Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-06-2011, 23:01   #42
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Noc zapadła nad pustynią, a z nią nastała godzina duchów. Czuwający w stanicach rycerze opowiadali sobie w owych czasach, że nocami wstają na Piaskach cienie poległych, którzy zeszli tam nagłą śmiercią w grzechu, i odprawują swoje korowody, w czym im żaden znak ani świątynia nie przeszkadza. Toteż gdy sznury wskazujące północ poczynały się dopalać, odmawiano po stanicach modlitwy za umarłych. Mówiono także, że one cienie jeźdźców, snując się po pustyni, zastępują drogę podróżnym, jęcząc i prosząc o znak święty. Między nimi trafiały się upiory, które goniły za ludźmi, wyjąc. Wprawne ucho z daleka już rozeznawało wycie upiorów od wilczego. Widywano również całe wojska cieniów, które czasem przybliżały się tak do stanic, że straże grały larum. Zapowiadało to zwykle wielką wojnę. Spotkanie pojedynczych cieniów nie znaczyło również nic dobrego, ale nie zawsze należało sobie źle wróżyć, bo i człek żywy zjawiał się nieraz i niknął jak cień przed podróżnymi, dlatego często i snadnie za ducha mógł być poczytanym.
Skoro więc noc zapadła, nie było w tym nic dziwnego, że zaraz koło opustoszałej stanicy pojawił się duch czy człowiek. Miesiąc wychynął właśnie zza widnokręgu i obielił pustkę, głowy biedaków i dal piaskową. Wtem niżej ukazały się inne jakieś nocne istoty. Przelatujące chmurki przesłaniały co chwila blask księżyca, więc owe postacie to wybłyskiwały z cienia, to znowu gasły. Chwilami nikły zupełnie i zdawały się topnieć w cieniu. Posuwając się ku wyniosłości, na której stał pierwszy jeździec, skradały się cicho, ostrożnie, z wolna, zatrzymując się co chwila.
W ruchach ich było coś przerażającego, jak i w całej tej pustce, tak spokojnej na pozór. Wiatr chwilami podmuchiwał sprawując żałosny szelest w zeschłych badylach, które pochylały się i trzęsły, jakby przerażone. Na koniec postacie znikły, schroniły się w cień ruiny. W bladym świetle nocy widać było tylko jednego jeźdźca stojącego na wyniosłości....

Amish mówił beznamiętnym i monotonnym głosem, a jego oczy zdawały się widzieć to, o czym opowiadał. Kolejny raz mamił człowieka nazywającego się doktorem tą samą opowieścią na jotę nawet nie ubarwiając historii, bo tak tylko stracić by mogła na wiarygodności. Opowiadał wszystko od początku, od samego poczęcia, od tego zaczynając co kiedyś usłyszał od matki o czasach, których wszak nie miał jak pamiętać. Kolejny raz, monotonnie i rzeczowo, robiąc krótkie pauzy na wypadek, gdyby temu, dla którego było całe przedstawienie przyszło jednak do głowy zrobić użytek z węgielka i notesika. Słowa płynęły, ludzie zebrani w krąg ziewali a on sadził kroki przez opowieść. Mijały minuty długie jak godziny, godziny długie jak dni, zmieniały się obrazy. Byle zasłużyć na spacer. Bo po spacerze zawsze dawali pigułki. Te niebieskie.... i zielone. Po nich miewał najpiękniejsze sny. Pełne przemocy, gwałtu i niebezpieczeństwa. W dupie miał czy go słuchali, nawet to czy słuchał doktor. Chciał tylko dostać swoje proszki. Miał w dupie obietnice wolności i ozdrowienia. Mówił jak kazano kim jest, jak się czuje... o tym co go trapi nie wspominał nigdy. I tak nikogo by nie wzruszył. Byle do końca, byle za kraty, bo tam świszczały klingi, pękały głazy a przeciwnicy marli w bulgocie. Tam się kradło miliony a kurwy miały oczy jak pełne gwiazd nocne niebo. Zawsze po zielonych.... wreszcie zamilkł. Jak zawsze nagle, w pół zdania przestał i już nie kończył.

Teraz czekał na pozostałych. Rytuał musiał dobiec końca, by można było zacząć śnić.
 
Bogdan jest offline