Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-06-2011, 20:52   #41
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
Chłód i samotność- te dokuczały mu najbardziej w tej niby-celi w której zamykano go na noc. To nie było więzienie. Do pobytu Melvara w k'talskim pierdlu na wyspie Soah nie było porównania. Tam kosa od strażnika była na porządku dziennym, a z karnego kamieniołomu nigdy nie wróciła cała oddelegowana grupa skazańców. Młodzi i piękni mieli szczególnie przejebane. Doprowadzający do szału upał i duchota, nieregularne, dwuposiłkowe karmienie papką ze szczura w palmowych trocinach. Tutaj, w porównaniu do twierdzy Soah, było niemal luksusowo. Regularne posiłki- z nazwy i z wyglądu. Cisza i spokój, pokrętnie życzliwy personel dbający o dobre sampoczucie pensjonariuszy. Nawet cela była tutaj mięciutka jak łono mamusi.

-Pieprzona klatka ze złotymi prętami. Skupiasz się na świecących kratach, a świat na zewnątrz umyka... Najgorzej to się przyzwyczaić... - powiedział, gdzieś na początku tego tunelu.
***
Człowiek, który niecierpi snów ma w wariatkowie cieżkie życie. Karmiony niewiadomo czym, popija niewiadomo co, a do tego dostaje jeszcze zestaw zawiniętych w rozpuszczalne liście ziół "na zdrowie". Na takiej karmie najzdrowszy śniłby o wyścigu przez wulkan z rzeszą olbrzymów i salamander w roli pogoni, a słowa i tak nie oddałyby tego co widział we śnie. To, że byli tam ci, których widuje tutaj, na korytarzach? Nic dziwnego, skoro innych się już nie pamięta. Ważka nie był pewien już samego znaczenia słowa 'pamięć'. Kategoria 'to co było' zatraciła gdzieś granice- rzeczywistość zlewała się ze snem w głębokim dołku. Zgniatane moździerzem izolacji, leków i terapii. Pozostawał jednorodny pył resztek świadomości. Nieświadomość.
***
Po pewnym czasie każdy wariuje. Widział to w oczach gości, których białe drągi wynosiły do izolatki, widział w oczach tych, którzy jeszcze balansowali na krawędzi. Chciał zajrzeć w swoje, ale nie było luster. Pewnie dla ich własnego bezpieczeństwa. Mimo to był prawie pewien, że odpływa- tak jak inni. Czasem słyszał przeciągły śpiew wiatru- w szczelnych pomieszczeniach wariatkowa to nie było raczej możliwe. Z czasem można o tym zapomnieć. Słyszał je wielokrotnie- powracały jak zew. Czasami kilka dni spokoju, a czasem dzień w dzień. Może to lekarstwa przestawiały klepki w melvarowej czaszce, a może tak zwany instynkt rozpaczliwie wołał do walki, ale kiedy wiatr śpiewał- Ważka nie mógł usiedzieć w miejscu. Tak zaczęły się 'biegi na wzgórze'. We wspólnej, w środku dnia, w jednej chwili grzeczny jak emeryt Melvar dostawał niewiedzialnego kopa w potylicę i lisich oczu szukających otwarcia, a potem długa- jak najdalej, jak najwyżej. Byle tylko dojrzeć z okien wołające morze.
***
Siedzieli w kręgu, wszyscy razem- doktorek urządzał takie zebrania w ramach terapii grupowej, a jako, że siadał z nimi krąg miał chyba symbolizować równość. Robił mądrą minę notując w najmniej oczekiwanych momentach, czasem tonął w krześle podpierając brodę na łokciu i niemo przytakując- Ważka widział w tym tylko jawną pogardę, dyskusja ze szczurami doświadczalnymi. Nie zamierzał się wypruwać dla kutasa w kitlu.

~To trwa już zbyt długo... To musi się skończyć... - ta myśl drążyła go od rana.
 
majk jest offline  
Stary 15-06-2011, 23:01   #42
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Noc zapadła nad pustynią, a z nią nastała godzina duchów. Czuwający w stanicach rycerze opowiadali sobie w owych czasach, że nocami wstają na Piaskach cienie poległych, którzy zeszli tam nagłą śmiercią w grzechu, i odprawują swoje korowody, w czym im żaden znak ani świątynia nie przeszkadza. Toteż gdy sznury wskazujące północ poczynały się dopalać, odmawiano po stanicach modlitwy za umarłych. Mówiono także, że one cienie jeźdźców, snując się po pustyni, zastępują drogę podróżnym, jęcząc i prosząc o znak święty. Między nimi trafiały się upiory, które goniły za ludźmi, wyjąc. Wprawne ucho z daleka już rozeznawało wycie upiorów od wilczego. Widywano również całe wojska cieniów, które czasem przybliżały się tak do stanic, że straże grały larum. Zapowiadało to zwykle wielką wojnę. Spotkanie pojedynczych cieniów nie znaczyło również nic dobrego, ale nie zawsze należało sobie źle wróżyć, bo i człek żywy zjawiał się nieraz i niknął jak cień przed podróżnymi, dlatego często i snadnie za ducha mógł być poczytanym.
Skoro więc noc zapadła, nie było w tym nic dziwnego, że zaraz koło opustoszałej stanicy pojawił się duch czy człowiek. Miesiąc wychynął właśnie zza widnokręgu i obielił pustkę, głowy biedaków i dal piaskową. Wtem niżej ukazały się inne jakieś nocne istoty. Przelatujące chmurki przesłaniały co chwila blask księżyca, więc owe postacie to wybłyskiwały z cienia, to znowu gasły. Chwilami nikły zupełnie i zdawały się topnieć w cieniu. Posuwając się ku wyniosłości, na której stał pierwszy jeździec, skradały się cicho, ostrożnie, z wolna, zatrzymując się co chwila.
W ruchach ich było coś przerażającego, jak i w całej tej pustce, tak spokojnej na pozór. Wiatr chwilami podmuchiwał sprawując żałosny szelest w zeschłych badylach, które pochylały się i trzęsły, jakby przerażone. Na koniec postacie znikły, schroniły się w cień ruiny. W bladym świetle nocy widać było tylko jednego jeźdźca stojącego na wyniosłości....

Amish mówił beznamiętnym i monotonnym głosem, a jego oczy zdawały się widzieć to, o czym opowiadał. Kolejny raz mamił człowieka nazywającego się doktorem tą samą opowieścią na jotę nawet nie ubarwiając historii, bo tak tylko stracić by mogła na wiarygodności. Opowiadał wszystko od początku, od samego poczęcia, od tego zaczynając co kiedyś usłyszał od matki o czasach, których wszak nie miał jak pamiętać. Kolejny raz, monotonnie i rzeczowo, robiąc krótkie pauzy na wypadek, gdyby temu, dla którego było całe przedstawienie przyszło jednak do głowy zrobić użytek z węgielka i notesika. Słowa płynęły, ludzie zebrani w krąg ziewali a on sadził kroki przez opowieść. Mijały minuty długie jak godziny, godziny długie jak dni, zmieniały się obrazy. Byle zasłużyć na spacer. Bo po spacerze zawsze dawali pigułki. Te niebieskie.... i zielone. Po nich miewał najpiękniejsze sny. Pełne przemocy, gwałtu i niebezpieczeństwa. W dupie miał czy go słuchali, nawet to czy słuchał doktor. Chciał tylko dostać swoje proszki. Miał w dupie obietnice wolności i ozdrowienia. Mówił jak kazano kim jest, jak się czuje... o tym co go trapi nie wspominał nigdy. I tak nikogo by nie wzruszył. Byle do końca, byle za kraty, bo tam świszczały klingi, pękały głazy a przeciwnicy marli w bulgocie. Tam się kradło miliony a kurwy miały oczy jak pełne gwiazd nocne niebo. Zawsze po zielonych.... wreszcie zamilkł. Jak zawsze nagle, w pół zdania przestał i już nie kończył.

Teraz czekał na pozostałych. Rytuał musiał dobiec końca, by można było zacząć śnić.
 
