Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-06-2011, 17:08   #141
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Dalsza ucieczka przez Jersey poszła zaskakująco łatwo. Po kolejnych dwudziestu minutach jechali już taksówką w stronę najbliższego szpitala, który Cohen uznał za wystarczający kompromis między bezpieczeństwem a poziomem świadczonych usług medycznych.

Taksówkarz - Haitaiczyk o twarzy tak czarnej, że ledwie odcinała się od koloru fotela na którym siedział i kurtki w którą był zawinięty - cierpliwie wysłuchał trzy razy zmienianego adresu i ruszył w stronę coraz bardziej pustoszejącego miasta. Najwyraźniej senne Jersey nie było jego zwyczajowym rewirem i podstarzali faceci z półnagimi panienkami na rękach nie byli dla niego żadnym zjawiskiem.

Zaraz po wejściu do taksówki Tasha ułożyła się wzdłuż tylnego siedzenia z głową na kolanach Cohena i niemal momentalnie odpłynęła. Patolog najpierw się wystraszył, ale wystarczyło jedno spojrzenie, by jego doświadczenie medyczne wzruszyło ramionami z lekkim rozczuleniem. Nie straciła przytomności, nie załatwiła ją hipotermia... dziewczyna po prostu spała. Najwyraźniej pierwszy raz od długiego czasu.

***

- Numer ubezpieczenia? - w szpitalu powitał ich tutejszy odpowiednik "dzień dobry", wymówiony zmęczonym, kobiecym głosem z lekkim kubańskim akcentem.

- Rozliczamy się gotówką.

- Rana postrzałowa? - mała, kulista latynoska spojrzała na Patricka poprawiając okulary. Cohen rozumiał o co chodziło. Na izbie przyjęć nieczęsto miała okazję usłyszeć słowo "gotówka" użyte przez pacjenta. W zasadzie były tylko trzy przypadki, w których się to zdarzało: pacjent mógł być kryminalistą, idiotą, lub mieć...

- Nieopłacone składki - odparł Cohen wyuczonym przepraszającym tonem. - To nic wielkiego, na moje oko potrzebne jest szycie stopy i oględziny potencjalnych odmrożeń, o ile pamiętam taryfikator, to powinno wyjść jakieś.... - Cohen jako lekarz medycyny i największy hipochondryk wschodniego wybrzeża, rozmowy ze szpitalnymi recepcjami miał opanowane do perfekcji. Nie chciał używać ubezpieczenia ani swojego, ani Tashy (jeśli w ogóle takowe posiadała). Jedno i drugie mogło sprowadzić im na głowę towarzystwo sług Netzaha.. czy jak mu tam było.

***

Po chwili siedział już w poczekalni udając, że czyta porannego NY Timesa.

Co dalej staruszku? Księżniczki nie było w wieży. Znalazłeś ją wcześniej. Koniec baśni i odjeżdżamy i znikamy w stronę zachodzącego słońca?

Och zamknij się. Na cholerę pytasz, skoro doskonale wiesz?

Tasha była przy nim, ale równie dobrze mogła być dalej w jakiejś zakamuflowanej melinie na obrzeżach NY, albo w samym Metropolis. Jak długo oboje byli na smyczy Astarota nie miało to najmniejszego znaczenia.
Wczoraj Cohen rzucił Nashowi swojego rodzaju wyzwanie. Postawił na szali jedyną rzecz, na której tamtemu zależało. Ryzykowny krok się opłacił. Demon najpierw zareagował nerwowym coming-outem, ale teraz, oddając mu Tashę, spokojnym tonem powiedział "sprawdzam". Pokazał gest dobrej woli. Gest równie miły co prosty do cofnięcia.
Cohen nie żałował dotychczasowych posunięć, ale nie mógł też sobie pozwolić na wycofanie się.

Przerzucił parę stron gazety. W sumie wszędzie to samo: zdjęcia grzyba, zdjęcia zniszczeń, przerażeni ludzie, płaczący ludzie, ludzie w garniturach wykonujący gniewne, lub uspokajające gesty. Wąsate twarze arabów spoglądające z lekkim znudzeniem z portretów pamięciowych. Diagramy, pełne czerwonych kropek mapki jakichś kraików na bliskim wschodzie. Gdzieś na ostatniej stronie coś między zdawkowym artykułem a rozbudowanym nekrologiem kolejnej dwójki jego współpracowników: Mac Dovella i laski z Vegas, której nie zdążył najlepiej poznać. W wieczornym wydaniu zapewne dołączy do nich jego partnerka Jess Kingston. W krótkiej notatce z grzeczności napomknięto też pozostałych detektywach i policjantach zaginionych, zabitych, bądź rannych w trakcie prowadzenia sprawy tarociarza. Przytłaczająco długa lista nazwisk była już porównywalna z ilością ofiar przypisywanych Tarociarzowi.

Wrócił na pierwszą stronę i zaczął wertowanie od początku.

Co dalej staruszku?

Wieża.

A konkretniej?

Ano nic, jak długo sam nie nauczysz sobie otwierać drzwiczek do Metropolis. Dałeś sobie przypiąć sznurki, więc teraz posiedzisz tu i grzecznie poczekasz, aż kuglarz znów za nie pociągnie... czyli przypuszczalnie do momentu obudzenia Nastashy.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 20-06-2011 o 08:50.
Gryf jest offline  
Stary 11-06-2011, 21:40   #142
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Wczoraj podlegaliśmy królom i chyliliśmy czoła przed cesarzami. Dzisiaj klękamy tylko przed Prawdą.




Alaska, Alaska, Alaska - nie mógł pozbyć się jej obrazu ze swojej głowy. Za każdym razem, gdy niemal udawało mu się zepchnąć ją na dalszy plan wracała jeszcze silniejsza, ze wzmożoną siłą nacierała na jego umysł. Serwowała mu slajdy i nie pozwalała skupić się na zadaniu. Wspólne wizyty u psychiatry, grzebanie pod maską starej półciężarówki, zakupy robione raz na miesiąc, picie schłodzonego piwa na werandzie, podrzucanie drewna do kominka - te optymistyczne wizje nie pasowały do Baldricka. Jego analityczny umysł nie był na to przygotowany. Nigdy nawet nie myślał o porzuceniu swojego życia, praca w Wydziale Specjalnym dawała mu satysfakcję i choć charakter miał ciężki i niewielu ludzi go lubiło, napędzany przez swoje ego czuł, że jest tam niezbędny. A może raczej to praca była potrzebna jemu? Coś w czym mógłby się zatracić po śmierci żony? To by było proste i dobre wytłumaczenie, lecz przecież jeszcze za jej życia potrafił poświęcić wiele by rozwiązać śledztwo o ile tylko potrafiło go ono zainteresować. Jeśli więc tylko praca dla niego znaczyła ciężko mu było choćby rozważać jej porzucenie, przynajmniej do niedawna. Teraz wyglądało to inaczej, w miejscu, które było jego drugim domem, nie było już bezpiecznie. Policja siedziała w kieszeni kolejnego magnata przestępczego półświatka Metropolis. Biorąc to pod uwagę perspektywa wspólnego życia na Alasce była kusząca i nie mógł jej odmówić. Szczególnie, że zdołał polubić już impulsywną Goodman i wymazał myśl, że jeszcze niedawno postrzegał ją jako żeńską wersję Granda. Szczerze mówiła co myśli i być może to właśnie było tak istotne. Mógł polegać na swojej Partnerce. Podczas rozmowy z Claire nie kłamał, nie wierzył, że wciąż los tkwi w ich własnych rękach, on to wiedział. Dlatego Alaska była realna. Mogli być zmuszeni do współpracy z Astarotem i jemu podobnymi, ale mieli własną wolę. Anioł sam przyznał, iż ludzie są istotami fascynującymi. Dlaczego więc tym razem to człowiek nie miałby oszukać mieszkańców Metropolis? Wszystko było możliwe.

***

Elegancko ubrany i uśmiechnięty Baldrick był mocnym kontrastem dla brudnego, przerażonego i pogrążonego w chaosie miasta. Wizyta u Natashy, a już w szczególności jej finał, nieco nim wstrząsnęła jednak nie na tyle by miał stracić swą odwagę i rozwagę. Widział już tyle rzeczy w ciągu pracy nad swym ostatnim śledztwem, że nawet, gdyby spotkał za rogiem Jezusa, zapewne kiwnąłby mu jedynie głową i odszedł w swoją stronę.

Nie niepokojony przez nikogo wszedł do budki telefonicznej i wybrał numer. Baldrick był typem człowieka, który osobistych uraz nie wybaczał, dobrze zapamiętywał każdą osobę, która starała się pokrzyżować jego plany. Właśnie dlatego do końca mierzył się z Grandem, który wykazywał się ogromną wręcz niesubordynacją. Dlatego też miał zamiar odegrać się na największym zboczeńcu tego miasta. Jeśli bowiem ktoś decydował się zaleźć mu za skórę, w dodatku czyniąc jego życie na długi czas wyjątkowo trudnym do zniesienia, nie ważne czy był policjantem, aniołem czy demonem w garniturze przedszkolanki - musiał ponieść konsekwencje.

- Hallo. - Znał ten głos już doskonale, Van Der Askyr ciężko było zapomnieć, szczególnie, że spotykał ją ostatnimi czasy coraz częściej.

- Witaj Emily - przemówił nawet radosnym tonem detektyw - Zlecenie na Hesusa wciąż aktualne?

- Tak.

