Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-06-2011, 00:55   #30
Serika
 
Serika's Avatar
 
Reputacja: 1 Serika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodze
… a echo z przyzwyczajenia: “mać, mać, mać...”

Gdyby ktoś ślęczał przez miesiąc nad planem zepsucia Gwiazdce humoru, dopracował go w najmniejszych szczegółach, a następnie spróbował wcielić w życie z fajerwerkami, i tak z pewnością dorobiłby się nielichych kompleksów wobec całkowicie nieświadomego swojej roli Liao Jina. Nie, żeby celowo popełnił jakieś faux pas... Po prostu urokliwa z pozoru wycieczka do posiadłości, którymi zgodnie z planem miała administrować, z rozmaitych przyczyn zszargała jej nerwy tak bardzo, że dziewczyna chodziła wściekła na cały świat przez kilka najbliższych dni.

***

Nie chodziło nawet o samą rozmowę, chociaż retoryczne wygibasy, które na poczekaniu wymyślała, solidnie ją zmęczyły, podobnie zresztą, jak odgrywanie nieświadomej niczego dziewczynki. Liao Jin - przepraszam, Iselsi Liao Jin, jak wynikało z zamówionego raportu - niepokoił ją praktycznie od samego początku, a w tej chwili mogła tylko pogratulować swojej intuicji.

Wszechwidzące Oko, niech go szlag.
Kontrolujące zlokalizowaną w kanałach przestępczość.
Kontrolujące miejską administrację: jaka jej część również przynależała do lokalnego gniazdka szerszeni, mogła co najwyżej zgadywać.
Należące do Dzikiego Gonu i teraz, gdy ten idiota Deled leżał gdzieś ranny, najwyraźniej zaczynające również tam pociągać za sznurki.

A przy tym wszystkim, co w pierwszej chwili całkowicie zbiło ją z tropu, on całkowicie szczerze wierzył, że to, co robi, służy dobru świata!

Oczywiście, potakiwała grzecznie, gdy z przekonaniem opowiadał jej o zagrożeniach ze strony przeklętych stworów. Oczywiście, miała na ten temat nieco odmienne zdanie. Prędzej czy później, Błogosławiona Wyspa nie wytrzyma naporu odradzających się masowo Wyniesionych Niebios - nie w sytuacji, gdy Cesarzowa zniknęła, a Wybrańców pojawiło się więcej, niż w przeciągu ostatnich kilkuset lat razem wziętych. Współpraca albo porażka, wybór niewątpliwie był trudny, ale jej zdaniem niestety konieczny... Chociaż mnich miał znacznie więcej racji, niż chciałaby mu przyznać.

Weź człowieka, sztuk jeden, daj mu moc przekraczającą wyobrażenia, wstrząśnij, odczekaj chwilę i sprawdź, co wyszło. Władza i potęga potrafią uderzyć do głowy nawet tym, którzy od dziecka szkoleni byli do tego, by je dźwigać. Siły, które obdarowywały potęgą Wyniesionych zdawały się nie zwracać na ten drobny szczegół najmniejszej uwagi, jakby istotnie obchodziło je wyłącznie to, żeby działo się coś ciekawego. Czasem wyobrażała je sobie, obserwujące świat z wielką torbą orzeszków do chrupania i robiące zakłady, kto gdzie przepchnie najwięcej wpływów i kiedy zapłaci za to najwyższą cenę... A wraz z nim mnóstwo przypadkowych osób. Liao Jin miał całkowitą rację mówiąc, że każda anatema generuje wokół siebie burdel na kółkach. Miał również rację, że wiele z nich... większość z nich! jest zbyt egocentryczna i szalona, a często także okrutna, by nadawać się do czegokolwiek poza eksterminacją. Ma Ha Suchi. Rakshi. Lyta. Byk Północy... Lecz jednocześnie, anatemy wciąż były ludźmi, zdolnymi podejmować decyzje. Także dobre decyzje. Zaś zmiany nie zawsze musiały być złe... A przynajmniej taką miała nadzieję.