Bogdan jest offline  
Stary 17-06-2011, 11:23   #43
 
daamian87's Avatar
 
Reputacja: 1 daamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znanydaamian87 wkrótce będzie znany
Słońce stało już wysoko na niebie. Lekki wiatr wiał ze wschodu, a może południa. Dimble nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Moczył nogi w chłodnej wodzie płynącego leniwie strumienia, sam leżąc na zielonej trawie. Spoglądał w niebo, przyglądając się powoli płynącym, białym obłokom. Gdzieś w pobliżu śpiewał ptak. Z oddali dochodziły go stłumione okrzyki dzieciaków, bawiących się gdzieś na łące.
Ręka gnoma powędrowała do kieszeni, z której wyjął piękne, dorodne jabłko. Przyglądał się mu przez chwilę z zaciekawieniem, po czym przetarł je o koszulę i ugryzł. Usta wypełnił delikatny miąższ i pyszny, słodki sok. Gnom uwielbiał smak tych jabłek. Starał się zawsze mieć ze sobą choć jedno, na wypadek gdyby znalazł się zbyt daleko sadu, aby zerwać jakieś prosto z drzewa. Kiedy zjadł całe jabłko wyrzucił ogryzek za siebie i umył ręce, które kleiły się od słodkiego soku. Nie wyjmując nóg z wody położył się i zasnął.

Dimble otworzył oczy, jednak musiał je od razu zamknąć. Słońce świeciło prosto w nie. Nasłuchiwał przez moment, jednak nie usłyszał bawiących się dzieci.
~Dimble sądzi, że poszły na obiad. Dimble też powinien to zrobić.~ pomyślał gnom. Coś jednak zwróciło jego uwagę. Nie słyszał też szumu strumyka, ani wiatru, ani liści...Pod rękami czuł nie trawę, a miękką pościel. Po chwili wszystko sobie przypomniał. Nie był koło swojego domu.

Gnom był zadowolony z warunków, jakie panowały w miejscu, w którym się znajdował mimo że nie wiedział gdzie jest, ani dlaczego. Łóżko było miękkie, pościel czysta. Dostawał posiłki regularnie, deszcz nie padał mu za kołnierz, wiatr nie targał jego ubraniem. Było mu ciepło i miło. Czego można chcieć więcej? A mimo to czół, że coś jest nie tak. Nie potrafił tego dokładnie określić, ale w momencie kiedy zaczynał nabierać wątpliwości i zaczynał zadawać pytania, przychodzili umięśnieni panowie i podawali małe, białe tabletki. I znów nic nie obchodziło gnoma po za łóżkiem, jedzeniem i wygodą.

Tak było do momentu gdy przez głupi przypadek zauważył, jak jeden z mężczyzn, którego nazywano Joseph wypluwał podane mu tabletki. Jakaś część umysłu Dimble'a, ta jeszcze trzeźwo i samodzielnie myśląca, nakazała mu zrobić tak samo. Panowie umięśnieni przyzwyczaili się do tego, że gnom nie stwarzał problemów. Dlatego też nie miał większych problemów z uniknięciem połykania tabletek. Chował je do kieszeni i wyrzucał gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja.

Po kilku dniach nie zażywania lekarstw, zaczął myśleć o wiele trzeźwiej niż dotychczas. W prawdzie łóżko nadal było wygodne, pościel czysta a strawa dobra, ale myśli o opuszczeniu tego miejsca były coraz bardziej natarczywe. Gnom starał się znaleźć sposób na wydostanie się z tego dziwnego miejsca, miał bowiem nieodparte przeczucie że dobrowolnie go stamtąd nie wypuszczą. Przynajmniej póki co.

Kolejne spotkanie zaczęło się tak, jak zawsze. Trochę paplaniny najważniejszego w ich skromnym gronie i zachęcenie do rozmowy innych. Pierwszy odezwał się Jospeh. Mówił coś o wulkanie, lawie i jaszczurkach. W głowie gnoma otworzyła się szufladka, w której zamknął te przerażające wspomnienia, chcąc wierzyć, iż był to tylko sen. A może był to tylko sen, a jego wyobraźnia starała się stworzyć z tego realne wspomnienie? Dimble nie wiedział co jest prawdą, a co snem.
Następnie głos zabrał człowiek w masce. Bądź też bez niej. Sam chyba do końca nie wiedział czy nosi maskę, czy też nie. Dimble stanowczo nie miał zamiaru poznawać się z nim bliżej. Wydawał mu się dziwny. Niebezpieczny. A od takich osób najlepiej trzymać się z dala, jak mawiała babka kuzyna czwartego stopnia od strony wuja Tima. A z doświadczenia Dimble wiedział, że jej słowa niosły życiową prawdę.
W końcu nastała chwila milczenia, którą postanowił wykorzystać gnom.
-Dimble wspominał ostatnio rodzinne strony. Browar swojego kuzyna, w którym często eksperymentowali nad różnymi smakami trunków. Kończyło się to zazwyczaj bólem głowy następnego dnia, jednak były to radosne dni. Zielone wzgórza, porośnięte falującą na wietrze trawą. Cicho szumiący strumień, płynący przez sam środek naszej małej wioski. Żyją w nim na prawdę wspaniałe ryby. Raz złapaliśmy tam z ciotecznym bratankiem siostry czwartego szwagra kuzynki Dimble'a takiego okonia!- rozłożył szeroko ręce, określając z grubą przesadą wielkość złowionej ryby.
-No, może był taki.- widząc niedowierzające spojrzenia zmniejszył rozmiar ryby do bardziej prawdopodobnych.
-Wysokie, dorodne drzewa, dające najwspanialsze owoce w Krainach. Czy jadł ktoś z was kiedyś,. proszę ja was, jabłko z sadu Noopne'a?- popatrzył po zgromadzonych, oczekując odpowiedzi. Nie doczekał się jej jednak, zaczął więc kontynuować.
-Dimble sądzi, że są wyborne. Duże, soczyste i słodkie. I Dimble chciałbym wrócić tam, i skosztować jeszcze kiedyś tych jabłek.- zasępił się nieco, i nie odezwał się już na temat jabłek ani swoich rodzinnych stron.
 
__________________
"Marzę o cofnięciu czasu. Chciałbym wrócić na pewne rozstaje dróg w swoim życiu, jeszcze raz przeczytać uważnie napisy na drogowskazach i pójść w innym kierunku". - Janusz Leon Wiśniewski
daamian87 jest offline  
Stary 18-06-2011, 00:36   #44
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
- Dlaczego ktoś miałby nas ze sobą pomylić? Nie jestem tobą! Ty jesteś tylko halucynacją, ciebie tutaj nie ma, nie istniejesz! - krzyknął chudy facecik z podkrążonymi oczyma, siedzący na łóżku.
Dexter położył głowę na oparciu krzesła, na którego tylnych nogach balansował.
- Nie - uśmiechnął się złośliwie - To ty nie istniejesz.

Poczekał, aż za dryblasami w białych kitlach zamkną się drzwi, wypluł pigułę na dłoń, wytarł ją o ubranie i schował w rozdartym szwie.

Szlajał się po podwórku jak zwykle sam. Robił kółka w miejscu i w ruchu, czasem się zatrzymywał i gapił przed siebie, kiedy indziej tarzał się po ziemi albo przeciwnie, podskakiwał jak głupi. I tak po całym podwórku. Wariat pełną gębą.
Wariat, który dokładnie obejrzał sobie całe podwórko.

- Merde!
Dexter spojrzał zdziwiony na staruszka który wyrósł tuż przed nim.
- Merde! - oświadczył staruszek z zachwytem.
Rozejrzał się wokół. Reszta czubków wydawała się nie zwracać na nich uwagi.
Zrobił krok w prawo, by go ominąć. Staruszek jednak też zrobił krok w prawo.
- Merde! - oświadczył jeszcze głośniej i z jeszcze większym zachwytem.
Gdyby Dexter wiedział, co to znaczy, może też byłby zachwycony.
Zrobił krok w lewo. Staruszek też i powtórzył swoje wyznanie.
Roth odwrócił się, ale dziadek znowu pojawił się przed nim i wypowiedział swoje credo.
Merde biegał za nim przez resztę spaceru i dopiero powrót do domu bez okien i klamek ocalił go przed nim i autentyczną chorbą umysłową.

Przybrał nieszczęśliwą minę, po czym zbliżył się do dryblasa i pociągnął go za rękaw.
- Czego?
Dexter pokazał mu podartą bluzę.
- Znowu? - warknął. - Cholerny niedorozwój. Idź za mną, nie będę targał z pralni twoich łachów.
Tego dni po powrocie do pokoju do liny z podartych ubrań schowanej w poszewce poduszki dołączył jeszcze jeden fragment.

- Ha! Uzurpator!
- Uzurpator? Ha! Parszywy samozwaniec!
- Samozwaniec? Ha! Zgniły wróg ludu!
- Wróg ludu? Ha! Niedorobiony rewolucjonista!
- Niedorobiony rewolucjonista? Ha!...
- ... zadżumiony burżuj...
- Ha! Zadżumiony burżuj!
- Zadżumiony burżuj? Ha!...
- ... kulawy lumpenprol...
- Ha! Kulawy lumpenprol!