- Gdzie mam się z nim umówić? -
spytał przygotowując się na kolejne rytualne wyciąganie z niej informacji.

- Znajdź miejsce i poinformuj nas o nim - odparła tym swoim pozbawionym uczuć wyższych tonem - Najlepiej z daleka od ludzi. Może on coś wyznaczy.

- Załatwione. Wasz osobisty wabik da wam znać.
- Roześmiał się. - Mam nadzieję, że zatroszczycie się o niego.

- To czekam na kontakt
- powiedziała Emily najwyraźniej niezbyt skora do żartów, pod tym względem dzieciaki Astarota wydawały się niezwykle nudne, aż dziw, że Terrence nie przeszedł takiej drastycznej przemiany.

- Do usłyszenia Emily - rzekł na koniec i rozłączył się.

Teraz pozostawało mu już tylko porozumieć się z Hesusem, numer znał na pamięć, od bardzo długiego czasu przygotowywał się do tego by znów z nim porozmawiać. Oczywiście, zapewne powinien zająć się czymś innym, może czymś mniej niebezpiecznym, ale wizja martwego De Sade'a była tak kusząco, że musiał to egoistycznie pragnienie spełnić. Skoro Astarot chciał zrobić coś, co przysłuży się im obu, gotowy był na pełną współpracę.

- Mam nie-przyjemność z Hesusem? Czy ktoś mnie przełączy? - spytał Baldrick od razu, gdy po drugiej stronie usłyszał szmery, nikt mu nie odpowiedział, ale miękki głos w tle dawał mu jasno do zrozumienia, że nie pomylił numerów - To ja, Terry. Mam propozycję.

- Cześć Baldrick, kochanieńki -
powiedział z niekrytą radością w głosie, a może i nawet dawką niezdrowego podniecenia - Czyżbyś odkrył w sobie homoseksualne ciągotki? Czy dzwonisz w interesie?

- Interes dziwnie brzmi w twoich ustach.
- Baldrick zaśmiał się donośnie, ale po chwili wrócił do głównego wątku. - Do rzeczy Hesus. Mam informacje, które mogą się wam przydać i chętnie się nimi podzielę. O ile jesteś zainteresowany Astarotem.

- Interes w moich ustach wcale nie brzmi dziwnie. Brzmi rrrrrozkosznie - Hesus umyślnie przeciągnął nieco ostatni wyraz, sama rozmowa z podtekstem musiała mu sprawiać nie lada przyjemność - A co do Assa to zawsze jestem zainteresowany.

- Jestem niezłym zbokiem Hesie
- skomentował Terrence - Powiem ci gdzie jest i co planuje Astarot, ale w zamian chce gwarancji. Nie chodzi o moje życie. Chcę żebyś pozostawił przy życiu pozostałych, którzy zajmowali się sprawą Tarociarza. Ja praktycznie i tak już nie żyję.

- Kochaniutki, ich życie będzie z mojej strony niezagrożone - miękkim głosem zapewnił go Hesus - Ale może wpadnij do mnie do klubu na kieliszek to to obgadamy.

- Nie - krótko odrzucił propozycję - Ostatnim razem nie musiałem nawet wchodzić do środka by spotkać twoją dziewczynkę. Wolę neutralne miejsce.

- Dobra -
zgodził się Hesus - Mam fajny lokal. Nazywa się Gayzer. Wiesz gdzie to jest?

- Twój lokal? -
powiedział z naciskiem Baldrick - Mówiłem o neutralnym miejscu.

- Nie mój. Mały. Neutralny. Troszkę pluszowy.


- Taki, gdzie będę czuł się bezpiecznie i będę pewien, że żadna postronna ofiara z partii cywilów nie oberwie, gdy jednak postanowisz mnie zabić. To jest neutralne miejsce - wyjaśnił mu detektyw.

- Zaproponuj więc miejsce.

- Co powiesz na Red Hook?
- spytał Baldrick, który sam nie chciał się tam wybierać, jednak mocno zainteresowany był reakcją De Sade'a - Od wybuchu już nikt tam nie zagląda, a ja mam sentyment do tego miejsca. Tam spotkałem Astarota, tam mogę go sprzedać.

- Szaleństwo - rzekł Hesus - To miejsce jest kompletnie nie stabilne. Ja i ty powinniśmy się trzymać od niego z daleka. Spotkajmy się na moście brooklińskim, w połowie drogi. - Jego reakcja mówiła sama za siebie, Red Hook od feralnego wybuchu nie było już tym samym miejscem, a skoro nawet De Sade nie chciał tam zaglądać to rzeczywiście mogło tam być niebezpiecznie.

- Myślałem, że lubisz ryzyko Hesie, ale ok. Most będzie w porządku - przystał wreszcie Baldrick.

- To teraz o której i kiedy?

- Jutro o 22:00.

- To jesteśmy umówieni złotko. Wypachnij się jakoś
- rzucił tym swoim klasycznym tonem Hesus.

- Spoko, ty też. Do zobaczenia.

- Ciao.


Na twarzy Baldricka pojawił się uśmiech, pakował się właśnie w coś co, jak większość zadań związanych z Metropolis i jego zarządcami, poważnie go przerastało. Mimo wszystko nie bał się, nie rozmyślał o konsekwencjach, choć dopuszczał do siebie smutne zakończenie tej jakże ciekawej historii. Z drugiej jednak strony Astarot go potrzebował, choćby zaprzeczał i upierał się, iż sam jest zdolny doprowadzić sprawę do końca. Jeśli oczekiwał ich pomocy, to znaczy, że dopuszczał możliwość niepowodzenia. Poza tym Baldricka potrzebował nie tylko do tego, chciał przecież również i odzyskać swoją cenną esencję, a w takim razie Terrence musiał pozostać żywy. Szczególnie, że stracił już zarówno Brooka jak i Jess. Druga rozmowa telefoniczna z Emily nie była zbyt długa i nie warto poświęcać jej miejsca choćby z uwagi na poziom rozmowności panny Van Der Askyr, choć na sam jej koniec podzieliła się z detektywem informacją nader istotną, a zarazem dziwnie brzmiącą.

- Będziemy tam. Bądź ostrożny i jakkolwiek głupio to zabrzmi weź ze sobą słoik z krwią dziewicy. To wylane na niego może dać ci trochę czasu, gdyby coś poszło nie tak.


Zastanawiał się tylko, gdzie w tej chwili znajdzie jakąkolwiek dziewicę i gdzie w ogóle powinien rozpocząć poszukiwania? W żłobku? Przedszkolu? Kościele? Powinien dzwonić do eks księdza Alvaro? Gdyby miał to zrobić wcześniej, gdy jeszcze Nowy Jork czy nawet całe Stany Zjednoczone nie były pogrążone w nieładzie i strachu, problem byłby mniejszy. To właśnie w takich czasach tandetny podryw w stylu - Zróbmy to, jutro już możemy nie żyć kochanie - zaczynał działać, a sondaż poparcia dla twardo trzymających się swoich przekonań dziewic drastycznie spadał i zarazem zastępy partii z każdą chwilą malały. Gdzie miał więc szukać do cholery?

- Terry żyjesz? - w słuchawce odezwał się głos jego dobrego przyjaciela Stablera, który najwyraźniej był mocno zaniepokojony.

- Żyje, żyje - odparł spokojnie detektyw.

- Jezu, Baldrick! Gdzie ty się podziewasz? Strepsils nie przestaje być na ciebie wściekły od jakichś trzech dni! Mamy na komisariacie ostry zapieprz, każdy glina się przyda. Przez SF ludzie szaleją.

- Nie mogę pomóc, mam teraz swoje problemy - odrzekł Terrence.

- Masz jakieś kłopoty? - spytał Stabler - Bo wydaje mi się, że nie są to zwykłe problemy. Jeśli mogę ci jakoś pomóc to wal.

- Dysponujesz może krwią dziewicy? Nie mówię tu o twojej żonie -
powiedział i roześmiał się.

- Zabawne. W lodówce powinien stać jeszcze garnek świeżo wyciśniętej dziewicy z Teksasu, możesz się poczęstować.
- Patolog przerwał na moment, ale w końcu podjął ponownie poważnym tonem - Chcesz żartować? Ok, ale w razie czego możesz na mnie liczyć.

- Wiem Theo, więc może... - przerwał w połowie, jego spojrzenie utkwiło na podniszczonym plakacie - Theo, wykładasz jeszcze na uniwersytecie medycznym? Mam sprawę.

***

400 dolarów - tyle dokładnie kosztował go plan, którą miał zamiar wdrążyć w życie. 1/3 tej sumy poszło na dwóch studentów poleconych przez Stablera, natomiast reszta na przekupienie paru osób oraz zorganizowanie odpowiedniego sprzętu. Przyszli lekarze, którzy mu towarzyszyli, początkowo dopytywali się dlaczego właściwie coś takiego im zlecił, ale gotówka pokazana przez detektywa zamykała im usta. Nic dziwnego, zważywszy, że przeciętny student medycyny jeszcze przez wiele lat spłaca swoje długi względem uczelni. Jeden z nich był łysym, wysportowanym Afroamerykaninem, drugi natomiast był biały i jego najważniejszą cechą była ogromna dawka żelu, która znajdowała się na jego głowie.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=NvD3h4etv0c[/MEDIA]

Odnalezienie miejsca nie zajęło im długo, zresztą zajmowany przez ich cele budynek nie był zbyt duży, za to od razy przywitał ich wielki transparent Międzynarodowy Zlot Fanów WoW 2012. Nie pamiętał kiedy ostatnio widział tak dużą liczbę ludzi pozbawionych normalnego życia, bandy nastolatków zaaferowanych jakimiś komiksami, ale do towarzystwa dołączali jeszcze mężczyźni po 40., którzy właśnie wymieniali się spostrzeżeniami na temat poziomu detali figurki niejakiego Arthasa, a także różnic w zachowaniu tegoż bohatera przed jak i po przemianie. Ci ludzie tkwili w tym miejscu, wiedzieli co wydarzyło się w SF, a także jakie są tego konsekwencje w ich mieście, lecz grupa wytrwałych postanowiła pozostać na zlocie. To mógł być w końcu ich ostatni. Odrealnieni - to właśnie słowo cisnęło się teraz na usta. Baldrick patrzył na to wszystko z niekrytą fascynacją i zadowoleniem.

