Jak nie urok, to sraczka... Przeciwnicy, eliminowani w taki czy inny sposób, mnożyli się jak króliki, wyskakując z różnych kątów i zakamarków. Co gorsza odgryzali się (ze średnią jak na razie skutecznością, co nie musiało trwać wiecznie) i, mimo strat, stale mieli przewagę liczebną.
Zwiałby stąd natychmiast, ale za plecami miał płonącą gospodę, a wojacy barona Gregora Auerbacha nadbiegali z różnych kierunków. W sumie na każdym z mini-frontów bohaterscy obrońcy gospody mieli przewagę, ale w sumie tamtych było więcej. Czyżby pomylił się w rachubach i ci, co uciekali tylnym wyjściem mieli więcej szczęścia a mniej przeciwników? To by było przykre. W dodatku najpewniej trudno by było liczyć na pomoc, bowiem Jan i reszta tamtej kompanii wyglądali na takich, którym wystarczy ratowanie własnej życi, o cudzym życiu nie myśląc.
Idea, w zasadzie, jak najbardziej słuszna, przynajmniej tak długo, jak długo nie jest się w grupce, która potrzebuje pomocy.
Pozostawało najprostsze rozwiązanie - przebić się przez linię wroga, kładąc trupem jak najwięcej osób, a potem oddalić się ‘w nieznanym kierunku’, czyli wymknąć się tym, którym starczyło sił, zdrowia i chęci na kontynuowanie pościgu.
Pewnym plusem było to, że niektórzy wrogowie dopiero nabiegali, a przed Martinem i Draugiem był tylko jeden wojak. Zbrojny co prawda w miecz, ale ich dwójka też nie była bezbronna. Martin, chociaż nieco się spóźnił, wymijając stojący mu na drodze stół, zaatakował pierwszy, zadając cios mieczem.
________
58, 93, 23 |