Cóż, nie miała za to żadnej nadziei, że kiedykolwiek zdołałaby przekonać do tego Jina. Zbyt uparcie odmawiał zauważenia, że czasy się zmieniły i nikt i nic tego nie zmieni.

Szkoda. Wielka szkoda.

***

Prawienie formułek na temat straszliwych anatem, patrząc mnichowi prosto w oczy, było i tak małym piwem wobec rozmowy Wcale Nie o Interesach. Z łatwością zgodziła się na opiekę nad posiadłością, którą zapewne zobaczy na oczy raz czy dwa (a przecież i tak zapewne została w niej kadra zarządzająca), sama też upomniała się o przydział jakiegoś drobiazgu z cherackich łupów. Nie sądziła, żeby kiedykolwiek tu wróciła - po prostu noszenie nazwiska zobowiązuje. Uznała, że dynastka zupełnie nie dbająca o interesy swojego rodu budziłaby daleko większe podejrzenia, niż daleka krewna z jakiejś nieznanej nikomu gałęzi, która zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami.

Trzeba było mimo wszystko wybrać ten pierwszy wariant. A przede wszystkim nigdy, ale to nigdy więcej, nie dać się wkopać w noszenie jakiegokolwiek znaczącego nazwiska!

Umowy handlowe, sprowadzenie tu stadka dowódców wojskowych i przepraszam bardzo, może coś jeszcze? Zarąbiście, ród Cathak pokocha ją miłością wielką, kiedy tylko się zorientuje, że niejaka Stella istnieje! Z pewnością! Oczywiście, najwygodniej było nic nie robić (wszak niczego przecież nie obiecywała!), ale brak odzewu bez dobrego i rzeczywistego powodu wyglądałby dziwnie. Z drugiej strony, danie takiego cynka komu trzeba oczywiście będzie rodzić pytania, kim właściwie jest rodowa wtyczka, o której nikt nigdy nie słyszał. Perspektywa nadziania się na “krewnych” w większych ilościach (i obejmujących więcej niż jedną czy dwie gałęzie rodu) w ogóle brzmiała jak świetny sposób na popełnienie samobójstwa przez jej obecną tożsamość. I to pomimo faktu, że wówczas będzie najprawdopodobniej już daleko, daleko stąd. Cóż, wszystko wskazywało na to, że następny raport będzie brzmieć z grubsza:

“Cześć, powiadomcie jakichś Cathaków, że mają tu interesy. Tylko tak, żeby przypadkiem nie przyjechali!”

Niech oni się martwią.

***

Wszystkie te drobne komplikacje bladły jednak całkowicie przy czymś, co w zasadzie powinno tylko cieszyć.

Posiadłości.

Z której strony ona niby wyglądała na zdolną do administrowania czymkolwiek?! Ona, dla której jadeit to coś, co bierze się ze skarbca, a dokumenty należą do tych zbędnych formalności, o których wiedziała tyle, że istnieją?! Zarządzanie zdecydowanie należało do obszarów, w których za z góry przyjęte rozwiązanie uznawała zamruganie oczkami do Kogoś, Kto Się Zna. Tyle tylko, że w tym przypadku znalezienie Kogoś, Kto Się Zna i jednocześnie zgodzi się z nią w pewnych istotnych sprawach, graniczyło z niemożliwością.

Jej “własna” posiadłość nie stanowiła specjalnie dużego problemu. Wprawdzie służba (zarówno wolna, jak i niewolna) była przerażona perspektywą wkroczenia legionu i puszczenia wszystkiego z dymem niewiele bardziej, jak nieznaną i ponoć rozpieszczoną arystokratką, o której zupełnie nie wiadomo, czy przypadkiem nie korzysta z upodobaniem ze swojej animy. Wyglądało jednak na to, że dadzą się oswoić całkiem szybko. Poza tym na miejscu pozostał stary zarządca - typ oschły, mrukliwy i niespecjalnie sympatyczny, ale przy tym według jej oceny sytuacji całkowicie nieszkodliwy. Zrobi to, co mu się rozkaże. I dobrze.

Problemem było to cholerne latyfundium! I nie tylko to, że tam dla odmiany zarządcy NIE było (ciekawe, skąd się właściwie bierze zarządców?), ale przede wszystkim to, czym właściwie należało administrować.