- Panowie, dobrze trafiliśmy - powiedział do zatrudnionych studentów - Bierzemy się do roboty.

Taktyka była bardzo prosta, otóż pierwszy etap polegał na znalezieniu typowego no life'a, który wciąż mieszka z matką, a kobiety widuje jedynie na swoim monitorze. Warto dodać, że była to najprostsza część zadania. Następnie należało przekonać taką osobę do tego by poświęciła im czas.

- Wydział Specjalny. - Baldrick w czarnych okularach na nosie zamachał przez jednym z graczy swoją legitymacją, zarówno on jak i jego dwaj pomocnicy sprawiali wrażenie ludzi bardzo poważnych.

- Wyyy-wyyydział specjalny? - zapytał wybrany przez niego cel - O co chodzi?

- Rząd obserwował cię, wykazałeś się niezwykłą inteligencją, a my poszukujemy takich osób. World of Warcraft to nie tylko gra, ale również badania prowadzone na szeroką skalę, nieświadomie rozwiązałeś wiele trudnych zagadek matematycznych przez nas wprowadzonych. Widzielibyśmy cię w naszych szeregach.


- Zaraz, zaraz... - zaczął nieco nie pewnie mężczyzna - Chcecie mi powiedzieć. że w Stargate Universe to nie było zwykłe kłamstwo dla dodania smaczku? Rzeczywiście rząd w ten sposób odnajduje...

- Rekrutów - dokończył za niego Baldrick - Zgadza się. Dwaj lekarze za mną, doktor Hutch oraz doktor Houser zadadzą panu kilku pytań oraz zbadają krew. O ile jest pan zainteresowany współpracą.

Etap drugi zakładał rozmowę z studentami, którzy choć początkowo zachowywali się jak dwa wyciągnięte z Zoo szympansy, teraz stanęli na wysokości zadania. Zachowywali spokój i dokładnie przeprowadzali wywiad zgodnie z zaleceniami Baldricka. Wypytywali o wiele rzeczy, przebyte choroby, rodzinne przypadłości, pracę, wizyty w różnych krajach i wiele innych, w tym między innymi o aktywność seksualną. Wielu rekrutów próbowało ich okłamać, lecz pod mocnym gradobiciem pytań w końcu przyznawali się do prawdy. Ostatnim zaś elementem było pobranie krwi, na co ostatecznie zgodziło się dwanaście osób. To była dobra liczna. Dwunastu krwawych apostołów wylądowało w ampułkach, a potem w kieszeni Baldricka. Rekruci zostawili swoje dane, zaś Terry poinstruował ich kiedy i gdzie powinni zadzwonić. Ojciec Granda nie będzie miał zapewne powodów do radości.

***

Uzbrojony w niecodzienną broń, Baldrick Wieczny Łowca, podążał w kierunku mostu brooklińskiego, chciał go sprawdzić, poobserwować, tak by nie dać się zaskoczyć Hesusowi, by przygotować się na kilka rozwiązań. Poza tym czuł, że taka forma odsapnięcia przyda mu się, odrobina samotności i chłodna kalkulacja. Mógłby spróbować zająć się poszukiwaniem ciężarnej, ale w tej chwili nie mógł już korzystać z zasobów policyjnej bazy danych. Gdyby się uparł mógłby poprosić o pomoc Stablera albo nawet swojego syna, który również pracował w NYPD, jednak nie chciał mieszać ich do tego. Tak długo jak sami nie wepchnęli się w śledztwo Tarociarza i nie wpadli w nie po uszy, powinni być częściowo bezpieczni. Pozostało mu więc dowiedzieć się co nieco o moście, może za pomocą palmtopa także znajdzie jakieś pożyteczne informacje. Poza tym dobrze byłoby się dowiedzieć co piszą o wydarzeniach w Nowym Jorku.
 
__________________
See You Space Cowboy...

Ostatnio edytowane przez Bebop : 12-06-2011 o 17:36.
Bebop jest offline  
Stary 12-06-2011, 10:21   #143
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


Gdyby pośród prastarych ruin ukrywał się jakiś obserwator ujrzałby, jak pośród nich kłębi się wir powietrza. Małe, stożkowate tornado. Po chwili wyłonił się z niego jakiś kształt. Niewyraźny, skrzydlaty i groźny.

Spojrzał na szachownicę stojącą pośrodku zrujnowanego podwórza. Gdyby ktoś widział twarz skrzydlatej istoty przeraziłby się w tym momencie tego, co wyrażała.
Skrzydlata istota wysunęła szponiastą dłoń i przejechała sobie pazurami pod drugiej kościstej dłoni. Na szachownicę popłynęła ciemna, przypominająca dym krew.

Plansza pękła i spowił ją czarny dym. Porozwalane na niej figury stanęły w ogniu. Dym unoszący się nad zniszczoną szachownicą przez chwilę przyjął formę antropomorficzną.
Skrzydlata istota wydala bezgłośnie polecenie i ciemność zniknęła rozpływając się w powietrzu.


Rafael Jose Alvaro i Claire Goodman


Na ekranie komputera Mastroianiego pojawiały się kolejne zdjęcia, w które Goodman wpatrywała się z napięciem, co jakiś czas robiąc tylko przerwę na fajkę, lub po to, by napić się bimbru. Alvaro siedział z boku i zastanawiał się, jak też – u licha – chciał pomóc w rozpoznaniu twarzy dziewczyny, której nie widział na oczy? Wierzył tylko w to, że będzie to twarz kogoś z szachownicy.

Mijały kolejne kwadranse, a galeria przyszłych matek zdawała się nie mieć końca. Tysiące twarzy kobiet. Młodszych i troszkę starszych. Nawet ograniczenie wieku i koloru skóry stworzyło katalog złożony z tysiąca dwustu jedenastu twarzy. Czujne oko policjantki znanej w Wydziale z tego, że potrafiła dostrzec szczegóły, które uciekały innym
Pamiętała dobrze obraz dziewczyny namalowanej przez Natashę Kalynsky. Kolor oczu, długość i barwę włosów. Wróć!

- Wróć – powiedziała do Mastorianiego. – To młoda dziewczyna. Mogła zmienić fryzurę i przefarbować włosy. Lecimy jeszcze raz. Tylko wolniej.

Alvaro już wiedział, że nie jest w stanie pomóc w tej robocie. Siedział wiec cicho, obserwując pozostałą dwójkę przy pracy. Myślami wracał do planszy, na której zbił figurę przedstawiającą Claire. Bał się, czy ten ruch może mieć jakieś konsekwencje. Bał się, że jego chwila gniewu, słabości, może skrzywdzić Goodman. Bał się, że symboliczny akt zbicia swoim pionkiem jej pionka doprowadzi do rzeczywistych zachowań agresywnych jego przeciwko niej. Bał się.

Godzinę później Claire tryumfowała. Mieli ją. Dziewczynę namalowaną przez Tashę. Dziewczynę, której dziecko miało być kimś wyjątkowym.

- Mamy cię – syknęła Goodman zadowolona.



Zdjęcie z prawa jazdy. Sprzed kilku lat, na pewno. Dane personalne. Adres.

Jade Marion. Lat 26. Adres na Queens. Czterdzieści minut jazdy stąd.

- Jedziemy – rzuciła Claire chwytając kurtę. – Idziesz?

Nie musiała pytać. Alvaro już był gotów do drogi.


Patrick Cohen


Przerzuciłeś kolejną stronę gazety i wtedy zorientowałeś się, że już nie jesteś na korytarzu szpitala.

To znaczy owszem, był to szpital, ale na pewno nie był „po tej stronie lustra”.

Ściany w budynku łuszczyły farbę, niczym jakieś zwierzę gubiące skórę, z sufitu schodziły jakieś plamy grzyba i pleśni, a podłogę pokrywała warstwa płynów organicznych.

Siedziałeś wcześniej przed salą zabiegową. Wejście do niej było otwarte i usłyszałeś z niej dziewczęcy szloch. Odłożyłeś gazetę i ruszyłeś w tamtą stronę. Byłeś zimny, opanowany i zdeterminowany. W ostatnich dniach widziałeś już tyle nadprzyrodzonego gówna, że fakt znalezienia się „po drugiej stronie krat” zupełnie cię nie poruszył.

Pokój zabiegowy był mały i tak samo zniszczony, jak reszta szpitala. Tahsa stała przy oknie, twarzą zwrócona na zewnątrz.

- Podejdź – powiedziała spokojnie słysząc mlaszczące kroki, jakie wydawały twoje nogi w zetknięciu z całym tym świństwem na posadce.