Dexter obserwował dwóch czubków, którym wydawało się, że walczą o władzę nad przybytkiem, w którym się znajdowali. Oczywiście, sam ich podjudzał i prowokował ile wlazło. Opłaciło się. Szaleńcy się pobili, a żeby ich rozdzielić potrzeba było aż trzech dryblasów w kitlach.

Siedział wygodnie rozwalony na krześle, pozwalając by bełkot reszty przepływał gdzieś obok niego.
- Dexter, może dzisiaj spróbujesz coś powiedzieć? - usłyszał głos doktorka.
Spojrzał na niego wzrokiem zbitego psa i energicznie pokręcił głową.
Gdy łapiduch przeniósł uwagę na kolejnego pensjonariusza, Roth przesunął ręką po mankiecie i po brzuchu. Opuścił głowę, by nikt nie dostrzegł paskudnego uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy, gdy wyczuł tam klucz do swojej wolności. Pigsy z trzech ostatnich dni, dawka, która powali nawet największego twardziela w kilka chwil i kompletna lina.
Teraz trzeba tylko przeczekać wynurzenia reszty i na spacerniak. A tam... Kto wie, co może się tam dziś zdarzyć.
 
__________________
Now I'm hiding in Honduras
I'm a desperate man
Send lawyers, guns and money
The shit has hit the fan
- Warren Zevon, "Lawyers, Guns and Money"
Cohen jest offline  
Stary 18-06-2011, 11:34   #45
 
Zekhinta's Avatar
 
Reputacja: 1 Zekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie cośZekhinta ma w sobie coś
Co było prawdziwe?
To pytanie codziennie dręczyło Alraunę, gdy tylko się budziła i towarzyszyło jej przez cały dzień, aż do zaśnięcia. Czy walka z salamandrami w wulkanie i śmierć z ręki olbrzymów była snem?
Alraunie ciężko było w to uwierzyć. Kerin i Elletara znała i ten fakt był punktem zaczepienia rzeczywistości. Poznała ich w Zielonym Zamku. A była pewna, że to, co się tam wydarzyło, oraz wszystko, co wcześniej było prawdziwe. Bo jeśli nie było by prawdziwe, to znaczyło by to, że jej całe życie... nie istniało? Na taką myśl nie mogła sobie pozwolić, taka myśl była zbyt niebezpieczna. Bo jeśli wszystko to wcześniej nie istniało, jeśli życie, które pamiętała nie było prawdziwe, to kim tak naprawdę była i jakie miała to życie?
Dlatego też wolała trzymać się myśli, że jednak wszystko było prawdziwe, przynajmniej do lotu na dywanie. Może po upadku do morza zginęła a teraz jest w jakimś piekle? Albo przeżyła i stąd ten cały cyrk.
Widząc jednak zachowanie swoich nowych 'opiekunów' i człowieka, który kazał nazywać się doktorem była pewna jednego - dopóki nie wyjaśni co się stało i dlaczego tu się znalazła i co najważniejsze dopóki nie wymyśli planu, żeby się stąd zabrać - musi być 'grzeczna' i 'miła' i udawać, że zrobi wszystko, co jej każą.
Dlatego też posłusznie jadła posiłki. Posłusznie wychodziła na spacery. Posłusznie nigdy nie przebywała z innymi dłużej, niż było to dozwolone. Posłusznie chodziła na spotkania, takie jak to.
Jedyne, czego nie robiła posłusznie to przyjmowanie leków. Nieświadoma tego, że jej towarzysze robią podobnie i ona udawała, że połyka pastylki a potem wypluwała je szybko i chowała za jedną z luźniejszych desek w podłodze. I tak już od dłuższego czasu.

Na spotkaniu z doktorem siedziała na swoim miejscu i uważnie słuchała reszty. Oczywiście, jeśli ktoś chciał mówić, bo byli i tacy, co woleli milczeć. Alrauna nie dziwiła się im zresztą. W tej sytuacji niebezpiecznie było się odzywać, można było palnąć coś, co się doktorkowi nie spodoba. Ale czy milczenie było dobrym objawem?
Cyganka zawsze odzywała się jako jedna z ostatnich, albo dopiero po tym, jak kilka innych osób zabrało głos. Oni dawali jej pomysły, o czym może mówić. Tym razem spodobały się jej słowa Dimble'go. Możliwe, że sielskie opowieści o dzieciństwie czy młodości będą wystarczająco neutralne.
Gdy Dimble skończył mówić, a Dexter pokręcił głową, że od siebie nic nie doda, Alrauna odezwała się, zwracając w kierunku doktora.
-W moim taborze był pewien człowiek, starszy pan. Był świetnym piekarzem, jego chleb pachniał niesamowicie rozkosznie, miał złocistą, chrupiącą skórkę i miękkie wnętrze. Najlepiej smakował z masłem i miodem. Kiedyś, jako dziecko zjadłam pół bochenka, jeszcze gorącego i ból brzucha, którego potem uraczyłam nauczył mnie, że łakomstwo nie popłaca- uśmiechnęła się lekko. - Ale mówię o nim, bo człowiek ten piekł wspaniałe ciasta. I słowa Dimble'go o jabłkach przypomniały mi szarlotkę tego piekarza. Z kruchego ciasta, z dużą ilością owoców. I tak, jak Dimble myślę, że dobrze były by kiedyś tam wrócić, skosztować jeszcze raz tego chleba... - bzdura totalna, ale przecież nikt nie musiał o tym wiedzieć. Doktorek chciał czegoś 'o nich', to dostał strzępki informacji. Niech się cieszy.
 
__________________
"To, jak traktujesz koty, decyduje o twoim miejscu w niebie." - Robert A. Heinlein
Zekhinta jest offline  
Stary 19-06-2011, 11:45   #46
 
Rudzielec's Avatar
 
Reputacja: 1 Rudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodze
Czuła się zagubiona, wstała z godzinę przed świtem, może nie tyle wstała co zbudziła się z kolejnego snu. Był o tej Drugiej, znowu o niej, bała się jej mimo, że wyglądała jak ona sama to były właściwie jedyne sny jakie pamiętała, inne po prostu blakły i znikały nim wstawała z łóżka. Sny o Drugiej nie, były takie prawdziwe… Byłoby jej łatwiej gdyby miała jakieś inne wspomnienia poza snami Drugiej, gdyby wiedziała kim jest…

Szepty jeszcze się nie pojawiły, nie lubiła Szeptów namawiały ją do różnych rzeczy, czasem trwały chwilę, czasem cały dzień. Opowiadały jej nieprawdopodobne historie ale tak, że nie wiedziała co jest prawdą. Bolała ją głowa, najpierw myślała, że to znowu mdłości ale one pojawiały się dopiero po lekach, spędzała wtedy w wychodku ładnych parę minut. Miała wrażenie, że Opiekunom nie spodobałoby się, że wymiotuje, więc nic nie mówiła. I tak byli kochani, że się nią opiekowali, nie chciała ich martwić, wystarczy, że była chora i musieli się nią zajmować, nie będzie im dokładać trosk. Tak przynajmniej myślała kiwając się pod ścianą gdy zmęczona i spocona czekała na kolejną falę torsji nim znowu potoczy się do toalety by zwrócić posiłek. Po jakimś czasie uznała, że to tabletki sprawiają, że jest jej niedobrze, ale Pan Doktor powiedział jej, że mogą się pojawić różne skutki uboczne i, że i tak lepsze one niż nie przyjmowanie leków. Uwierzyła mu, przecież to był Pan Doktor! On na pewno nie pozwoliłby żeby działa jej się krzywda. Ale myśl uparcie krążyła jej po głowie, może Opiekunowie nie zrozumieli jego poleceń? Przecież oni nie byli tacy mądrzy jak Pan Doktor, byli cudowni i wspaniali przecież też chcieli jej pomóc, ale każdemu może się zdarzyć jakaś pomyłka. W końcu tacy są zapracowani może dawali jej nie te tabletki albo za dużo? Najpierw chciała zapytać o to Pana Doktora ale nie chciała żeby się zezłościł na Opiekunów przecież tu wszyscy byli jak jej rodzina, nie mogłaby im tego zrobić. Postanowiła więc sama trochę o siebie zadbać, w końcu nie może ciągle wymagać pomocy od Opiekunów i Pana Doktora. Jeśli chce wyzdrowieć (a niczego tak bardzo nie chciała) musi się zabrać za siebie, wtedy opiekunowie będą mieli lżej i będzie im łatwiej i będą szczęśliwi. Tak, tak zrobi, pokaże, że jest odpowiedzialna i pomoże tym kochającym ludziom. Najpierw zatrzyma jedną tabletkę a jeśli to nie ta to zamiast niej inną, pamiętała jak robiła to w snach Druga, na pewno jej się uda.

