko powiedzieć: lżejsza czy cięższa? Na pewno przyjmowaliby ją inaczej, gdyby kielich był prawdziwy. Ale nie był. Ostatnim, co zobaczyli była odchodząca z naczynia czarna emalia i szaleństwo ognistego króla, który właśnie zrozumiał swój błąd. I ruszył, by go naprawić. Był już u wrót, gdy huk za plecami wybudził go z furii. Wulkan wybuchł, wyrzucając na zewnątrz morze lawy i w swej erupcji porywając olbrzymy z ogniem, bezwolne jak szmaciane laleczki.

"Masz dziewczyno potencjał" – Hassan ześlizgiwał się po zlodowaciałym zboczu mając Kerin pod bokiem – "Mówiłem Ci to już, pamiętasz?"
"Ja wszystko pamiętam" – Jasna zacisnęła dłonie w pięści i aż zadrżała od gniewu – "Dlaczego ich poświęciłeś? I dlaczego wyrzuciłeś ten pierdolony kielich? On kosztował ich wszystkich życie!"
"Kielich jest tutaj" – Baklun zamachał dziewczynie naczyniem przed oczami, dając jej niezłą szansę na przyjrzenie się artefaktowi, rozświetlonemu przez ognisty pióropusz lecący w niebo jak wzburzony szampan – "A po drugie... Czy aby na pewno wszystko pamiętasz?"


Lodowy olbrzym wyłonił się ze śnieżnej zamieci jak zjawa, zamykając umykający duet w skalnej cieśninie. Skąpany w iskrzących się jak fajerwerki śnieżnych płatkach wydawał się jeszcze większy od Krolga i jego gwardzistów. A nie był sam. Gdzieś za nim słychać było tupot podkutych żelazem buciorów, które grzmiały jak wodospad. Śnieg był grząski, ciężko było się tu poruszać. Wylot z lodowej alejki był tylko jeden, wprost pod katowski topór tytanicznej bestii. Żadnej szansy na ruch.

"A jednak nie pamiętałaś wszystkiego..." – Hassan zaśmiał się perliście, nalewając sobie wino do kielicha.
"Czego niby? O czym tym mówisz?" – Kerin poczuła jak kończyny jej drętwieją i powoli zaczyna unosić się w górę, lekko i kawałek po kawałku. Ograniczona i powolna.

Proszę wszystkich o niepostowanie.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 14-06-2011 o 22:21.
Panicz jest offline  
Stary 14-06-2011, 22:31   #38
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Zimno powinno oplatać wszystkie członki ciała jak uścisk zapaśnika, ale Kerin nie czuła nic takiego. Czuła tylko dziwne odrętwienie i jednocześnie lekkość. Wznosiła się w górę, zostawiając Hassana i zbierające się wokół lodowe olbrzymy samym sobie. Nie żałowała gnoja ani trochę. Skurwiel miał dostać to na co zasłużył. Chociaż nie! Naprawdę należało mu się o wiele, wiele więcej. Chciałaby go mieć teraz przy sobie, by osobiście wymierzyć mu karę za zdradę. Karę, która będzie się ciągnąć przez godziny, a może i dni. Będzie rozrywać gardło Bakluna krzykiem aż straci mowę i wypluje płuca pod jej stopy. Chciała, ale nie mogła. Szybowała teraz pod niebem, nad plującym ogniem wulkanem i zaśnieżonymi szczytami wziętymi pod panowanie lodowców.

"To nie kończy się dobrze" – ibn Sabbah był teraz obok, siedział koło niej, zmęczony i pokrwawiony, ale wciąż roześmiany i bezczelny. Rozejrzała się. Lecieli na dywanie. Poobijani, skrwawieni, ledwo przytomni. Alrauna, Elletar, Cromwell. I ona. Cała i zdrowa. Bez choćby śladu zadrapania. Bez śladu tego, co przeszła. Po wulkanie, olbrzymach, ani kielichu też nie było śladu. Zimno poczuła dopiero teraz, nacierające na nią dzikimi falami od morza, ku któremu zbliżali się z szaleńczą prędkością, grożącą totalną katastrofą. Pamiętała to. Teraz dobrze to pamiętała! Ale...

"I jak mówiłem nie pamiętałaś..." – Hassan błysnął zębami i wyskandował jej do ucha formułkę – "To nie jest prawdziwe, Kerin".

Wrzasnęła dziko, gdy dywan władował się we wzburzony ocean, a siła uderzenia rzuciła nią kilkanaście metrów dalej. Zalała ją woda, zimno zwarło wokół niej swoje kościste palce. Wychynęła na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza, ale zobaczyła tylko ogromną falę wzbierającą nad nią, szykującą się do uderzenia. Znów krzyknęła. Świadoma bezcelowości tego faktu, ale jednak... Krzyknęła przerażona, wkładając w ten okrzyk rozpaczy całą siłę, jaką miała.