Podszedłeś do niej i spojrzałeś przez okratowane okno na to, na co patrzyła Kalinsky.

Szpital miał coś w rodzaju wewnętrznego dziedzińca. Betonowe ściany, poprzecinane tu i ówdzie paskudnymi dziurami zakratowanych okien, otwierały się na małe, przypominające studnię podwórze. Na samym środku popękanych płyt betonowych leżała na brzuchu jakaś postać. Blada skóra i wyraźne dziury na plecach.



- Musisz do niej zejść, Cohen – Tasha spojrzała na ciebie. Zauważyłeś, że po twarzy dziewczyny płyną łzy. – Ona strasznie cierpi i nie jest tutaj bezpieczna. Ocal ją. Dla mnie. Proszę.

- Dlaczego? – zapytałeś.

- Bo na to nie zasłużyła – odpowiedziała Tasha. – A ty jesteś dobrym człowiekiem. Za-je-bi- ście dobrym chociaż i za-je-bi-ście mrocznym. Szczególnie ten twój głos.
Z niepokojem zauważyłeś, że w niektórych oknach pojawiały się jakieś twarze. Niektóre, nawet przy odrobinie dobrej woli, trudno byłoby nazwać ludzkimi. Były zbyt okrwawione, zbyt zębate, lub zbyt zdeformowane.

- Zwęszyły ją – powiedziała Tasha z niepokojem. – Musisz się pośpieszyć. Proszę.


Terrence Baldrick


O moście Brookloińskim wiedział każdy nowojorczyk, który odczuwał dumę z tego, że urodził się w tym mieście.
Cytat:
Most Brookliński jest jednym z najstarszych mostów wiszących na świecie i w chwili ukończenia zaliczał się do największych stalowych mostów wiszących. Konstrukcja znajduje się nad rzeką East River i łączy nowojorskie dzielnice Brooklyn i Manhattan. Budowę Mostu Brooklińskiego rozpoczęto w 1869 roku, a 24 maja 1883 roku nastąpiło jego otwarcie. Konstrukcja jest wykonana ze stali, kamienia i granitu i kosztowała około 15,1 miliona dolarów. Długość Mostu Brooklińskiego wynosi 1834 metry. Główne przęsło znajdujące się nad wodą ma 486 metrów i spina ono dwa pylony o wysokości 84 metrów. Przęsła boczne, które łączą pylony z brzegiem mają 284,5 metra długości. Most położony jest 41 metrów nad powierzchnią wody, ma on około 26 metrów szerokości, a jego całkowita waga wynosi 14 680 ton. Most podtrzymują cztery prawie 1100 metrowe kable, które mają 40 centymetrów średnicy i składają się z wiązki 19 kabli, z których każdy zawiera 278 drutów. Głębokość fundamentów pod wodą po stronie Brooklyn'u wynosi 13,5 metra, zaś po stronie Manhattan'u - 24 metry. Na początku most obsługiwał jedynie ruch konny i tramwajowy, obecnie ma sześć pasów ruchu dla samochodów, a także chodniki dla pieszych i rowerzystów.



* * *


Tyle mówiły fakty ze znanych ci źródeł. Więcej powiedział ci krótki spacer po okolicy.
Most był chętnie odwiedzanym zabytkiem, nawet teraz, kiedy nad miastem – jak trąbiły media – wisiało widmo zagłady nuklearnej. Po jednej i po drugiej stronie znaleźć było można małe lokale, w których serwowano gorącą kawę, słynne na cały Nowy York kanapki z pulpetami, hamburgery i inne typowo amerykańskie żarcie.

Most był też częstym miejscem schadzek zakochanych oraz równie chętnie wybierane przez samobójców.

I właśnie, kiedy maszerowałeś tuląc dłonie w kieszeniach płaszcza, przez ten most zobaczyłeś jakąś postać stojącą poza barierką i spoglądającą z przestrachem na zamarzniętą rzekę leżącą dwadzieścia metrów niżej. To była dziewczyna. Młoda kobieta. Mogła mieć, co najwyżej dziewiętnaście lat. Wiatr szarpał jej długimi włosami, a ona wpatrywała się w przepaść nad którą stała z napięciem. Chyba usłyszała twoje kroki, bo odwróciła się gwałtownie.

- Niech pan nie podchodzi, bo skoczę! – wykrzyknęła rozhisteryzowanym głosem.
Widziałeś płaszcz opinający jej brzuch. Duży brzuch. Dziewczyna była w zaawansowanej ciąży. Ale to nie była ta, której szukaliście. Wasza była biała, a ta tutaj była niewątpliwie zambo – mieszanką Azjaty lub Indianina i Murzyna.

- Niech pan nie podchodzi! – krzyknęła ponownie.

Nad wami trąbiły samochody schwytane w korek. Ludzie w panice wyjeżdżali gdzieś z daleka od Nowego Yorku. Po torach przejeżdżał pociąg. Dudnienie kół narastało zagłuszając inne dźwięki.
 
Armiel jest offline  
Stary 17-06-2011, 01:36   #144
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
podziękowania dla Armiela

Tennessee Williams

Nie powinniśmy ufać sobie wzajemnie. To nasza jedyna obrona przed zdradą

To było na tyle nowe uczucie, że Alvaro nie przyzwyczaił się do niego i od razu nie zareagował. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że to ważne. Napięcie jakie odczuwał jasno mówiło "muszą się spieszyć". Wizyta w mieszkaniu Marion Jade jest ważna.
Cholernie ważna.
Czy sama Marion Jade też? Tego nie wiedział.
Rafael zbytnio nie pomógł Claire w wyszukaniu Marion w komputerowych bibliotekach systemów policyjnych. Kobiety która ponoć jest istotna w planach Astarotha. Zdziwienie wyrysowało się na twarzy wampira kiedy Claire zatrzymała jedną z migajacych twarzy dziewczyn na ekranie monitora a jej reakcja wyraźnie wskazywała, że to jest właśnie ta, która szukała już od dłuższego czasu. Dziewczyna z przeniesionej na płótno wizji Natashy Kalinsky, dziewczyna, która okazała się być niepodobna do wizerunku nieznanej Rafaelowi kobiety, której twarz zdobiła jedną z figur szachowych. Zatem jest ktoś jeszcze, albo cała ta gra była kolejną przynętą. Nic nie znaczącym epizodem. Sprawdzianem któregoś z graczy toczącej się anielskiej wojny.
W tej chwili to już było nieważne. Nie było czasu. Musieli zdążyć. Tak przynajmniej sugerowały wszystkie nowe zdolnosći Rafaela jakie otrzymal po wypiciu Jacoobowej krwi.
Jego wewnętrzny alarm wył.
Alvaro ostrzegł Goodman, że mają mało czasu, że muszą zdążyć, nie wiedział po co, nie wiedział dlaczego, nie wiedział co zastaną, po prostu musieli się spieszyć.
Claire zrozumiała w mig komunikat spisany szybko i koślawo na kartce papieru. Nie zadawała pytań i całe szczęście, bo Alvaro był już zmęczony komunikowaniem się za pośrednictwem kawałka kartki.
Po wybięgnięciu na zewnątrz okazało się, że Goodman nie ma swojego motocykla. Maszyny, która pozwoliłaby im dostać się dość szybko w zakorkowanym mieście do celu ich podróży. Na szczeście znależli zastępczy środek lokomocji.
Inny motocykl.
Lepszy wzrok Alvara wypatrzył zaparkowany przy końcu ulicy, tuż za dużym samochodem dostawczym, właśnie taki dwukołowy pojazd. Szybki i zwrotny a co najważniejszy najlepszy na miejski korek.
Ruszyli z piskiem opon.
Nie rozmawiali po drodze. Raz że w konwersacji przeszkadzały kaski. Dwa, że nadmierna prędkość wciskała by ich słowa z powrotem do gardzieli. Trzy, że Alvaro nadal nie mógł mowić. Ból twarzy już chyba nie robił na nim wrażenia. Stał się cześcią niego. Nie było wiadomym czy w ogóle się wyleczy i Rafael będzie w stanie w tym ludzkim “garniturze” powiedzieć cokolwiek. Może juz na wieki wieków pozostanie Silentem.
Objął w pasie Claire na tyle mocno by nie spać i na tyle lekko by nie wprowadzać niepotrzebnego dyskomfortu dziewczynie w prowadzeniu. Miał nadzieję że zdążą. Cholerny wampirzy radar wył nieprzerwanie w jego głowie. Oby nie skończyło się jak ostatnio kiedy szósty zmysł ostrzegał go by nie wchodził do domu Claire.
Rafael czuł ciepło ciała Goodman. W ustach pobrzmiewał jeszcze smak jej krwi. Bał sie. Jak diabli bał się o nią. Chociaż go nie kochała, chociaż go nie pragnąła tak jak on jej.
Chociaż tam na podwórzu zrobił to co zrobił....
Wtedy jednak nie wiedział, że Claire jest zdolna do takich czynów równie łatwo. Rafaelowi przyszło dowiedzieć się o tym już niebawem.
Goodman była świetnym kierowcą. Można by rzec urodzonym. Jej silna wola i nieuleklość pasowały do prowadzenia tak szybkiej maszyny jak motor. Tak szybkiej i tak niebezpiecznej. Mieli szansę. Czuł że mieli szansę zdążyć.
Tylko kogo albo co zastaną na miejscu?
Czy Rafael dobrze odczytuje ostrzeżenia swego nowego ja?