Ćwiczyła palce obracając w nich łyżkę obiadową którą kiedyś zabrała żeby Szepty przestały ją tak dręczyć, dotrzymały słowa miała spokój cały dzień ale było jej tak wstyd, że schowała ją za jedną z desek sufitowych. Kiedyś w nocy gdy nie mogła spać przez sny o Drugiej i Szepty zauważyła, że jedna z deseczek jest źle dopasowana i nie wiedzieć czemu postanowiła ją przesunąć. Była tam niewielka przestrzeń między belkami brudna i ciemna, pachniało jakoś tak dziwnie, to wtedy śniły jej się lochy i choroba. Była taka chora… I chcieli ją powiesić ale gdy byli na szafocie… ~STOP! Nie, nie, nie, nie to nie moje wspomnienia to ta Druga tam była. Nie, nie było jej tam, to tylko dziwny sen, jestem chora i śni mi się tylko. Dlatego tu jestem, żebym nie była taka jak we śnie, przecież Druga to morderczyni, zła i bezwzględna. Nie jestem taka, nie chcę być.~
-Ależ, ależ tak, jesteś-po skórze przebiegł jej dreszcz, zimny pot wystąpił jej na ciele.
–Szepty.- powiedziała na poły płaczliwie przerażona jakby do pokoju wpełzł jadowity wąż.
-Nie chcesz, ona/ty też nie chciała, chciała. Ale była a wy/ona jesteście nią/ty i nie uciekniecie od tego, tego. –Szepty zawsze brzmiały tak samo, kilka, może pięć głosów szepczących jednocześnie nie zawsze gramatycznie, czasem nie synchronizowały się ze sobą i powstawał pogłos jakby echo. Mogła je usłyszeć wszędzie, jedząc, śpiąc a nawet gdy rozmawiała z Panem Doktorem. Nie mogły zagłuszyć innych dźwięków ale rozpraszały ją, same też nie mogły być zagłuszone. Przychodziły i odchodziły najwyraźniej kiedy tylko chciały, czasem tylko ją dręczyły czasem czegoś chciały.
–Czemu tu jesteście? Chcę mieć spokój!- powiedziała głośniej niż zamierzała i aż zakryła usta ręką. Nie chciała żeby Opiekunowie przyszli, przecież już mieli tyle pracy przy innych.
–Bo, bo kocham cię/ją-ten głos ją przerażał, był tak zimy- i nie jesteśmy bez was/ciebie. Ale nie myślcie, że ta łyżka wystarczy bym cię zostawiło. Ty/ona są dla moja najważniejsza. Więc on wrócił, wy chcecie zabrać leki? Pomóc białym fartuchom, to źle/niedobrze ona/ty nie pomaga białym fartuchom.
-Nie, zostaw mnie, oni są dobrzy nie zatrzymasz mnie, pomogę im jak tylko będę umiała.
-On nie pozwalamy, zatrzyma cię, wiedzą że umieć, umieć.
-Jeśli natychmiast nie zostawisz mnie w spokoju, to się zabiję…-ton jej głosu, ta pewność, ten chłód równie dobrze mogłaby to powiedzieć Druga. Ale ona była pewna tego co powiedziała, nie pozwoli temu… czemuś zmienić ją w potwora jakim była Druga. Wyjęła łyżkę z kryjówki, to był prosty metalowy przyrząd, zdjęła drewnianą rączkę i zaczęła szlifować metal o brzeg parapetu.
-Chcecie podciąć sobie żyły, żyły?-spytały Szepty.-Ten o Białych zębach i Białe fartuchy nie będą, będą szczęśliwi…
-Nie ważne, jeśli mnie nie będzie, nie będziesz miał swojej Drugiej. Nie pozwolę jej wrócić, już wolę się zabić.
-Ty/ona są nią, nie uda ci się, się. Nie macie siły, krew, ból, strach oni was zatrzyma.-Ton był rzeczowy, stwierdzający fakty.
-Dam radę, wiesz, że tak. Pamiętam jak Druga zabijała.-zemdliło ją ale dalej szlifowała metalowy trzonek łyżki, kiedyś mieli drewniane ale jakaś dziewczyna zrobiła krzywdę Opiekunowi ułamanym ostrym końcem. Przypomniała sobie ten wysoki krzyk kiedy wbijała w krocze swemu niedoszłemu gwałcicielowi ostry kawałek drewna, wizg powietrza ze złamanego noc wcześniej nosa. Z wrażenia aż usiadła na podłodze, nie mogłaby przecież… Nie to pewnie Druga, na pewno gdzieś w snach jest coś takiego tylko pewnie nie pamięta…

Popatrzyła na łyżkę w dłoni, ostrze nie będzie długie najwyżej dziesięć centymetrów ale jeśli zrobi z tego normalny szpiczasty majcher będzie mogła wbić go głębiej gdy złapie za główkę. ~Jaka ironia losu.~ pomyślała. To co wiedziała Druga o broni i zabijaniu teraz pozwoli jej się przed nią obronić. Ne zauważyła kiedy Szepty zniknęły, ale kiedy to do niej dotarło poczuła się silna. Ochroni przed Drugą Opiekunów i Pana Doktora nawet jeśli będzie musiała się rozstać ze światem.

***

Tak myślała miesiąc temu, teraz miała już cały stosik tabletek, zaostrzonym trzonkiem łyżki mogła golić włoski na przedramieniu, miała też w „schowku” dwa gwoździe wyjęte z ramy łóżka. Wprawdzie był to solidny mebel zbity z grubych dębowych desek ale teraz rozleciałoby się gdyby zaczęła się rzucać albo szarpnęła za wezgłowie, dlatego zawsze kładła się na nim ostrożnie. Nie chciała niszczyć pięknego mebla, daru od Opiekunów i Pana Doktora ale była już pewna, że otworzy drzwi jeśli będzie chciała. A nie ufała, reszcie pacjentów, jacy tu z nią byli, więc ciągle miała przy sobie ukrytą łyżkę. Ćwiczyła też aby nie stracić kondycji, co niestety spowodowało, że wychudła gdyż nie jadła całych porcji zasłaniając się problemami z żołądkiem. Musiała to robić bo w jedzeniu były jakieś otępiające leki a musiała być skupiona jeśli miała się na coś przydać swoim dobroczyńcom. Jakiś czas temu udało jej się obluzować jeden z kamieni z zewnętrznej części parapetu. Jeśli wrzuci go do poszwy na poduszkę albo urwanego rękawa bluzki będzie miała paskudną broń która da jej przewagę gdyby musiała walczyć z tymi szaleńcami. Była przekonana, że gdyby mogli skrzywdziliby jej dobroczyńców, pocięliby ich, połamali, skopali aż krew kapałaby na podłogę, znęcałaby się nad nimi aż... Nie! Ona tego by nie zrobiła, nie ona ich obroni, Druga robi się coraz silniejsza, szepty jej pomagają, ona musi czuwać, pilnować. Nie może brać leków, żeby być silna, musi ćwiczyć, żeby bronić… kogo? Jej rozmyślania przerwali Opiekunowie

-Ranny ptaszku! Już nie śpisz?- powiedział jeden ~I kto by pomyślał że taka dobra dusza może przyodziewać tak niepasującą powierzchowność ~ pomyślała. A przecież oni wszyscy byli tacy dobrzy… Mogą na niej polegać, ona o nich zadba, dobrym ludziom jak oni nie powinna się dziać krzywda, prawda? Więc czemu zacisnęła pięści i spięła się w sobie słysząc jego głos, przecież to przyjaciel. Przyszedł zabrać ją na spacerniak żeby nie gniła tu w tej celi… Nie, nie celi to przecież pokój, gdzie może odpocząć, a zamki są po to by nie przyszedł jej skrzywdzić jakiś szaleniec…