* * *

Była cała mokra. Było jej potwornie zimno i trzęsła się jak osika. Zadrżała odrzucając od siebie białą płachtę, którą była owinięta. Leżała w pościeli. Na łóżku, sama w niewielkiej, bladobiałej salce, gdzie poza łóżkiem, zakratowanym oknem i ciężkimi drzwiami z judaszem nie było nic. Była w bieliźnie, przepocona, zmęczona i przestraszona. Uspokoiły ją dopiero słoneczne promienie wkradające się do środka jak mrówki, oświetlające ponurą celę i wlewające weń odrobinę życia. Każdy kolejny koszmar, który przeżywała odbijał się na zdrowiu, odbierając ciału całą siłę. Wyczerpana zwlokła się z posłania i poczłapała do zakratowanej okiennicy. Słońce wschodziło i zaczynał się kolejny dzionek w zamknięciu. Niewiele pamiętała. Była tu od conajmniej paru tygodni, choć może było to i kilka miesięcy? Wcześniej... Coś działo się też wcześniej, dlatego tu trafiła. Przepytywali ją, pytali o Profesora i wyspę, o ucieczkę na dywanie, o Hassana, o wszystko. Ale nie wierzyli jej. To była bujda, bez pokrycia w rzeczywistości. Uroiła to sobie, miała koszmary, częściej i częściej. Dopóki nie dostała leków. Dawali jej całą masę środków: tabletek, pigułek, proszków, syropów i zawiesin. Pomagały. Od razu czuła się lepiej. Przygarnęli ją. To byli wspaniali ludzie. Personel ośrodka to byli naprawdę wspaniali ludzie, anioły w ludzkiej skórze. Kiedyś... Śniło jej się, że rzuca się na jednego z nich, aplikującego jej zastrzyki, rozrywa mu krtań, wydłubuje oczy następnemu, łamie piszczel trzeciego... Ale to musiał być sen. Nigdy ich tu przecież nie widziała. Ani ryżego grubasa, ani piegusa w okularach, ani karłowatego Rhennee.

"Ranny ptaszku! Już nie śpisz?" – szczerbaty olbrzym w białym kitlu otworzył drzwi i wparował do środka razem z dwójką podobnych mu dryblasów o gorylich pyskach. "Pozory mylą" – pomyślała Kerin. Zawsze byli dla niej mili. Karmili ją, wyprowadzali na spacery, pozwalali rozmawiać z całą resztą pensjonariuszy. Z Elletarem i Alrauną rozmawiała najczęściej. Mieli ten sam sen, co ona. Albo naprawdę kiedyś coś razem przeżyli? Może kiedyś ich spotkała i potem uroiła sobie w głowie, że razem podróżowali? Elletar zapierał się, że przez jakiś czas był psem, gadał o tym jak najęty i leki nic nie pomagały. Chyba naprawdę był szalony, ale lubiła go. Polubiła też gnoma, który mówił o sobie 'Dimble'. W ogóle miał problem z mówieniem o sobie w pierwszej instancji. Był dziwny, ale pocieszny. Tak, jak i ten jego kumpel niziołek, Falco Griff. Wyróżniali się trochę na tle pozostałych. Reszta była raczej mrukliwa. Wiecznie markotny Rafael, Zilvinid, który miał całą twarz obandażowaną, podobno po wypadku, któreg sam nie mógł sobie na dobrą sprawę przypomnieć, smętny Melvar, który, jak sam mawiał, 'wysychał na wiór' z dala od morza, uciekający przed wzrokiem Amish. A w końcu małomówny, choć uśmiechający się szelmowsko Dexter i wiecznie zmęczony Joseph. I młokos Felix, rozgadany, ale jakby nieobecny. Podobno kiedyś kapłan jakiegoś boga, ale nie pamiętający nawet dobrze jakiego. To byli oni.

Dziś śnili jej się ci pacjenci, ale to była tylko cząstka spośród wszystkich zamieszkujących ośrodek. Było ich bardzo wielu, ale nigdy nie pozwalali im spotykać się razem w większych grupach niż dwudziestu, zawsze dla własnego dobra pilnowani przez lekarza i paru osiłków w kitlach. Teraz też.