Partnerka Alvara nie zważała na przepisy, nie zważała na prędkość. Mała jeden cel. Dotrzeć na miejsce, szybko. Kiedy skręcili w ulicę przy której stała kamieniczka będąca celem ich szalonej jazdy nie dało się nie zauważyć mężczyzny stojącego w cieniu bramy po drugiej stronie oszklonych drzwi. Palił papierosa a kiedy Claire zwolniła uwadze Rafaela nie umknęło, że wokół niego walają się świeże niedopałki papierosów. Kolejnych dwóch kolesi siedziało w samochodzie zaparkowanym kawałek dalej. "Świecili" jak lampa w ciemnym pokoju. Tajniacy.
Kocioł
Pułapka.
Czekali na kogoś lub na coś
Świetnie…
No ale co mieli się spodziewać na miejscu? Wyjasnienia sprawy?
Wielkiego tłumu wykrzykującego "Mamy Was"?
Przebudzenia z tego koszmaru?

Alvaro wskazal palcem miejsce do zatrzymania. Zaraz za zakrętem, niedaleko miejsca gdzie stał facet z bramy.
Kiedy Alvaro schodził z maszyny, Claire już dzwoniła do swojego mentora by ten znalazł dla niej numer telefonu dziewczyny.
Obrzucił spojrzeniem kamienice tą w której miała mieszkać Marion jak i tą stojącą w jej sąsiedztwie. Nie mieli czasu czekać. Dotknął dłonią policzka Claire żegnajać się. Ta spojrzała w jego kierunku. Silent nie był w stanie wyczytać co myśli w tej chwili. Czy ten dotyk był dla niej miły? Czy raczej odwrotnie?
Nie wyczytał nic.
Claire była jak nieczuła maszyna. Od momentu kiedy poznała jego prawdziwy wygląd zgasły w niej wszystkie uczucia względem niego.
O ile kiedykolwiek jakieś były...
Alvaro nigdy taki nie był, nigdy nie zakochał sie tak mocno i to w sumie nie majac powodów. Claire była dla niego jak ogien a on był ćmą. Czuł, że spali się w jej blasku. Nie spodziewał się jednak, że tak szybko.

- Idź - powiedziała do niego - Jeśli jest w mieszkaniu daj mi znać. Ja będę obstawiać front. Jeśli w między czasie pojawi się dziewczyna ktoś powinien tu być i czekać w pogotowiu na każdą ewentualność. Idź..

Poszedł

Nawet nie mógł się uśmiechnąć. Ewentualnie pożegnać miłym słowem, gdyby nie mial jej już więcej zobaczyć. Gdyby ta pułapka okazała się śmiertelna. Nie mieli jednak wyjścia. Szósty zmysł Rafaela wył niemiłosiernie ale w trochę innym tonie. Jakby dla tej dziewczyny, dla Jade. Mógł się jednak mylić. Mógł to schrzanić jak wszystko inne. Był jaki był. Żałosny, łatwowierny, glupi ale do końca wierzący w to że im sie uda. Nie znał reguł gry. Do końca nie znał swego przeciwnika ale odważnie bądź głupio stawał do rozgrywki. Naciągnął czapkę na głowę i ruszył w kierunku kamienicy przechodząc na drugą stronę jezdni. Nie wszedł jednak do budynku w którym mieszkała Marion a do tego sąsiedniego. Drzwi okazały się być zamknięte ale udając że wkłada klucz natarł na nie na tyle mocno by wyłamać jedynie mocowanie domofonu. Rozejrzał sie po klatce i błyskawicznie zaczął wbiegać na górę po schodach. Piął się w górę w kierunku dachu.
Na klatkę schodową docierały różne zapachy i dźwięki. Przede wszystkim grające głośno telewizory, bez wytchnienia omawiające wydarzenia z San Francisco.
Budynek miał pięć pięter, ale ich pokonanie nie stanowiło problemu dla kogoś takiego jak Alvaro i szybko znalazł się na dachu, wyłamując kłódkę zabezpieczającą wyjście.



Dach był zasypany śniegiem i oblodzony. Z kominów wentylacyjnych unosił się dym. Jakiś spłoszony jego wtargnięciem gołąb obudził się w swej kryjówce i odleciał kawałek z furkotem skrzydeł.
Alvaro podszedł do krawędzi i spojrzał na drugą stronę. Od budynku w którym mieszkała Marion oddzielały go ponad cztery metry. Niezbyt dużo, ale i tak czuł pewien niepokój planując skok. Co będzie jak potknie się na krawędzi, co zważywszy na oblodzenie było dość prawdopodobne? Co będzie jak spadnie z wysokości piątego piętra, czyli jakiś dwudziestu metrów, na zmarznięty beton? Czy jego supermoce, które do tej pory działały raczej średnio, go uratują?
Rozejrzał się pośpiesznie. Zbytnio się nie wychylając padł na kolana i w jednym miejscu zaczął nerwowo odgarniać śnieg aż zobaczył warstewkę lodu na samym spodzie. Omiótł wzrokiem dach. Zerwał się z miejsca i jednym ruchem złamał metalowy pręt od drabinki przymocowanej do zbiornika wodnego. Ponownie dopadł na miejsce które dopiero co odśnieżył i kilkoma ruchami rozbił lód odsłaniając fragment dachu potrzebny mu do tego by w miarę stabilnie wybić się na drugą stronę.
Cztery metry. Powinien dać radę. Musi dać radę. Wciągnął głęboko powietrze przez nos i biorąc niewielki rozbieg wybił się z miejsca które dopiero co oczyścił z lodu i śniegu. W myślach słał modlitwy do Boga Ojca.
Nawet jeśli go nie było, posłuchał. Dystans, jaki udało się pokonać Rafaelowi jednym skokiem był przerażający. O mało nie rozwalił sobie nosa o ścianę kominu znajdującego się dobre cztery metry od krawędzi dachu. Wyhamował w ostatniej chwili, amortyzując impet rękami. Jeszcze mu do kolekcji obrażeń brakowało złamanego nosa.
Stał na dachu kamienicy Marion Jade. Oddychał cieżko z emocji. Teraz wystarczyło jedynie znaleźć drogę na dół.
Gdyby nie pewien szczegół…
Furkot skrzydeł, który usłyszał nad swoją głową. Tym razem nie gołębich. Dużo większych. Coś przeleciało nad głową Alvaro i z impetem wylądowało kawałek dalej na dachu. Mężczyzna. Muskularny, piękny i groźny. Piękno jednak szpeciła tępota i okrucieństwo wymalowane na twarzy oraz czerwone jak krew oczy. To był gibborim. Potomek aniołów i ludzi. Alvaro czytał kiedyś o nich. Wiedział, że dotknięcie przez tą świecącą złocistym blaskiem kreaturę pali, niczym dotyk płomieni. Gibborim rozpostarł skrzydła na całą ich imponującą rozpiętość i ruszył krok w stronę Alvaro.

- Znikaj – warknął - Nie wchodź w drogę Netzachowi, wampirku!

Z deszczu pod rynnę. To powiedzenie jakże celnie opisywało sytuację w jakiej znalazł się Rafael. W sumie to w jakiej znajdował się od wielu dni. Chociaż teraz najlepiej by pasowało – „z ośnieżonego dachu w objęcia Gibborima”
No, prawie w jego objęcia.
Do wejścia na strych kamienicy miał kilka kroków. Kilka kroków miał też do Gibborima.
Komu służy Alvaro? Temu kto stanie akurat na jego drodze? Temu kto jest silniejszy od niego?
Teraz służył sobie i czekającej na dole Goodman. Kiwnął głową w kierunku anielskiego pomiotu jakby się z nim zgadzajać i zrobił coś zupełnie przeciwnego. Rzucił się w kierunku drzwi. Kilka kroków przed nimi wyskoczył i wpadł na nie wbijając je do środka.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=3x6BWJ9XAcM&feature=BFa&list=PLAE532803DE1 CFE70&index=44[/MEDIA]