Wstała, ciągle zamyślona nad swoją reakcją, czas na posiłek, potem rozmowa z Panem Doktorem, trzeba ubrać szlafrok bo później może być spacer… Wyszła ciągle nieobecna, nie chciała oszukiwać Opiekunów ale inni nie mogli zauważyć, że ich podejrzewa, tak będzie mogła lepiej ochronić dobrych ludzi… Z zamyślenia wyrwały ją dopiero słowa mężczyzny o wulkanie i lawie, pamiętała to samo! Jak to możliwe żeby miała tak podobne sny jak on albo Elletar czy Alrauna? Przecież to niemożliwe, chyba, że rzeczywiście coś takiego się zdarzyło, albo może ona naprawdę oszalała? A może to jakiś podstęp? Chyba, że ona naprawdę… Nie rozumiała, objęła się ramionami i zaczęła nerwowo kiwać w przód i w tył, w przód i w tył podczas gdy inni coś opowiadali. Gdy nastała cisza zaczęła cicho mówić.
-Wulkan, i takie stwory, nie ludzie, łuski, tak i olbrzymy nie lękające się ognia, też to śniłam ale to niemożliwe skoro obudziłam się tutaj… Więc czemu nie pamiętam nic innego?! Kim ja jestem, kim są moi rodzice skąd się tu wzięłam czemu nic nie pamiętam?!-w przód i w tył miarowo i rytmicznie.-To przecież nie jestem ja prawda? Ona… Ja…- W przód i w tył, w przód i w tył…
 
Rudzielec jest offline  
Stary 19-06-2011, 12:31   #47
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
To okropne uczucie. Tak jakby narodzić się na nowo, z umiejętnościami i w ciele dorosłej osoby, ale bez własnej osbowości, tworząc wszystko na nowo. Okropne. Liczył, że w jednej chwili wszystko sobie przypomni, zrozumie dziwne sny. Jednak nic na to nie wskazywało. Doktor dawał mu jakieś tabletki, przyjmował je, były nawet fajne. Żarcie było okropne, a towarzystwo dziwne. Miał wrażenie, że skądś ich znał. Przynajmniej część z nich. Kobiety z pewnością musiał kiedyś spotkać, a reszta była zupełnie jak nowe osoby.

Sny pozostawiały w nim dziwne wrażenia. Czasem wydawało mu się, że był psem. Może wcześniej był zwierzęciem? Nie, to durne. Po co ktoś miałby go zmieniać? Sam dla siebie nie wydawał się być groźny. Był spokojny, nie denerwował się, lubił ciszę i spokój, choć jego sny pokazywały mu coś innego. Nie chciał się godzić na to co jest. Te miejsce napawało go pewną niechęcią, strachem. Ucieczka nie wchodziła w grę. A jeśli był bandytą? Szelmą? Może ścigali go listem gończym? Oby nie, nie lubił bezprawia. Uważał, że gdyby go stąd wypuścili to byłby świetnym cieślą, niewiedzieć czemu.

Z czasem coraz więcej mu się w głowie układało. Sny o ogniu, olbrzymach i dziwnych jaszczurkach. Czuł się nieswojo z sytuacją. Obawiał się, że zaczyna mu odbijać. Nie chciał być szajbusem. Bał się coraz bardziej z każdą minutą pobytu w tym miejscu z przedziwnymi osobami. Szczególnie niepokoiły go te niskie knypki, jeden nie potrafił się nawet normalnie wysłowić. A reszta to chyba jednak wcale nie byli niscy, jednak leki robiły z głową elfa dziwne rzeczy.

Czasami drętwiały mu palce. Podejrzewał, że to przez leki. Może strzelał z nich piorunami, albo coś i doktor chciał go uchronić przed nim samym? Chociaż starał się odpędzać takie myśli, właśnie one sprawiał, że czuł się bardzo wariacko. Dla zabicia czasu ćwiczył tężyznę fizyczną. Nie było to szalenie fascynujące, ale lepsze to niż patrzenie się w białe ściany, co powoli stawało się jedynym zajęciem elfa.
Coraz częściej dostawał leki. Na dodatek było ich więcej i więcej. Czasami dostawał iluzji, tracił któryś ze zmysłów, albo zapominał podstawowej czynności, choćby mowy.

Z czasem jego sen rozpocząl kolejny rozdział. W końcu śnił do końca. Jednak nie był to miły koniec. Umierał i to dosyć niefajnie. Bał się, że już teraz jest martwy a to wszystko to tak naprawdę niebo. A może piekło? Wolał jednak tak nie myśleć. Była to kolejna rzecz która mogła prowadzić do szaleństwa. A może... a może oni chcieli żeby on tak myślał. Żeby wszystko brał jako oznakę szaleństwa i się wystrzegał myślenia, by w całości oddał się lekom i praniu mózgu jakie serwowali mu jego opiekunowie? Cholery! Niektóre leki uniemożliwiały mu nawet ćwiczenia, przez parę godzin niemal całkiem drętwiał. Próbował się rozruszać, kwas mlekowy wlewał się nagle po zrobieniu paru pompek. Normalnie prawie nigdy nie dostawał zakwasów. Jednak udawało mu się z czasem szybko zwalczać efekty leków. Organizm uodparniał się na niektóre z nich, te słabsze, lub te działające na dobrze wyćiwczone części ciała Elletara. Nie chciał sie im dać. Obawiał się jednak o resztę. Może byli po jego stronie? Teraz lub kiedyś. Miał nadzieję, że nie dali się idiotom.


Doktorek pewnego dnia wymyślił zwierzenia. Elletar słuchał tylko tego co mówiła Kerin i Alrauna i to nie dlatego, że były ładniutkie, po prostu był pewien, że całkiem nieźle je zna. Wiedział, że mu nie odpuszczą więc musiał coś powiedzieć.
- Byłem psem i miałem jakiś związek z drewnem. Tak przynajmniej mi się ciągle śni. Psi cieśla. Naprawdę nie wiem o co chodzi. Ale wierzę, że uda mi się wraz z doktorem to zwalczyć.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 21-06-2011, 00:22   #48
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Złota tarcza Słońca leniwie przesuwała się po niebie wlewając odrobinę swej czułości w sterylną biel sali zwierzeń, gdzie uzewnętrzniali się kolejni pacjenci doktora Lirma. Jeden po drugim dzielili się z resztą swoimi bolączkami i ich imitacjami, które miały przyspieszyć koniec nużącej sesji. Niektórzy wierzyli w jej skuteczność i rozpaczliwie domagali się zanurzania w głąb ich jestestwa, inni mieli na terapię pogląd skrajnie odmienny. Jedni i drudzy, zmuszeni okolicznościami, paplali o przetworach ich zwichrowanych umysłów, czekając, czy to na ratunek, czy bardziej przyziemnie, na spacer po podwórzu ośrodka. Wspomnienia odżywały i gasły, notes doktora stopniowo się zaczerniał, a kolejne karty lądowały w kieszeniach jego fartucha. Kuracja trwała i nie chciała się skończyć.

* * *
Joseph

"Pamiętasz to Joseph, nie ma powodu, by chować przede mną prawdę" – lekarz uśmiechał się nieznacznie, bez szarżowania z odgrywaniem empatii – "Nikt Cię tu nie osądza. To zostaje tutaj".
"Sam to wiesz... Mówiłem o tym nie raz..." – mężczyzna potarł zmęczone powieki.
"Nie chodzi o Twoje życie przedtem. Wiem, że nie było lekkie. W takim zakątku świata... W takich warunkach... Pewnie każdy zdecydowałby się na takie wybory..." – głos był ciepły, współczujący. Wręcz prawdziwy, można by zaryzykować tezę, uwolniony od wyuczonych póz.
"W takim razie o co chodzi? Wiesz, co robiłem wcześniej... Kim byłem..."
"Pamiętasz w jakich okolicznościach tu trafiłeś, Joseph? To recepta na wyzdrowienie... Pierwszy słuszny krok, który da podstawę pod leczenie..." – Lirm drążył temat i za nic nie dawał się zbyć.
"Byłem... Rel Astra, wielka metropolia... Pamiętam mury najeżone dziesiątkami sztandarów, mnóstwo flag, proporców... Jakieś zamieszanie... Nie... To było jakieś święto, festiwal. Tłumy ludzi na ulicach, całe rzesze".
"Tak, dobrze kojarzysz. Święto Plonów, wielkie uczty i popijawy. Świetna zabawa, prawda?"

Rozstawione na ulicach stoły uginały się od naładowanego do misek mięsiwa i lepkich od wina glinianych dzbanów. Dzieciarnia wrzeszczała jak na zapowiedź piekielnych zastępów, ale jedynym zagrożeniem była pulsująca w żyłach okowita i groźba nudności z przejedzenia owocami morza. Kalmary i krewetki wyglądały odstręczająco, ale z żelazną porcją silnej jak stal zapojki odwaga rosła. I rósł brzuch, gdy język rozsmakował się w potrawach, które były inne niż szło sądzić.