Przebrana i umyta, choć wciąż o wiele odbiegająca od dawnej świetności, Kerin zasiadła w białym, wygodnym fotelu ze skóry, naprzeciwko Josepha. Byli tu wszyscy, Zilvinid, Felix, Dimble, Falco, Elletar, Alrauna, Amish, Dexter, Rafael i Melvar. Oprócz nich był jeszcze tłuścioch Barl, o gębie napuchniętej, czerwonej i całej w sińcach. Był Melkit, atletycznie zbudowany, acz niewysoki półelf o fioletowych oczach, które rozbiegały się nerwowo po całej sali. Była Sadia, pulchiutka dzieweczka o złotych lokach, która więcej niż piętnaście wiosen chyba mieć nie mogła. Choć uparcie twierdziła, że lat ma dwadzieścia dziewięć. I był doktor Kleofas Lirm, przyjaciel i powiernik wszystkich zebranych. Garstka olbrzymów w białych fartuchach przechadzała się pod ścianami rozległej sali, oświetlonej wpadającymi przez duże, zakratowane okna promieniami.

"Dostaliście już dziś kolejną porcję leków, kochani" – lekarz był ogorzałym, czarnowłosym przystojniakiem, który kupił serca damskiej części audytorium, kiedy tylko posłał im pierwszy, profesjonalny uśmiech parę dobrych tygodni – czy miesięcy? - temu. Grupa siedziała spokojnie, wyciszona i najedzona po obfitym śniadaniu. Dobrze znali procedurę. Rozmawiali tu o sobie nawzajem, o swojej przeszłości, poznawali się, próbowali zrekonstruować to, kim naprawdę są i pomóc sobie wzajemnie. Wciśnięci w wygodne fotele, skąpani w słońcu, umieszczeni w śnieżnobiałej salce otwierali się przed sobą. Przynajmniej w części. To miało pomagać. Być drogą do wyzdrowienia i wolności poza murami ośrodka. Trzeba było współpracować, odrzucić obawy.

"No moi drodzy... To kto chciałby zacząć? Opowiedzieć nam jak się czuje, kim jest i co go trapi..." – doktor uśmiechnął się zachęcająco – "Wszystko to zostaje tutaj, między nami. Nikt nie będzie się śmiał, to jasne. Każdy może mieć dziwne wspomnienia, może mu się wydawać, że jest... Inaczej niż naprawdę. Robiliśmy to już wiele razy, wiem, wiem! Wiem, że to może być nudzenie, ale nikt nikomu nie był w stanie pomóc od razu..."
Lekarz sięgnął do kieszeni koszuli na piersi i wydobył stamtąd niewielki notesik i drobny, równiutko zastrugany węgielek, który leżał w dłoni niczym prawdziwe pióro.
"To kto pierwszy opowie nam o sobie i ruszy drogą ku uzdrowieniu, co? Im szybciej się z tym uporamy drużyno tym szybciej pójdziemy na spacer na podwórko" – Lirm pomachał kamykiem w powietrzu – "No, kto ma ochotę..."

Albo jednak piszcie!
 
Panicz jest offline  
Stary 15-06-2011, 16:21   #39
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Nie miał pojęcia co się z nim działo. Miał wrażenie, że całe jego życie to budzenie się i zasypianie, przeplatane kilkoma chwilami rytuałów. O tak, bo cóż to innego, jeśli nie rytuały? Otwórz oczy, połknij co ci dają, usiądź na krześle, gadaj cokolwiek. Powiesz cokolwiek to dadzą ci spokój. Przecież oni nie słuchają, prawda? Nic ich nie obchodzi, jeśli tylko połkniesz te tabletki.
Nic a nic. Jesteś nikim. Przyzwyczajaj się.
Joseph podejrzewał, że wszyscy już dawno się przyzwyczaili. Tylko nowym jest trudno. Słyszał kilka krzyków. A potem już jest wszystko jedno, tylko zniechęcenie i absolutny brak entuzjazmu. Cały czas był zmęczony? Kiedyś słyszał, że to mogła być depresja, choroba. Czy dlatego tu był? Cel niknął gdzieś we mgle jego umysłu. Wyraźne były tylko sny, sny o bohaterstwie i głupocie, a przede wszystkim: sny o śmierci.

Mężczyzna nie rozmawiał z innymi zbyt wiele. Zbyt często wyglądał po prostu tak, jakby się poddał. Nie miał siły. Być może było to nawet złudzenie, sprytna gra sprytnego człowieka. Czasem było tak faktycznie, w chwilach, gdy pamiętał. Gdy chciał wyjść, znaleźć rozwiązanie, wyjaśnić sny. Wtedy powtarzał sobie, że leki to zło, że są niepotrzebne. Czasem nosił tabletki pod językiem, aby potem wypluć je gdzieś. Gdziekolwiek. Czasem zapominał i lek rozpuszczał się w jego ustach. Czuł się źle. Czuł się chory.
Może zwyczajnie brakowało mu motywacji.
Bał się tylko spać.