Gibborim był zaskoczony. Nie spodziewał się tego. Stwór zasyczał i skoczył za nim, składając skrzydła. Dłoń gibborima złapała Alvaro za nogawkę, przeszywając lekkim bólem, nim wampir wyrwał ją z chwytu.
Rafael zbiegał w dół tak szybko jak był w stanie, tak szybko jak mu pozwoliła jego wampirza zręczność i siła.
Zgodnie ze słowami Jacooba by być silnym i sprawnym, każdego dnia się dobrze odżywiał. Pił krew. Spijał fragmenty ludzkich dusz po to by żyć. Po to by wegetować w tym stanie. Po to by zamknąć tą cholerną sprawę w jakiej siedział zatopiony po same uszy. Biegnąc zerkał w kierunku mijanych drzwi by zobaczyć ich numery.
Gibborin nie dał za wygraną. Alvaro słyszał go, jak ten schodzi za nim po schodach. Widział poświatę piętro nad sobą i słyszał syk, wydobywający się z jego ciała. Marion Jade mieszkała na trzecim piętrze. Dość blisko dachu. Na końcu długiego korytarza, tuż przy oknie na ulicę. Drzwi były solidne, obite nitami i z wizjerem.
Łuna otaczająca gibborima pojawiła się już przy wejściu na korytarz. Teraz tylko jego długość oddzielała wampira i potomka upadłych aniołów.
Rafael nie zatrzymał się przy uzbrojonych drzwiach, minał je i zbiegł niżej. Na drugie piętro. Gibborim był blisko. W pierwszej chwili Rafael miał zamiar przebić się nie przez drzwi Marion a obok przez ścianę, bądź skorzystać z “gościnności” sąsiadów Pani Jade jednak będąc w takim stanie w jakim był, bez możliwości mówienia, wytłumaczenia się to było bezsensowne. Poza tym Gibborim wparowałby zaraz za nim. Rafael musiał zrobić tutaj zamieszanie. Mały tłumek, może to pozwoli mu choć wystraszyć pół anioła i ten ucieknie by nie zostać rozpoznany.
Jakie to było głupie myślenie.
Szybko zapalił papierosa i przyłożył go do czujnika. Liczył na to, ze czujnik zadziała i zraszacze wypuszcza wodę. Może, w taki sposób ostudzi skrzydlatego łowcę.
Na szczęście system zadziałał. Włączyła się syrena alarmowa, a ze spryskiwaczy korytarza w którym zlokalizowano pożar strzeliły strugi wody. W mieszkaniach obok dało się słyszeć podekscytowane głosy lokatorów. Gibborim pojawił się na korytarzu. Szedł w stronę Alvaro z okrutnym uśmiechem, a z jego ciała unosiła się mgła.
Jakiś człowiek otworzył drzwi tuż koło niego, biorąc pewnie łunę wokół ciała, jako łunę pożaru. Alvaro zobaczył, jak mężczyzna stanął osłupiały, jak zaczarowany wpatrując się w skrzydlatą istotę. Gibborim musnął go od niechcenia dłonią, a nieszczęśnik zmienił się momentalnie w poczerniałe, pokryte bąblami zwłoki. Za chwilę pewnie inni również wybiegną na korytarz wywabieni przez włączony alarm, a ten stwór ich pozabija, co wyraźnie sprawiało mu dużo satysfakcji i przyjemności. Wojna w niebie nie zna litości.
Przerażony i wściekły na tą całą bieganinę Rafael szybkim pędem ruszył w kierunku końca korytarza gdzie znajdowało się okno prowadzące na przymocowanego do ściany kamienicy metalowej konstrukcji ewakuacyjnej. Do schodów prowadzących na górę. Będąc blisko okna skoczył. Nie miał czasu na otwieranie go. Wypadając chronił jedynie głowę. Teraz cieszył się, że w NY jest tak mroźna zima. Dzięki temu miał grubą kurtkę na sobie co może uratowało go przed większą ilością obrażeń i zadrapań.
Szyba pękła w drobny mak. Uderzył boleśnie barkiem w metalową konstrukcję pokrytą warstwą szronu. Za swoimi plecami widział ludzi, którzy wybiegali na korytarz. Jakaś kobieta z dzieckiem na rękach. Gibborim odwrócił się do niej i zabił jednym dotknięciem. Potem pochylił się nad płaczącym dwu, może trzylatkiem. Alvaro ruszył w górę. Nie mógł na to patrzeć.
Płacz dziecka ucichł.
Słodki Boże.
Kolejną ofiarą był staruszek, co dało się poznać po jego wrzasku. Dłgo jeszcze bębnił on w głowie Rafaela.
Gibborim spojrzał na wybite okno, gdzie Alvaro mógł uciekać dalej. Wybiegający ludzie, wywabieni z mieszkań pomysłem wampira zginęli, dając mu czas i zatrzymujac na chwilę dziecię anioła, choć patrząc na to co wyprawiał lepszym słowem byłoby dziecię demona.

Kiedy Gibborin podchodził do kilkuletniego dziecka po którego małej buźce płynęły łzy coś się w Rafaelu złamało... Zmienił się. Całkowicie. Kiedy wbiegając po dwa schody wyjścia przeciwpozarowego, kątem oka zauważył jak Claire na ukradzionym motorze wyjeżdża z piskiem opon z uliczki w której się zatrzymali dopełnił tylko aktu zniszczenia Alvarowego poczucia człowieczeństwa.
Zostawiła go.
Zdradziła.
Posłała na rzeź.
Złożyła ofairę z baranka
Zakochanego barana
Tylko komu?

Claire

Osoba dla której poświecił się. Której piękny kształtny tyłek uratował ze śmiertelnej opresji. Za którą teraz bolała go cała twarz od poniesionych obrażeń.
Za którą cierpiał katusze.
Kurwa
Kurwa
Kurwa
Przeklinał w myślach przypominając sobie wszystkie przekleństwa jakie poznał w swoim śmiertelnym życiu a których przestał używać aż do tych wszystkich wydarzeń które pozwoliły jego mrocznemu ja zdominować jego umysł.
Metropolis też dołożyło cegiełkę do tej zmiany. Jej silne prawa, które wprowadziły anioły po tym jak Demiurg zniknął.
Wyruchała go na całego.
Rafael wbiegł po schodach na góre. Dzięki ofiarom ludzi zyskał czas i miał zamiar go wykorzystać. Musiał dostać się do pokoju Jade. Wyciągnąć ją stamtąd. Niedługo pojawi się straż pożarna a to pozwoli Rafaelowi na skuteczną ucieczkę. Przynajmniej taką miał nadzieję. Alvaro był pewien, że by ukryć swe zbrodnie Gibborina poczynione na mieszkańcach tego budynku ta kamienica na pewno zacznie płonąć. Oby jego jak i Marion już nie było w środku. Cholerne życie. Cholerna jego imitacja.
Silent przeskakiwał szybko stopnie drabinki, wspinając się piętro wyżej. Pamiętał rozkład budynku. Ostatnie drzwi na korytarzu. Czyli okno przed którym właśnie stanął. Zamknięte. Ciemne. Zasłonięte kotarą.
Szybko, nie tracąc zbędnego czasu wbił metalowy trzymany jeszcze w ręku fragment schodów które zniszczył będąc jeszcze na dachu, w szklane okno Szyba pękła z trzaskiem Przywarł do ściany i swoją prowizoryczną bronią odsłonił kotarę zerkając czy ktoś jest w środku?
Hałas tłuczonego szkła zawiadomi prześladowcę, który chyba nie zauważył dokąd uciekł wampir.
Teraz jednak nie było wątpliwości, ze Gibborim podjął pościg na nowo.

W środku mieszkania było pusto. Pachniało kurzem i środkami czystości.
Pieprzony cholerny wampirzy alarm z którym Alvaro nie umiał współpracować i nie było wiadomo czy się kiedykolwiek nauczy. Miał jeszcze jednak swoje wampirze zmysły. O tak ze swoimi poszerzonymi zmysłami umiał współpracować. Już wiedział, że w tym mieszkaniu, którego ze strony korytarza strzegły umocnione drzwi nie było nikogo. Zatem czemu na Boga jego ciało nadal ostrzegało go? Co prawda w inny sposób niż wtedy kiedy wchodził do mieszkania Goodman w którym rezydował sobie liktor, ale jednak „kazało” mu się tutaj zjawić. Było zagrożenie. Śmiertelne. Był ten cholerny pół-anioł i był on tak samo groźny jak liktor ale jego wewnętrzny radar wył trochę inaczej. Co do cholery to znaczy?
Nie było czasu na rozmyślania. Nie teraz. Rozejrzał się szybko wokoło szukając drogi ucieczki z tego miejsca. Na Goodman nie miał już co liczyć. Został wystawiony przez swoją partnerkę. Bóg mu świadkiem, że tego się nie spodziewał a jakby ktoś mu to powiedział wcześniej to by go wyśmiał.
Było jak w pierdzielonych filmach akcji gdzie często pojawia się motyw zdrady u osoby jaką się nie podejrzewa.