...

Zdzieliła w łeb ostatniego trzymającego się na nogach przedstawiciela Gildii i wydała z siebie beztroski okrzyk radości. Jej kumple właśnie przecinali więzy grupie wynędzniałych ludzi. Spod noszonej maski nie mogło być tego widać, ale szczerzyła się z satysfakcją od ucha do ucha.
- Ciekawe, kiedy ten nowy satrapa zrozumie, że to nie ma sensu? - mruknął jeden z chłopaków, krótko ostrzyżony wyrostek ubrany w ciuchy, które niewątpliwie pamiętały lepsze czasy.
- Pewnie nieprędko, ale co mu napsujemy krwi, to nasze! - rzuciła w odpowiedzi. - I mówiłam wam, że następny transport już za trzy dni?
- Ty to lepiej uważaj, żeby cię nikt na węszeniu nie nakrył, mała - najstarszy z towarzyszy obrzucił ją surowym spojrzeniem.
- Bo co mi zrobią? Wywołam skandal dyplomatyczny? Dostanę szlaban na miesiąc? Ojciec mnie opieprzy? Straszne!
- Nawet twoja rodzina nie stoi ponad prawem, wiesz?...
- Nie?
- Czasy się zmieniły, księżniczko - to ostatnie słowo wypowiedział z wyraźnym sarkazmem. - Ten nowy satrapa dla odmiany naprawdę zamierza trzymać nas wszystkim za mordy, a jeśli mu nie wyjdzie, gotów sprowadzić z Greyfalls większe siły. To nie jest zabawa.
- Rany, jak to marudzi... - Przewróciła oczami i poszła pomagać chłopakom.
Naprawdę wierzyła, że proste działania mogą coś zmienić. Tak proste, jak ta dziecinna zabawa w podchody.


Naiwna gówniara.



Latyfundium obejmowało całkiem pokaźny teren rolniczy, do którego obsługi potrzebna była, rzecz jasna, siła robocza. Jakieś sto osób, z czego część zdążyła się ulotnić lub zginęła (zapewne zabierając wraz z sobą w zaświaty jej “drogiego kuzyna” oraz zarządcę posiadłości), ale pozostałych sześćdziesiąt tłoczyło się nadal w jakiejś szopie pod czujnym okiem “wypożyczonych” żołnierzy legionu (a przynajmniej tak jej wyjaśniono). Sześćdziesiąt osób na ciężkim narkotykowym głodzie (wszak niewolników należało czymś faszerować, żeby nie chodziły im po głowie głupie pomysły w rodzaju buntu). Niedożywionych, bo opłacało się ich karmić tylko o tyle, żeby nie padli zbyt szybko. Pracujących zapewne po kilkanaście godzin dziennie, bo tylko tak kalkulowało się w okolicy uprawianie ziemi.

Swoje zdanie na temat takiego traktowania ludzi wypowiedziała głośno i wyraźnie, oczywiście całkowicie ignorując to, jak bardzo nie powinna tego robić. Trzeba będzie popracować nad trzymaniem nerwów na wodzy... A póki co wyszła na ekscentryczne stworzonko, któremu jak małemu dziecku należało wytłumaczyć podstawowe prawidła ekonomii. Znała je, oczywiście, ale to nie znaczyło, że łatwo przyjmowała do wiadomości, że nie ma na jakimś polu prawie żadnego pola manewru.

Życie ludzkie było tanie jak barszcz. Niewolnika zawsze można było wymienić na nowego za zupełnie śmieszne pieniądze - nie było natomiast żadnej rozsądnej opcji prowadzenia gospodarstwa BEZ niewolników. Wolni chłopi w tej okolicy zwyczajnie nie istnieli, a nawet, gdyby istniała możliwość sprowadzenia ich, uprawa północnej ziemi bez taniej siły roboczej okazałaby się zwyczajnie nieopłacalna. Podobnie rzecz się miała z dobrym traktowaniem niewolników. Możliwości wyzwolenia prawo Błogosławionej Wyspy praktycznie nie przewidywało, a nawet gdyby istniała, to ci ludzie byli zbyt niezaradni, żeby samodzielnie o sobie decydować.