"Pamiętasz Skowronka?" – doktor wyrwał swego podopiecznego z aromatycznych wspomnień – "Byliście tam razem. Pracowałeś dla niego, od jakiegoś czasu".
"Skowronek?" – Joseph wbił wzrok w bieloną powałę – "Tak. Pamiętam go..."

Skowronek był rannym ptaszkiem. W ogóle zdawało się, że jest na nogach przez cały czas i jeśli ma moment, by zmrużyć na chwilę oko to chyba tylko, gdy jest sam na sam z wychodkiem. Jako ambitny biznesmen miał mnóstwo spraw na głowie i nie dziwota, brał się za poważne przedsięwzięcie. Do tej pory robił dla Rusty'ego, jak wszyscy w mieście, ale nadszedł czas, by przeciąć pępowinę i wypłynąć na szerokie wody. Gromadził wokół siebie speców z wszelakich dziedzin i gdy przychodziło do sięgania po sakiewkę nigdy nie mylił się w ocenie ich przydatności. Płacił więcej niż dobrze, choć wymagał więcej niż dużo. Droga była daleka, a ścieżka jeszcze nieprzetarta, ale zdawało się, że pod przewodnictwem Skowronka można zalecieć bardzo wysoko.

"Na początku po prostu bił się o władzę..."
"Na początku tak..." – Joseph głucho potwierdził słowa terapeuty. Przypominał sobie.

Dzieciaki szalały między stołami, co i rusz obrywając szturchańce od starszego rodzeństwa, które porzucało zabawę w berka na rzecz gry w gorzałkę i kości. Hojność najbogatszego miasta po tej stronie Nyr Dyv nie musiała kulić się przed koniecznością. Gdy skończył się alkohol zaraz wytoczono pełne beczki piwa i spirytusu, więc tempo zabawy spadło ledwie na moment. Śpiewy zlewały się w pijane krzyki i impreza wchodziła w nowe stadium. Festiwal trwał w najlepsze. Kiedy z czterech stron placu w ludzką gęstwę wlały się grupy zbrojnych w chustach naciągniętych na przepite pyski zrobiło się niespokojnie. Mieli nie pić. I nie ćpać.

"Ja też..." – pomyślał Joseph, krzywiąc się jak oblany kwasem.

Skowronek... Czego on chciał do diabła? Miał czekać na jego ludzi, działać razem z nimi, gdy nadejdzie moment, uderzyć tak, by bolało. Musiało boleć. Nie chodziło o juchę, która ufarbowała stoły na szkarłat, nie chodziło o jęki, gdy okute żelazem pałki masakrowały kolejnych nieszczęśników, nawet nie o błagania litości, kiedy z kobiet zrywali szmaty i dopadali łkających z pianą na pyskach. Jak sfora psów, puszczona w pogoń za zwierzyną. Najgorsze były te ślepia.

Joseph wzdrygnął się i aż podskoczył w fotelu, dopiero orientując się, że jest w gabinecie Lirma, w skórzanym fotelu, zamknięty w ośrodku, oddzielony od wspomień grubymi murami i kratami.

"Niemożliwe, abym to wszystko... Byłem, byłem z nimi... Ale, kurwa, wiem, kim jestem!"
"Spokojnie, Joseph... Mamy mnóstwo czasu, całe mnóstwo" – doktor nalał rozmówcy szklankę soku i postawił na stoliku przed nim – "Akceptacja to pierwszy krok do wyleczenia".

* * *

Lekarz notował z uwagą wypowiedzi wszystkich, atakowany pytaniami uspokajał krzepiącymi słowami i obietnicą późniejszej rozmowy w cztery oczy. Niepokój był sygnałem zachodzących zmian. Wykazywał, że pacjenci zaczynają dryfować w pożądanym przez niego kierunku. Był konieczny. Akceptacja przeszłości nigdy nie przychodziła łatwo, gdy wyglądała tak jak u nich.

* * *
Kerin

"No już, skarbie, nie chowaj wzroku. Tu jesteś Ty, nie ona. Nie ma obaw" – doktor rozsiadł się w fotelu naprzeciwko ślicznotki – "Boisz się, ale nic Ci tutaj nie grozi".
Spojrzał na nią uważnie i klepnął zasmuconą dziewczynę po ramieniu.
"Mnie też nic nie grozi. Wiem, że nie zrobisz mi krzywdy. Jesteś na dobrej drodze, Kerin".
"Dzięki... Dziękuję, doktorze" – blondynka uśmiechnęła się nerwowo.

Grzeczności i profesjonalne w zawodzie czytelnika umysłów naprowadzanie ofiary na temat trochę zajęło, ale w końcu dwójka znalazła się z powrotem w mieście, jakiś czas temu, razem z nią. Z tą Drugą, z tą przez którą było to całe zamieszanie. Z tą, której Kerin się bała i której nienawidziła.

"Pamiętasz więzienie, prawda?"
Kiwnęła lekko głową. Paskudne wspomnienie, wryło się w szare komórki jak korniki w drewno. Tego nie zapomniała, choć jeśli coś chciałaby wykorzenić z umysłu to właśnie te ponure pamiątki.
"I tylko to, co dalsze umyka Ci z głowy... Mylisz rzeczywistość ze snami... Koszmarami, które towarzyszą Ci od wielu lat, Kerin..."
"Wiem, że to... Po prostu to było strasznie realne... Te macki, trzęsienie ziemi, Profesor... A inne rzeczy... Inne giną w pamięci" – mruknęła zła na siebie, spuszczając głowę na pierś.
"Ale tego dyplomatę bakluńskiego pochodzenia pamiętasz, prawda? Może idźmy tym tropem..."

Pamiętała Hassana, jak mogłaby zapomnieć tego gnoja? Pstrokaty jak papuga i lśniący się od złota jak królewski kufer Baklun był łatwy do zobrazowania. A jeśli do tego dodać wszystkie jego sztuczki i szalbierstwa, kłopoty, których jej przyprawił, złote góry, których naobiecywał i razy, które przyszły zamiast obiecanych bogactw... O tak, on istniał. Był dobrym punktem oparcia do poszukiwania wspomnień we wnętrzu własnej, objętej zawieruchą czaszki.

"Ładny gest z jego strony, nieprawdaż? To on dopilnował, byś nie trafiła na szafot..."
"Co takiego?" – Kerin wybałuszyła oczy ze zdumienia, kompletnie zbita z pantałyku.
"Mówiliśmy już o tym, moja droga. Kiedy zobaczył, jaka jesteś młoda - i jak mówił, 'niewinna' – postanowił wstawić się za Tobą. Wyratował Cię od stryczka dzięki swym kontaktom" – Lirm tłumaczył cierpliwie, ale dziewczyna dochodziła do prawdy bardzo powoli. Drobnymi kęsami.
"Ale ja pamiętam, że to przez niego tam trafiliśmy!" – nie mogła się pogodzić z przemową.
"Nie do końca chyba tak było, co? Fakt, skok był na niego..."

Skok. Dzieje dawne, jak powstanie Ziemi. Co ona tam robiła? Kolejny interes tej Drugiej, ogołocenie kogoś ze złota i dóbr, choć tym razem, dla odmiany, bez podrzynania gardeł. Oberwać miał ten Baklun, koleżka jakiegoś szlachetki urządzającego bogaty bankiet. Tam był Myvern, o tak. Na pewno był on i paru innych. Był jakiś elf, może Elletar? Byli i inni. Na pewno był Baklun.

"Zaplanowaliście z Myvernem, że okradniecie jego ekscelencję, Hassana ibn Sabbaha, ambasadora Żelaznych Wrót. Był bankiet, olśniewająco ubrani zamierzaliście podwędzić przesyłkę, którą miał ze sobą, prawda?"
"Tak, ale... To nie był Hassan... Hassan był z nami..." – zaprotestowała niepewnie.
"To kogo chcieliście okraść?"

Kogo? Sama nie wiedziała już kogo. Na pewno mieli coś odebrać jakiemuś śniademu dżentelmenowi w turbanie, to pamiętała. Ale jak on się, do jasnej cholery, nazywał? Nic, głucha cisza i zimna pustka. W głowie był tylko Hassan. Razem z Myvernem i Elletarem miała obrobić Hassana? I z innymi? Pamiętała aptekę, gdzie zakradła się razem z tą opaloną dziewczyną... Alrauna by pasowała, to chyba była ona? Może nad nią Hassan też się zlitował, kiedy ich złapali?