Alvaro widział już poświatę, jaką emanował potwór. Co więcej, słyszał ludzi biegnących klatką schodową. Ciężkie, wojskowe buciory i zapach broni. Instynkt ostrzegał go, że do zabawy włączyli się obserwatorzy ci sami których zaobserwował jak podjeżdżali na miejsce z Goodman. Jak jeszcze był z nim.
Przed wejściem Silent rozważał jeszcze przez chwile by wbiec wyzej po wejsciu przeciwpożarowym ale przypomnial sobie kto tutaj ma skrzydła i wyobraził sobie jak tym razem schadzka na dachu by sie mogla skonczyć dla niego. Można by rzec, że nie za dobrze.
Mieszkanie do którego wlazł pośpiesznie było skromne i nieduże. Mały salon z aneksem kuchennym i dwie sypialnie oraz łazienka. Wszystko czyste i zadbane - jak w mieszkaniu singielki kobiety. Wampirze zmysły wyczuwały jednak jakąś … apatię, strach, znużenie i coś jeszcze ….. zapach krwi.
Tutaj, w tym mieszkaniu przelewano ją wielokrotnie. Zapach dochodził z jednej z sypialni. Mieszał się z wonią substancji czyszczących - proszków, środków odkażających, odplamiaczy i wybielaczy. Całego tego chemicznego świństwa, które miliony zaradnych gospodyń kupują na potęgę. Jednak i ten zapach nie zabijał odoru hemoglobiny. Kto jak kto, ale Alvaro czuł to jak nikt inny.
Pierwsza myśl jaka jego naszła to to, że ktoś starał się wywabić krew. Czyżby jakaś zbrodnia? Powinien to sprawdzić. Jednak jeżeli nie chciał ryzykowac ponownie swoim życiem, musiał spierdzielać stad jak najszybciej.
Do mieszkania prowadziły tylko jedne drzwi. Mocne, z ilością zamków sugerującą lekką paranoję lokatora. To były jedyne drzwi. I jedyna droga ucieczki, nie licząc okna w jednej z sypialni, już poza schodami ewakuacyjnymi po których wspinał się właśnie gibborim
Kilka ruchow glowa by sie rozejrzec. Drzwi wejsciowe zamknięte na kilka zamkow. Zanim je otworzy na miejscu bedzie juz pół-anioł a przed wejściem będzie miał niezapowiedzianą wizytę panów obserwatorów. Podbiegł do okna w sypialni. Wprawnym ruchem je otworzyl i spojrzal w dól. Był na drugim pietrze. Skok dla człowieka mógł sie zakończyć poważnymi złamaniami a może i nawet śmiercią jeżeli zły los nadal nad nim trzyma pieczę. Alvaro nie był człowiekiem. Co prawda mógł sprobowac złapać się przyległego do muru kilka metrów dalej zejścia przeciwpożarowego ale byłby blisko gibborina. Podjął decyzję a kiedy anielski pomiot wleciał do mieszkania rozbijając resztę okna, Rafael wcielił swój plan w życie.
Skoczył.
Lecial jak ten pieprzony pół- anioł.
Leciał?
Nie
Spadał i do kurwy nedzy nie miał skrzydeł.
Wyladował ciężko na dole w zaspie śnieżnej. Odczuł siłę uderzenia ale nie tak jak człowiek. Nie czekał rzucił sie pędem do ucieczki. By znalezc sie wśród ludzi by zniknąć z pola wiedzenia Gibborina i innych slug Netzacha.
Nie zdazył sprawdzić dokładnie co było w pokoju Marion Jade. Widział jedynie, że dziewczyny tam nie było. Syreny straży pożarnej wyły coraz głośniej.
Łuna nad kamienicą potwierdziła dotychczasowe domysły wampira. Czy gibborin tuszował jedynie swoje mordy czy spalił to co było najważniejsze w tym wszystkim a czego nie był w stanie odkryć Rafael?
Umysł Rafaela krążył przy wyczynku Claire spychajac gonitwę gibborina na dalszy plan.
Czuł się fatalnie. Spojrzął na komórkę. Nic. Żadnego nieodebranego połączenia czy wiadomości tekstowej. Nic. Cisza z jej strony.
Cholera jasna.
Nawet nie raczyła wytłumaczyć mu tego wszystkiego
Może nie chciała?
Alvaro jednak pokusił się o komentarz.

Wpisał w telefon wjadomość i wysłał ją do Goodman

Co to mialo kurwa być? Dla kogo Ty pracujesz PARTNERKO? Jak chcesz mnie sprzatnąć to wpakuj mi kulę w łeb a nie posyłaj anielskie dzieciaki by mnie unicestwiły

Gniew i złość nie odpuszczały. Po minięciu kilku większych przecznic, Silent skręcił w kierunku bloków mieszkalnych. Wszedł do jednej z bram i po raz pierwszy starał się skorzystać z darów jakimi obdarował go Jacoob.
Emocje były teraz jego siłą. Emocje do Goodman i jej krew płynąca w jego ciele. Chciał wykorzystać rytuał o którym mu wspomniał Zdradzony
Chociaż do tego się przydał.
Chciał znależć się jak najbliżej Claire Goodman
I to teraz
Chciał posłuchać co ma mu do powiedzenia.
Choćby to kurewsko bolało
A potem pomyśli co z tym zrobi..
Pionki na szachownicy
Koty i szczury

Przed oczyma nadal miał widok zapłakanego dziecka nad którym pochylał się Gibborin.....



Wargi kobiety ociekają miodem, usta jej są gładsze niż oliwa, lecz koniec jej gorzki jak piołun i ostry jak miecz obosieczny. Nogi jej zstępują do śmierci, a kroki jej dochodzą do otchłani.
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 20-06-2011 o 20:28. Powód: duża kosmetyka i styl + poprawa błędów
Sam_u_raju jest offline  
Stary 17-06-2011, 20:05   #145
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Zaprawdę powiadam wam na klęczki padajcie i bijcie pokłony Niebiosom albowiem boska opatrzność jest z wami! Raduj się Claire Goodman. Raduj, bo tako nadszedł cud! - przeleciało przez myśl nieco otępiałej pani detektyw. Ups, byłej pani detektyw.
To był szary typowy dzień. Nic nie wskazywało na to, że będzie nadzwyczajny (no może jedynie widmo wiszącej nad miastem nuklearnej zagłady psuło nieco nastroje). Jakkolwiek ludzie, niczego nie świadomi poddawali się swej codzienności. Mężczyźni w garniturach pędzili do pracy, dzieci podążały do swych szkół (no chyba, że akurat ulegli gorączce ewakuacji i tkwili w korkach tudzież byli już daleko poza granicami Stanu, z całym dobytkiem upchniętym w bagażniku).

[media]http://www.youtube.com/watch?v=KhmyiOkCyGE&feature=fvst[/media]

Ale o czym to ja? A tak. Dzień jak co dzień. Niemniej owego zwyczajnego dnia zdarzył się... cud! Tak, dobrze słyszycie. Cud. Bo jak można inaczej to nazwać skoro nasza bohaterka – pani detektyw – mogła przeglądać zdjęcia i całymi tygodniami. Tygodniami! Ale już po paru godzinach trafiła na ślad tej właściwej kobiety, nazwijmy ją umownie – panią Rosemary.
Wiem, wiem, przewrotne miano. Dlaczego nie nazywamy jej Najświętszą Panienką? Panna Rosemary była co prawda w stanie błogosławionym a w brzuchu jej rosło życie (gwoli domysłów zostawiamy fakt czy będzie miało aureolę czy raczej małe urocze raciczki). Goodman jednak obstawiała przezornie to drugie bo jak mówi prawo Murphiego:

Jeżeli coś może się nie udać - nie uda się na pewno.

Powinna to sobie wytatuować.

Niemniej na razie świat jawił się w jasnych optymistycznych barwach. Dziecko, które mogło być kluczem do rozwiązania Wielkiej Zagadki było na wyciągnięcie ręki. To taki przełom jak złamanie przez aliantów tajników szyfrowania Enigmy! Pierwszy krok do końca wojny!
Śpij słodko, Książę Piekieł. Idę po ciebie.
Alleluja Claire Goodman! To... to... jakbyś wygrała milion w loterii stanowej!
Czasem jednak ludziom się coś udaje.
Serce roście!

* * *

Po kilku godzinach ślęczenia przed monitorem i wlewania w siebie hektolitrów kawy - aby w ogóle zachować przytomność. Po godzinach monotonii, kiedy to wszystkie przewijane twarze zaczynały być do siebie podobne i zlewały się w jakąś jedną bezosobową plamę. Właśnie wtedy.... Goodman usłyszała w swojej głowie wybuch fajerwerków.
- To ona! - rzuciła tylko zbierając kurtkę z oparcia krzesła.
Kiedy wychodzili Alvaro wcisnął jej w dłoń naskrobaną naprędce kartkę.
“Musimy jechać jak najszybciej. Musimy ZAPIERDALAĆ do tej dziewczyny!”

Cóż za zapał, to mi się podoba!
Claire zrozumiała w mig komunikat. Nie jątrzyła sprawy, nie dopytywała. Skoro Alvaro twierdził, że trzeba się spieszyć na pewno miał ku temu dobre argumenty.

Wybiegli na zewnątrz aż uderzył ich zimowy chłód. Przez te cholerne korki i panikę najszybciej byłoby przebyć dystans motocyklem. A jej, jak na złość, tkwił pod siedzibą Wydziału.
Ale nie bez powodu od dziecka grzebała w silnikach, tytłała się smarem i... jako dwunastolatka ukradła bentleya wujkowi Armoldowi. Kluczyki nie były jej potrzebne. Rozejrzała się po alejce w poszukiwaniu dwuśladu.

Szczęśliwie przy końcu ulicy Alvaro wypatrzył odpowiednią maszynę. Chromowane elementy nowiutkiego śmigacza połyskiwały jak psu jajca, nawet w bladym zimowym słońcu. Jak pieprzona aureola – pomyślała Goodman w przypływie irracjonalnego dobrego humoru. - Kolejny znak od Niebios. Czuję, że dzisiaj jest „mój dzień”. Ktoś nam sprzyja. Ale kto? Jeśli byłoby to hasłem w krzyżówce to Goodman miałaby nadzieję, że jego imię nie było na osiem liter i nie zaczynało się na „A”.

Goodman pogmerała chwilę przy motocyklu aż silnik zaryczał niby dziesiątki piekielnych gardzieli. Wskoczyła na siedzenie i wskazała Silentowi miejsce z tyłu. Ruszyli z piskiem opon, z popalonych gum sączył się cuchnący dym. Jeśli liczył się czas to Claire nie zamierzała oszczędzać silnika. Ani ważyć nadmiernie na przepisy ruchu drogowego. Ciul z prawem kiedy świat jest zagrożony!

Claire mknęła ulicami Wielkiego Jabłka jakby gonił ich sam diabeł (rety ile tych niebiańsko-piekielnych przenośni!).

Jako rodowita mieszkanka NY pewnie wybrała trasę. Przyliczyła kilka czerwonych świateł, omijała korki, parę razy pokusiła się nawet przeciąć chodniki. Czuła, że to jej osobisty wyścig. I za wszelką cenę zamierzała dotrzeć na metę jako pierwsza.