Mogła, oczywiście, zarządzić odwyk od narkotyków i lepsze warunki, ale skończyłoby się to prawdopodobnie finansową katastrofą. Biorąc pod uwagę, że nie będzie przecież siedziała tu na miejscu, prawdopodobnie ktoś zwyczajnie zignorowałby jej rozkazy. Zresztą niegospodarność to żaden problem, dopóki to jej teren - problem w tym, że za chwilę przyjedzie tu jakiś Cathak i wszystko wróci do poprzedniej sytuacji, co zapewne skończy się buntem i krwawą jatką... Oczywiście o ile nie skończy się tym wcześniej, bo pozbawieni nadziei na lepszą przyszłość ludzie mogą z dużym prawdopodobieństwem szukać siłowych rozwiązań, nawet takich bez jakichkolwiek szans powodzenia. Mogła także ich sprzedać i udawać, że poczucie odpowiedzialności odeszło wraz z nimi, ale to przecież tak nie działało - zwłaszcza, że na ich miejsce przecież zaraz sprowadzi się kolejnych.

Kolejne rozwiązanie, które przyszło jej do głowy, wolała wepchnąć gdzieś głęboko i więcej do niego nie wracać - zwłaszcza, że ono również nie rozwiązywało problemu na stałe.

… mać.

Krótko mówiąc, cokolwiek by nie zrobiła, będą to półśrodki służące li i jedynie uspokojeniu sumienia. Żeby coś zmienić, musiałaby rozpierniczyć system, który stanowił podstawę ekonomii Błogosławionej Wyspy zapewne od zawsze. Nawet nie chodzi o to, czy to wykonalne. Po tym, jak już się coś rozwali, należałoby mieć jakiś pomysł na rozwiązanie alternatywne. Tymczasem zwykle w przypadku planów z gatunku “zniszczyć i zbudować na nowo” pierwsza część idzie świetnie... A potem pozostaje tylko chaos, na skutek którego i tak nikomu nie jest lepiej.

Ostatecznie zadecydowała, że dobre traktowanie, choćby tymczasowe, to zawsze coś... Aczkolwiek kwestię narkotyków będzie musiała poważnie przemyśleć. Skoro i tak nie jest w stanie nic zmienić, uświadamianie im, w jak parszywej są sytuacji, wyglądało wbrew pozorom na wyrafinowane okrucieństwo. Uznała jednak, że całą tę kwestię najchętniej przedyskutowałaby z kimś bardziej doświadczonym. Zawsze mogło istnieć rozwiązanie, na które nie wpadła, a poza tym i tak planowała znaleźć jakiś pretekst, by zapytać Wielebną o zaginionego kotka.

Jednocześnie sytuacja, choć paskudna, dawała jej pewne pole manewru z zupełnie innej strony. Stella uznała, że skoro i tak nie bardzo ma pomysł, skąd wziąć zarządcę, może zrobić z siebie grzeczne i słuchające starszych dziewczątko - toteż zwróciła się z problemem bezpośrednio do Jina. Może być dumny, że jest lokalnym biurokratycznym autorytetem i że panna Cathak ma u niego dług... W końcu gdyby zamierzała zrobić cokolwiek podejrzanego, unikałaby go jak ognia, prawda?

***

Parszywa sytuacja i parszywe uczucie, że niby ma wielkie możliwości, a tak naprawdę nic nie może zrobić! Zła jak osa, starała się ukryć podły nastrój, choć doskonale wiedziała, że to nie zawsze działa.

Irytował ją fakt, że Iselsi Liao Jin budził w niej nie tylko dużo szacunku, ale też pewne, niespodziewane całkowicie, pokłady sympatii. Zaskakujące, zważywszy na to, jaką miała zazwyczaj opinię o nawiedzonych fanatykach, choćby działali w najsłuszniejszym celu...

Ale najbardziej na świecie wkurzało ją to, że wciąż była naiwną dziewczynką, która wierzyła, że można zmienić świat.
 

Ostatnio edytowane przez Serika : 17-06-2011 o 01:18.
Serika jest offline