Umieranie nie było przyjemne, nigdy, nawet we śnie. Zawsze potem snuł się po korytarzach, jeśli tylko pozwolili. I jeszcze te spotkania, inni ludzie i nieludzie, paskudne spojrzenie na innych, którym nie powodziło się lepiej. Dlaczego tu trafili? Po niektórych był w stanie to rozpoznać, po większości nie. Bo przecież nie mógł wierzyć tylko w słowa. On sam nie koncentrował się na nich. Nie koncentrował się na fizyczności. To nie z nią musiał wygrać, to umysł musiał pozostawić czysty. Od czasu do czasu przypominał sobie przeszłość, ale nigdy o tym nie wspominał. Wiedział, że to nie ciało było jego największym atutem, było zawsze zbyt słabe. Choć nie słabowite, choć teraz zaskakiwało zmęczeniem. Może wysiłki umysłu aż tak osłabiały ciało? Wiedział, że musi stąd uciec. Ale jak długo ta myśl pozostanie w świadomości?

Nawet siedząc naprzeciwko ładnej kobiety, nie podnosił wzroku na zbyt długo. Nie patrzył im w oczy, nie chciał zobaczyć szaleństwa, nie mógł w nie popaść! Niewiele o nim wiedzieli, niewiele wiedział o nich, choć zagadnięty o dziwo nigdy nie odmawiał pogawędki.
Tylko czasem szybko ją kończył, jakby go bardzo męczyła. Ale teraz nie wahał się zacząć, choć niewiele miał do powiedzenia.
- Znów miałem sen. Wulkan, lawa, olbrzymy, jaszczurki z całą masą ostrej jak brzytwa broni. I na końcu była śmierć. Na końcu zawsze jest śmierć. Dlaczego te sny są takie wyraźne? Rzeczywiste! Ktoś może mi to wyjaśnić?
Mówił spokojnie na tyle tylko, aby nie unosić głosu. Bardzo chciał poznać odpowiedź. Usłyszeć prawdę. Odkryć co się z nim działo i wreszcie wydostać z tego więzienia.
 
Sekal jest offline  
Stary 15-06-2011, 18:43   #40
 
Saverock's Avatar
 
Reputacja: 1 Saverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemuSaverock to imię znane każdemu
To wszystko było takie dziwne. Zilv nie rozumiał, dlaczego tu trafił. Skąd opatrunki na twarzy i jaki wypadek miał, że te opatrunki były potrzebne. Gdy tylko była okazja, starał się sobie to przypomnieć, ale nie dawał rady. Najwyraźniejszym z momentów, które pamiętał, była jakaś bójka w karczmie, ale przecież, jeśli wierzyć jego pamięci, wygrał i nic mu się nie stało. Reszta była tylko snami i czymś, co było nieprawdopodobne. Nie potrafił do końca uwierzyć w nic, poza bójką, która kiedyś odbyła się w jakiejś karczmie z jego udziałem. Inne wydarzenia były zbyt zamglone, aby mógł mieć pewność, że w ogóle brał w nich udział.

Powoli zaczynał mieć dosyć już tych ciągłych prób przypomnienia sobie czegoś istotnego. Nic to nie dawało i wciąż jego wiedza na temat własnej przeszłości była taka sama. Najchętniej by się poddał, ale coś go od tego odwiodło. Nagle przypomniał sobie, że wędrował. Był całkiem sam i chyba cierpiał z tego powodu. Został zmuszony do wędrówki w samotności. Nie miał co do tego pewności, ale w to uwierzył. To wspomnienie wędrówki dotarło do niego przed snem i właśnie, gdy zasnął, stało się wyraźniejsze. Widział siebie, ale zawsze od tyłu i nie mógł nawet sobie wyobrazić, jak wyglądał pod opatrunkami.

Dzisiaj nadszedł kolejny dzień, który wcale się nie różnił od poprzednich. Wszystko było niemal takie same. Jakieś tabletki, potem rozmowa. W całych tych rozmowach nie widział najmniejszego sensu. Przecież nie było sensu, aby ciągle powtarzał to samo. Przecież, to na pewno nie pomoże mu w wyzdrowieniu. Siedział znudzony razem z innymi. Nie miał nawet zamiaru ich słuchać. Jednak tym razem w końcu od wielu dni miał powód, aby cokolwiek powiedzieć.

- Wędrowałem. Sam. Musiałem to robić, nie miałem wyboru – odezwał się w końcu, gdy Joseph skończył mówić. Wahał się chwilę, bo chciał powiedzieć, coś więcej. Jednak nie był pewien, czy w ogóle było warto.
- Nawet nie wiem, jak wyglądam. Chcę to zdjąć i poznać swoją twarz. Kiedy będę mógł to zrobić? - zapytał niepewnie.
 
Saverock jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:15.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172