"Nie pamiętam, nie wiem. Chyba ma pan rację, doktorze" – Kerin poddała się całkowicie.
"Przypomnisz sobie, wszystko sobie z czasem przypomnisz, moja droga. I nie doktoruj, mówmy sobie po imieniu. Jesteśmy tu przyjaciółmi, czy nie?" – Kleofas wyszczerzył mlecznobiałe zęby w serdecznym uśmiechu. Wszyscy byli tu przyjaciółmi, którzy chcieli sobie tylko pomagać. O tak.

* * *


Po zbiorowej terapii wszyscy rozchodzili się do swych pokojów, by pobrać przedobiadową porcję pigułek i syropów. Odprowadzani przez osiłków w białych kurtach żwawo pędzili do swych cel, każdy z własnymi planami na później. Jedni nie mogli doczekać się przebieżki po spacerniaku, a inni próby wydostania się na zewnątrz. Kolejnej, tym razem na pewno już skutecznej, tym razem!

* * *


"Nie żałujesz tego wszystkiego? Co, Falco? Nie szkoda Ci ani trochę?" – pytanie było ewidentne, ale ciężko było spodziewać się odpowiedzi po skrępowanym zwiniętą w sznury pościelą i zakneblowanym własną bielizną niziołku. Chyba, że ripostą miało być ledwo słyszalne jęknięcie.
"Robiłeś duże postępy. Doktor Lirm był naprawdę zadowolony" – monolog trwał, ale nie zapowiadało się na dłuższy wywód. Brązowe, skórzane rękawice przylgnęły do gardzieli karzełka i zaczęły tulić się do niego z prawdziwym pragnieniem czułości. Griff wierzgał na tyle na ile mógł, mruczał na tyle, na ile był w stanie. Niewiele mógł. Nie, kiedy leżał na ziemi w więzach, przygwożdżony do podłogi kolanem i okradziony z oddechu. Zwieracze przegrały walkę, tak jak i mały rozrabiaka. Zsiniały, śmierdzący karzełek we krwi nie wyglądał estetycznie. Nic dziwnego, że trup szybko zniknął ze środka pokoiku, wturlany pod skryte rozciągniętą pościelą łóżeczko.

* * *


Szli korytarzem w asyście personelu, gdy szurając chodakami po kamiennych płytkach wbiegł między nich Lirm z dwójką drabów w kitlach. Cali czerwoni, zlani potem i ze śladami sadzy na twarzach mogli skrywać fakty tylko przed wyjątkowo niewprawnymi obserwatorami. Maska spokoju jakoś nie sprawdzała się w tej sytuacji. Nie dla zgrai, która śniła o podbojach i mordach.

"Kochani, chyba spacer na dziś sobie darujemy. Była tam jakaś mała... awaria i... I musimy się przenieść w inny sektor ośrodka" – doktor otarł pot z czoła, przywołując na twarz wypracowany przez lata uśmiech profesjonała – "Nie martwcie się i chodźcie za mną".
"Pożar! COŚ SIĘ PALI!" – wrzasnął Melkit i na raz pełen wigoru, niby nacierająca w obronie młodych locha, zerwał się do biegu. Wyślizgnął się poza uścisk mocarnych łapsk drabów z ochrony i pognał na spotkanie nieznanego. Wnioskując z reakcji doktora wprost ku 'źródłu awarii'.

Arnold, Jean, zaprowadźcie proszę naszych pensjonariuszy w bezpieczne miejsce" – Lirm odwrócił się ku alejce z której wypływać poczęły kłęby czarnego dymu – "My z resztą personelu musimy zatrzymać Melkita i zebrać resztę pacjentów, którzy zostali w pobliżu... wypadku".

* * *


"O, modlisz się..." – ton głosu był jakby przepraszający, choć wprawny gracz odkryłby w nim przypudrowaną nutę szyderstwa – "Nie chciałbym przeszkadzać, więc nie będę dużo mówił".
Klęczący Felix nie odwracał się, zatopiony w transie, ściskając w dłoniach srebrny symbol swojego bóstwa. Był zagubiony i sam nie pamiętał dobrze, kim był i jakiej istocie zobowiązał się służyć, ale w medytacji odnajdował nić zrozumienia przeszłości i spod zamglonej zasłony niepamięci zaczynały wypływać pojedyncze wspomnienia. Zaczynał czuć sens. I czuł obecność swego patrona.

Przyjemne zimno rozlało się po szyi Inarusa, gdy srebrny wisiorek zawinął się wokół jabłka Adama. Ożywczy impuls był jednak tylko preludium do epilogu opowieści o Felixie, kapłanie Korda Mocarza. Srebro wpiło się w skórę, zagłębiło pod tkankę, rozerwało błonę, upuściło krew. Chłopak wizgnął, zwarł błądzące po omacku dłonie na brązowych, skórzanych rękawicach, które targały za łańcuszek świętego znaku. Był drobnej budowy, ale miał kupę siły. Nie na darmo wybrał na przewodnika i pana boga wojowników. Nie chciał dać za wygraną, nie tak łatwo. Dopóki rąbnięty pięścią w tył głowy nie zwalił się na betonową podłogę. Uścisk na szyi zelżał, ale było za mało czasu na uniki. Brakowało powietrza, potrzeba było sekundy więcej, by wklepać do niedotlenionego mózgu formułkę o skoku wprzód, przetoczeniu się na bok czy rąbnięciu łokciem w tył. Tej sekundy nie było. Schwycony za włosy młokos rąbnął twarzą w beton, nos pękł jak rozbity słoik. Kolejna runda, następne huknięcie. Zęby podrażniły podniebienie, zakotłowały się w zwartym od krwi przełyku. Następny cios i kolejny, bum, walnięcie, uderzenie. Rozmemłana, czerwona galareta wypływała ze zmasakrowanych resztek facjaty młodzika. Mało. Bum i huk. I jeszcze raz. Rozbita żuchwa ustąpiła bezwarunkowo, rozsypując zatopione w porozrywanych dziąsłach kawałki siekaczy. I jeszcze raz, i jeszcze raz. Z Inarusa niewiele zostało, ale zabójca nie odpuszczał. Jeszcze i jeszcze. W końcu! Felix wyglądał jakby jego czaszka znalazła się na tarce do warzyw albo w szczękach monstrualnego dziadka do orzechów.

"Kuracja zakończona" – morderca zrzucił rękawice i wierzchnie okrycie, dokładnie wycierając twarz i dłonie w czystą pościel na sienniku świętej pamięci Inarusa. Mógł kontynuować swe dzieło. I zamierzał. Prędzej czy później.

* * *


Dwunastka pensjonariuszy pod przewodnictwem kolosów, Jeana i Arnolda, maszerowała posłusznie ku obiecywanemu bezpieczeństwu. Czarne kłęby coraz gęstszego dymu i wyraźnie rosnąca temperatura zmieniła pospieszny pochód w nerwowy trucht. Mała awaria chyba nie była taka mała, bo na drugim końcu znanych pacjentom fragmentów kompleksu panowała podobna panika i powietrze było ciężkie od czadu. Co gorsza, droga wywiodła zbiegów w stronę prywatnych kwater personelu, a tu drzwi były pozamykane na amen.

"Do laboratorium! Za mną!" – warknął Arnold i wysforował się na przód pochodu, obierając kierunek na lewo i znikając za rogiem. Za plecami było już czarno jak w kotle, a drzwi po obu stronach alejki nie ustępowały, gdy naciskano na klamki.

"No dalej, za Arnoldem!" – ponaglił bandę stojący na końcu parady Jean, wskazując na rozwidleniu lewą alejkę, gdzie zniknął pierwszy z opiekunów. Ani po lewej, ani po prawej nikt jeszcze nie był, ale ta strefa ośrodka w ogóle była im obca. I pogmatwana jak labirynt.

* * *


"Jak widać, chaos może mieć wiele pożytecznych skutków, doktorze..."
"Halo? Kto to? Melkit, Melkit, pokaż się proszę!"

Dym gęstniał, a oddech nabierał nerwowego tempa. Nerwy były jednak zszargane nie tylko przez zabawę w ganianego po korytarzach. Było całe multum powodów, a nowe rozkwitały bujnie, jak wiosenna flora po kwietniowych deszczach.

