Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-06-2011, 20:26   #146
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
jesteś dobrym człowiekiem.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=0hU6heeOrOI&feature=related[/MEDIA]

Spojrzał Tashy w oczy, po czym skinął głową i biegiem ruszył najkrótszą drogą w stronę podwórka. Ostatnie słowa, jakie usłyszał od dziewczyny dźwięczały mu w uszach jak refren. Refren jakiejś dziwacznej ballady na jego cześć.

Za-je-bi- ście dobrym chociaż i za-je-bi-ście mrocznym.

Coś go w tych słowach drażniło. Jakiś dysonans. Fałszywa nuta. Niezgodność, która irytowała jego intuicję jak namolny komar. Gdzieś krył się fałsz.

Pytanie, czy ten fałsz krył się w słowach dziewczyny, czy w samym Cohenie.

Pytanie musiało poczekać. Teraz istniało tylko zadanie. Zadanie, którego nie rozumiał, ale którego się podjął, bo wbrew nieśmiało oporującej intuicji zdecydował się zaufać Natashy.

Biegł.

Ściany wokół niego pęczniały. Wyglądały, jakby były wykonane z cienkiej gumy, którą ktoś usiłuje rozepchnąć od drugiej strony. Biegnąc widział pod ścianami ruch, jakby jakieś istoty przesuwały się w ich wnętrzu.
Gdzieś na górze coś zawyło, trzasnęły drzwi. Z bocznego korytarza słyszał jakieś szuranie i jękliwe zawodzenia. Szpital, do tej pory cichy i ponury, stał się mniej cichy, ale bardziej przerażający. Ożył. Wszelkie potwory wypełzały ze swoich kryjówek.


Policjant dobiegł na dół, do solidnych, metalowych, zamkniętych łańcuchem drzwi. Przez okrągłe okno widział brudne podwórze, ale nie widział leżącej dziewczyny. Przywarł do okna i dokładniej rozejrzał się po placyku, szukając jakichś śladów krwi, wybitych okien, spoglądając w górę - za czymkolwiek, co wyjaśniłoby mu sytuację.

Wdech i wydech stary durniu! Nie histeryzuj. Skup się!

Znalazł. Zbiegł nieco za bardzo na lewo, i zwyczajnie zasłaniał ją wykusz w którym zamontowano drzwi. Kąt był zbyt ostry. Niemniej jednak ta droga była zamknięta. Musiał poszukać innej, lub w jakiś sposób sforsować przeszkodę. Cofnął się parę kroków i wyciągnął służbową broń. Trzymając ciężki pistolet oburącz wymierzył w kłódkę spinającą łańcuch i strzelił.

Huk strzału przeciął ciszę szpitala. Kula zrykoszetowała, o mało nie trafiając patologa w nogę. No cóż. Mógł się tego spodziewać. Nigdy nie był, delikatnie mówiąc, dobrym strzelcem. Dopiero dwa kolejne strzały załatwiły sprawę. Drzwi były potwornie ciężkie i nim je przepchnął na tyle, by wydostać się na dziedziniec, zdyszał się mocno.
W końcu jednak poczuł na twarzy lodowate powietrze przesycone odorem krwi i fetorem nieczystości.

Leżała tam, ale czas jaki stracił na mocowanie się z furtką pozwolił jeszcze komuś dostać się na plac. Mężczyzna miał na sobie fartuch chirurga i maskę - wszystko uwalane krwią. Przez fartuch przebijały się metalowe ostrza - wystawały one z ramion, klatki piersiowej, ud mężczyzny. Upiorny chirurg szedł powoli, oczy gorzały mu krwistym blaskiem, a dłonie zakończone miał ostrzami skalpelów.
To jednak nie był koniec problemów. Z okna na pierwszym piętrze wyleciało szkło i na dziedziniec, łamiąc ławkę, wyleciał kolejny amator świeżego mięsa. Na razie jednak tylko leżał wyjąc dziko. Miał na sobie kaftan bezpieczeństwa. Tylko tyle zauważył Cohen, bowiem to chirurg przykuł jego pełnię uwagi.

Nie tracąc ani jednej cennej sekundy rzucił się w stronę leżącej postaci, po drodze zrywając z drzwi przestrzelony łańcuch i ciskając go na wysokości kolan "chirurga". W ślad za łańcuchem posłał być może trochę groteskowe w tej sytuacji, ale wywrzeszczane z pełną powagą:
- ROZEJŚĆ SIĘ!

Chirurg nie zatrzymał się. Kuśtykał w stronę dziewczyny sycząc coś i przebierając w powietrzu szponami. Wariat w końcu podniósł się na nogi opierając plecami o ścianę, przy której wylądował. Twarz miał straszną. Ktoś zdarł z niej skórę odsłaniając czaszkę.
Kiedy Cohen i chirurg byli blisko, policjant usłyszał
- Jesssstem lekarzzzem - wysyczane przez potwora. - Prosssszę się rozzzzejśśść.

Cohen stanął między chirurgiem a ciałem dziewczyny, widząc, że nie ma szans podnieść jej, zanim dopadnie ich nożycoręki, obrócił się w jego stronę.

- To nie jest twoja jurysdykcja! - każde słowo zaakcentował strzałem na wysokości nóg. Mimo, że bał się jak jasna cholera, stał stabilnie na mocno rozstawionych nogach w pozie jasno dającej do zrozumienia “nie przejdziesz”.