Aterasu i Hermit proszeni o niepostowanie. Wierzę, że posłuchają.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 21-06-2011 o 00:40.
Panicz jest offline  
Stary 21-06-2011, 20:20   #49
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
Po terapii pod eskortą szedł do swojej klatki, gdzie tradycyjnie o tej porze szpikowali go lekami. Plan był o tyle prosty co młody, bo dzisiejszy- uciec, jeszcze dziś, choćby zaraz. Nigdy nie był wzorcem, wątpił wręcz by przypisano mu jakąkolwiek większą rolę na tym świecie. Tutaj jednak, po tych kilku tygodniach czy miesiącach, do szarawej czaszki dotarła pieprzona życiowa prawda- 'skóra ciasna, ale własna'. Instynkt samozachowawczy nakazujący żyć- głośno i wyraźnie. Rozkaz kontrastował na tle ciasnego azylu dla obłąkanych w którym jedno tylko było pewne- powolna, męcząca śmierć. Kiedy przyszło do aplikacji lekarstw Melvar, wyuczony latami objazdowych występów oszust i kanciarz, sprawnie wsunął piguły pod dolną wargę i szybko sięgnął po podawaną przez białego goryla wodę. Krzywił się przy tym bez trudu przywołując wspomnienie gorzkiego smaku substancji. 'Napuchnięty' nawet nie zorientował się co jest grane, gdy Ważka idąc obok niego już do zbiórki na spacerniak wypluł całą dawkę medycznych łakoci do wiadra stojącego pod ścianą. Zza rogu wybiegł doktorek i jego suka.

-"Kochani, chyba spacer na dziś sobie darujemy. Była tam jakaś mała... awaria i... I musimy się przenieść w inny sektor ośrodka" – doktor otarł pot z czoła, przywołując na twarz wypracowany przez lata uśmiech profesjonała – "Nie martwcie się i chodźcie za mną".


'Kochani'- skurwysyn miał czelność, miał odwagę pluć im w twarz nawet w chwilach kryzysu. Tak bowiem Melvar ocenił czerwono-czarne od napływu krwi i smug sadzy gęby doktorka i jego podręcznego wyciora, jakkolwiek mu było. Nienawidził obydwu. Pirat czy nie-pirat- Melvar zwany Ważką swój honor miał, a ci, którzy wystawiali jego imię na próbę cienko piszczeli w ostatecznym rozrachunku. Robienie z niego czubka, choćby był królem obłąkańców, zasługiwało na miano przewinienia wobec rozdmuchanego, pirackiego ego. 'Karma'- jak mówili kapłani na jednej z małych wysepek na morzu zewnętrznym sepleniąc coś o nieskończonym kręgu życia. 'Karma to suka'- jak mawiał Melvar, teraz jedynie w myślach złorzecząc oprawcy. Złożył doktorkowi niemą obietnicę, a karma zrobi resztę, w swoim czasie- tak to działało jeśli dobrze zrozumiał bełkot kurduplowatych mnichów. Najistotniejsze, że okazja nadarzyła się idealnie w porę! Ważka przypomniał sobie, że powinien być naćpany lekami, więc popuścił nieco śliny z ust i zatoczył głową nierówny łuk chcąc ocenić stan towarzyszy nadciągającego wyścigu.

-"Pożar! COŚ SIĘ PALI!" – wrzasnął Melkit i na raz pełen wigoru, niby nacierająca w obronie młodych locha, zerwał się do biegu. Wyślizgnął się poza uścisk mocarnych łapsk drabów z ochrony i pognał na spotkanie nieznanego. Wnioskując z reakcji doktora wprost ku 'źródłu awarii'.

Kiedy Melkit przedzierał się przez łapiświrów zrobiło się zamieszanie- okazja uczyniła Ważkę bogatszym o zawartość kieszeni samego Lirma w cudowny sposób przenosząc pod pazuchę melvarowego szlafroczka kilka stron wypisanych na którejś z dobroczynnych sesji i ołówek- łup godny legendy, nie ma co. W obecnej sytuacji Ważka nie pogardziłby czymś bardziej bojowym, ale ołówek, choć łamliwy jak wczorajsza bagietka był też w swej smukłości dość ostry. Udając częste przy braniu leków zaburzenia błędnika wsparł się na Lirmie i jednym z mięśniaków po czym dramatycznie potuptał w tył rozbijając się na ścianie i wyciągając się na niej jak na łożu w aktorskim spazmie. Przewracanie oczyma zdawało się wyglądać autentycznie bo Jean podbiegł do niego i szarpnął w stronę pozostałych świrów. Chłop chyba kiedyś boksował, bo hak w wątrobę wygłupiającego się starucha odebrał mu ochotę na żarty. '..w swoim czasie..'- powtarzał w myślach mierząc karmiczne obietnice w kolejnego dłużnika.

-Arnold, Jean, zaprowadźcie proszę naszych pensjonariuszy w bezpieczne miejsce" – Lirm odwrócił się ku alejce z której wypływać poczęły kłęby czarnego dymu – "My z resztą personelu musimy zatrzymać Melkita i zebrać resztę pacjentów, którzy zostali w pobliżu... wypadku".

***

-"Do laboratorium! Za mną!" – warknął Arnold i wysforował się na przód pochodu, obierając kierunek na lewo i znikając za rogiem.

-Złotooka- mam nadzieję, że jesteś w formie. A Ty, Karmelku, kontaktujesz? Teraz albo nigdy dziewczyny, a szkoda by było 'nigdy'... -Melvar nie przebierał w słowach zwracając się do Kerin i Alrauny, ale też nie ustrzegł się firmowego uśmieszku starego zboka i dwuznaczności.


Reszcie towarzyszy posłał ostre, w zamierzeniu nadawcy otrzeźwiające, spojrzenia sugerując, że coś wisi w powietrzu. Za ich plecami czerń świeżo naprodukowanej sadzy mieszała się z pomarańczowymi smugami żywego ognia, a w żadnych z drzwi korytarza nie dało się schronić, gdy naciskano na klamki.

-"No dalej, za Arnoldem!" – ponaglił bandę stojący na końcu parady Jean, wskazując na rozwidleniu lewą alejkę, gdzie zniknął pierwszy z opiekunów.


-Dalej poradzimy sobie sami, dziękujemy.. - Ważka obkręcił bobka za rękę wykręcając ją za plecy i przystawiając mu do oka granitowy szpic zwany rysikiem -.. drodzy wariaci..? - rzekł retorycznie licząc, że nim zapyta 'którędy teraz?' tak będzie można nazwać to zabawne grono, bez wyjątku Arnolda-przewodnika.
 
__________________
"His name is Dr. Roxso..., he's a rock'n'roll clown, he does cocaine..., I'm afraid that's all we know..."
majk jest offline  
Stary 23-06-2011, 17:16   #50
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Spotkanie wieczorowe wkrótce dobiegło końca, a elf mógł wrócić "do siebie". Dostał tabletkę i trochę poćwiczył. Nic się nie działo. Tym bardziej nie zapowiadało się na to, że coś się stanie. Dlatego wciąż snuł swoje niecne plany o ucieczce. Chciał się stąd wyrwać, a przy okazji powyrzynać wszystkich na jego drodze!

Zdziwił się tym nagłym napadem agresji. Zastanawiał się czy pamięć mu wróci po wyjściu na zewnątrz. Nie chciał okazać się bandytą, ani takim agresorem jaki go przed chwilą opętał. Chociaż domyślał się, że nie jest to szczyt wściekłości jaki mógłby osiągnąć.
Wciąż myślał o ucieczce.



No aż sam się przestraszył swoich możliwości. Wystarczy, że pomyślał o ucieczce, a okazja nagle się nadarzyła, sama z siebie. Co prawda nie życzył sobie ognia, którego trochę się bał, ale musiał się zadowolić tym co miał. Nie okazywał lęku przed płomieniami.

Porobił się straszny chaos. Elletar ruszył za znajomkami-pacjentami.
Morda mu się strasznie cieszyła.
"Ciekawe co teraz będzie? Sprawy przybierają ciekawy obrót. Będzie fajnie"
Dobry humor który tak naprawdę powinien go nawiedzić dopiero po uciecze, już teraz mu się mocno udzielał.

Szczęście runęło gdy Melvar posłał mu i reszcie ostre spojrzenie, przy okazji coś tam ględząc.
- A ten co się tak lampi? - Mruknął elf do osoby obok, wykrzywiając twarz w dziwnym grymasie. Nawet nie spojrzał kto przebywa obok niego.

Ich przewodnik o wdzięcznym imieniu Arnold wydawał się kompetentny. Chociaż, z drugiej strony możliwe, że Chaith był strasznie ufny. Zastanawiał się, a swoje myśli przeniósł na głośnik
- Eeeee, którędy teraz do wyjścia?
Zagubił się w myślach. Czuł się jakoś nieswojo bez... kawałka drewna w ręku podczas akcji? Musiał być naprawdę dziwnym cieślą. W zasadzie może jego towarzysze coś o nim wiedzą, bo on z każdą chwilą rozumiał i pamiętał coraz mniej.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:25.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172