Chirurg nie zamierzał zaprzestawać walki. Ktoś wył opętańczo na górze. Coś waliło na drzwi naprzeciwko, chyba ostrze siekiery. Ktoś wyskoczył oknem z czwartego piętra i pacnął twardo o beton i teraz pełzł w ich stronę.
Ale to chirurg miał pierwszy głos. Maska spadła z twarzy, a z ust wysunęło się ostrze przypominające narzędzie do cięcia ciała zawieszane na lince do medycznej aparatury. Niczym wielki, mechaniczny, zakończony ostrzem jęzor.
Szaleniec podniósł się, sapnął, otrząsnął.

Nie było wiele czasu na kombinowanie. Chirurg z piekła rodem był coraz blizej. Cohen wystrzelił jeszcze dwukrotnie, tym razem celując w twarz napastnika, a następnie postąpił do przodu i z całej siły wyprowadził mocne, wysokie kopnięcie na korpus. Liczył na to, że po wstępnym osłabieniu i zaplątaniu nóg, w końcu uda mu się przewrócić kreaturę i na parę cennych chwil wyeliminować z gry.

Znasz pojęcie militarnego analfabetyzmu staruszku? Jeśli nie istnieje, powinni je dla ciebie wymyślić...

Gdyby scena nie była tak przerażająca, dla postronnego obserwatora byłaby wręcz zabawna. To było jak znany z Pulp Fiction cud, który uratował życie Vincenta Vegi i Julesa Winnefileda. Może gdyby bardziej przykładał się na strzelnicy, albo nie celował w twarz trafiłby. Gdyby, gdyby, gdyby... fakt był taki, że żaden z dwóch pocisków nawet nie zahaczył o głowę stwora.

Druga część planu wyszła odrobinę lepiej. Cohen doskoczył i zadał kopnięcie. Chirurg, mimo groźnego wyglądu, nie sprawiał wrażenia wyszkolonego w walce. Kopniak dosięgnął celu i wywrócił maszkarę, ale i Cohen oberwał. Stopa przebiła ostrze ukryte pod fartuchem. Na szczęście gruba podeszwa nieco osłabiła uszkodzenia stopy, ale i tak ciało zostało uszkodzone. Chirurg gramolił się na nogi, sycząc wściekle. A Cohen przerzucił sobie okaleczoną dziewczynę przez bark. Ugiął się pod ciężarem, na szczęście jednak dziewczyna nie ważyła za dużo. Zraniona stopa jednak przeszkadzała.
Wariat ryknął wściekle i ruszył z pochyloną głową, niczym szarżujący byk.

Trzymając szaleńca na oku Patrick ruszył w stronę drzwi, którymi wszedł. Każdy krok był niczym męczarnia. Zraniona noga spływała krwią pozostawiając krople na spękanym betonie. Nie tylko Cohena. Dziewczyna również cała była we krwi.

Wariat, jak się szybko okazało, zaatakował nie policjanta, lecz chirurga. Obaj mężczyźni padli na ziemię walcząc ze sobą wściekle. Czyżby Cohen miał w nim sojusznika, czy też był to zwykły przypadek? Raczej nie miał ochoty zatrzymywać się, by to sprawdzić.
Wariat z siekierą przebił się w końcu przez metalowe drzwi po drugiej stronie dziedzińca.
Był cały we krwi i dziki. Zawył wściekle widząc policjanta i dziewczynę i ruszył za nimi.

Zraniona noga i nieprzytomna dziewczyna spowolniała ruchy więc nim Cohen znalazł się w budynku, szaleniec z siekierą był tuż tuż. A jednocześnie policjant wyraźnie słyszał, że ktoś zbiega po schodach w dół z góry kierując się prosto na nich.

- Do … sali.... numer ….. dwieście dwadzieścia ….. dwa … - wyjęczała dziewczyna.

Pojedynczy strzał w stronę świra z siekierą. Nauczony doświadczeniem z chirurgiem, Cohen celował mniej więcej w środek masy napastnika. Następnie krzywiąc się z bólu popędził wzdłuż korytarza.

Kula tym razem trafiła w cel, ale poza krwawą dziurą nie zrobiła większego wrażenia na szaleńcu z siekierą. Pędził dalej za Cohenem plując krwią i wyjąc obłąkańczo. Policjant wdrapał się na schody, nie marnując czasu. Czuł, że noga boli go coraz bardziej, ale udało mu się dostać na półpiętro nim furiat rozwarł drzwi z dzikim rykiem.
W ostatniej chwili Cohen wbiegł kolejny odcinek i wpadł na korytarz na parterze. Słyszał dudnienie ciężkich buciorów na schodach z góry i tupot człowieka z siekierą z dołu. Wpadł z dziewczyną za pierwszy filar dysząc ciężko.
Dwaj prześladowcy spotkali się na schodach i dało się słyszeć odgłosy okrutnej rąbaniny i jakiś odrażający gulgot.

Dwóch mniej, problem polegał na tym, że walczący odcięli im drogę schodami.

Cohen pokuśtykał korytarzem w głąb zdewastowanego szpitala ciągnąc za sobą dziewczynę. Miał zamiar znaleźć drugą klatkę schodową i wejść nią na drugie piętro. Wszędzie wokół szpital oszalał. Słychać było wrzaski, tupoty nóg, walenia w zamknięte drzwi. Kroki zewsząd osaczały patologa i dziewczynę.

Nie robił już planów. Obłąkana, irracjonalna rzeczywistość szpitala zwyczajnie na to nie pozwalała.

Biegł przed siebie szukając drogi na bieżąco i improwizując.

Najkrótszą drogą prosto do 222.

Cokolwiek tam czekało.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 18-06-2011 o 20:31.
Gryf jest offline