Prezenter sportowy uśmiecha się do kamery i skowycze radośnie.

- Panie i panowie! Na podium nasza rodaczka – Claire Goodman, która swoją rąbniętą maszyną pobiła rekord świata w przemierzeniu miasta w godzinach szczytu! Co za czas! Co za czas! Serce jeszcze mi bije w rytmie obrotów silnika! Zaraz odbędzie się wręczanie wstęg i pucharów. Raz jeszcze wypada podziękować naszym sponsorom, Zrzeszeniu Miłośników Rogów i Kopyt oraz Przewodniczącym Frontu Wyzwolenia Inferna. Ale zaraz, zaraz... Proszę państwa! Mamy wiadomość z ostatniej chwili! Dzisiejsza zwyciężczyni – Claire Goodman – właśnie zrzekła się nagrody pieniężnej! Całą kwotę ma zamiar przeznaczyć na pomoc ofiarom skutków popromiennych w Sam Francisco! Proszę państwa, co za duch! Co za szczodrość! Niech żyje amerykańska szlachetność! Niech żyje amerykański sen! Marzenia naprawdę się speeeełniają!!!

Kurwa. Goodman... jesteś niedorozwinięta...


* * *


Wskazany adres był zwykłą, klilkupiętrową kamienicą, jakich setki skrywają uliczki Wielkiego Jabłka. Na poziomie parteru - pozamykane sklepy. Wyżej części mieszkalne.

Taki typowy miejski krajobraz. Zapach pieczywa, dzieci palące trawkę, wycie policyjnych syren i stukot płatów śmigłowca.
Rozejrzeli się dookoła.
W cieniu bramy stał mężczyznę w długim płaszczu (dlaczego tajniacy zawsze ubierają długie płaszcze? Rany boskie, jakie to oklepane! Przecież o niebo niewinniej prezentowałby się w takim owczym kożuszku na przykład).
Tajniak stał po drugiej stronie przeszklonych drzwi i palił papierosa (kolejny symboliczny gest, który już ją utwierdził, w przekonaniu, że coś tu się knuje). Innych dwóch czekało w samochodzie zaparkowanym kawałek dalej. Czeakali na kogoś lub na coś. Claire pokusiła się o stwierdzenie, że na Świętą Rosemary od Antychrysta.

Motocykl zatrzymali w bezpiecznej odlagłości a Goodman myślała na przyspieszonych obrotach. Pytanie brzmi - czy panna w stanie błogosławionym jest w domu czy ma dopiero przyjść. Wykręciła numer Masrtroianiego i poleciła jak najszybciej odszukać numer domowy dziewczyny, a także telefon komórkowy. Trzeba było się szybko przekonać gdzie ona w ogóle jest. Później ustawi się plan względem tego.
- Daj mi kilka minut. Odezwę się na twoją komórkę – odpowiedział emerytowany detektyw i jak zwykle rozłączył się bez pożegnania.

Wampir d
otknął jej policzka ale Goodman myślami była w innym wymiarze.
- Idź - powiedziała do Alvara. - Jeśli jest w mieszkaniu daj mi znać. Ja będę obstawiać front. Jeśli w między czasie pojawi się dziewczyna ktoś powinien tu być i czekać w pogotowiu na każdą ewentualność. Idź..

Poszedł.

* * *

Goodman stała niewinnie oparta o motocykl, odpaliła papierosa i zerknęła na zegarek jakby na kogoś najzwyczajniej czekała. Cały czas obserwowała jednak leszczy obstawiających kamienicę i oczywiście wypatrywała śladu poszukiwanej.

Mężczyźni siedzieli w samochodzie. Jeden z nich uchylił okno, z którego wydobywała się teraz smużka dymu. To nie byli profesjonaliści, tego mogła być pewna. Ich umiejętności prowadzenia dyskretnej obserwacji były raczej amatorskie.
Telefon zawibrował. Przyszedł sms.
Trzy numery telefonów poprzedzone zapiskami dom, kom, kom2. A na koniec dopisek “Uważaj”. Mastroni był, jak zawsze, genialny w tempie swoich działań.

Numer domowy milczał. Nikt po drugiej stronie nie odebrał słuchawki. Na pierwszej komórce włączyła się sekretarka - od razu.
“Tu Mari. Zostaw wiadomość. Oddzwonię jak dam radę i nie zapomnę.”.
Trzeci numer powitał Claire przeciągłym sygnałem oczekiwania. Już miała się rozłączyć, kiedy usłyszała żeński, zdyszany głos po drugiej stronie słuchawki.
- Tak?
- Jade Marion?
- Nie. Jade jest … zajęta.
- A jest gdzieś w pobliżu? Tu detektyw Goodman z NYPD - zabrzmiała wiarygodnie, zresztą nie zdążyła jeszcze odwyknąć od faktu, że już nie pracuje w Wydziale. - Obawiam się, że bezpieczeństwo pani Marion jest zagrożone, muszę z nią pilnie pomówić.
- Obawiam się że to niemożliwe.
- Może mi pani wyjaśnić dlaczego? To bardzo ważne.
- Jade właśnie rodzi. Jestem jej przyjaciółką. Wonda. Może ja mogę w czymś pomóc?
- W jakim szpitalu?
- Świętego Józefa.

Wtedy właśnie zobaczyła, jak dwaj mężczyźni z samochodu wybiegli na zewnątrz i pędem rzucili się w stronę kamienicy w której mieszkała Jade.

Goodman przez moment rozważała opcje. Dziecko na pewno było kluczem w całej sprawie. Panowie amatorzy pędzili co prawda na górę i istniała duża szansa, że natkną się Alvara i wampir może mieć kłopoty. Z drugiej strony jeśli dziecko dostanie się w niepowołane ręce kłopoty może mieć cała pieprzona populacja.
Nie wahała się. Zawsze szybko podejmowała decyzje.
Nałożyła kask i pomknęła w kierunku szpitala bijąc kolejne rekordy szybkości. W głowie obmyślała wszystkie możliwe skróty, choćby i miała wpieprzyć się motocyklem w zamknięte drogi tudzież przecinać chodniki.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=3OkFLdPaoZQ[/media]

Pędziła przez miasto jak sama kometa Halleya zostawiając za sobą ogon pyłu i oparów benzyny. Czuła, że każda minuta jest na wagę złota. Zegar tykał.
W tej chwili jej komórka zawibrowała wściekle, ale Goodman była tego nieświadoma. Może to i lepiej, jeszcze przez moment będzie jej dane cieszyć się wewnętrznym spokojem. Ale złowieszcza treść wiadomości już tkwiła w jej telefonie, jak diabeł, który niebawem wyskoczy z pudełka. Padły oskarżenia. Zaufanie zostało zdeptane, żywione uczucia z ciepłych zmieniły się w lodowate. Ponoć niedaleko jest od miłości do nienawiści...

Czy zdąży na czas czy może zatrzyma ją drogówka? Czy tajemnicza lady Rosemary wydała już na świat Księcia Piekieł? Co zrobi Claire kiedy spojrzy w niewinne niemowlęce oczy? Czy wygra moralność czy zimna kalkulacja? Czy Alvaro wybaczy jej ucieczkę bez słów wyjaśnienia? Czy Cohen odnajdzie swoją wieżę? Czy Baldric zachowa niewinność po konfrontacji z mistrzem perwersji? I najważniejsze - jak potoczą się losy ludzkości? Kto zasiądzie na czarnym tronie? Astaroth? Togarini? Netzach? A może pojawi się kolejny gracz na wielkiej szachownicy władzy?

Na te, i wiele innych pytań odpowiemy już za tydzień!

 

Ostatnio edytowane przez liliel : 17-06-2011 o 20:19.
liliel jest offline  
Stary 18-06-2011, 20:26   #146
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
jesteś dobrym człowiekiem.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=0hU6heeOrOI&feature=related[/MEDIA]

Spojrzał Tashy w oczy, po czym skinął głową i biegiem ruszył najkrótszą drogą w stronę podwórka. Ostatnie słowa, jakie usłyszał od dziewczyny dźwięczały mu w uszach jak refren. Refren jakiejś dziwacznej ballady na jego cześć.

Za-je-bi- ście dobrym chociaż i za-je-bi-ście mrocznym.

Coś go w tych słowach drażniło. Jakiś dysonans. Fałszywa nuta. Niezgodność, która irytowała jego intuicję jak namolny komar. Gdzieś krył się fałsz.

Pytanie, czy ten fałsz krył się w słowach dziewczyny, czy w samym Cohenie.

Pytanie musiało poczekać. Teraz istniało tylko zadanie. Zadanie, którego nie rozumiał, ale którego się podjął, bo wbrew nieśmiało oporującej intuicji zdecydował się zaufać Natashy.

Biegł.

Ściany wokół niego pęczniały. Wyglądały, jakby były wykonane z cienkiej gumy, którą ktoś usiłuje rozepchnąć od drugiej strony. Biegnąc widział pod ścianami ruch, jakby jakieś istoty przesuwały się w ich wnętrzu.
Gdzieś na górze coś zawyło, trzasnęły drzwi. Z bocznego korytarza słyszał jakieś szuranie i jękliwe zawodzenia. Szpital, do tej pory cichy i ponury, stał się mniej cichy, ale bardziej przerażający. Ożył. Wszelkie potwory wypełzały ze swoich kryjówek.


Policjant dobiegł na dół, do solidnych, metalowych, zamkniętych łańcuchem drzwi. Przez okrągłe okno widział brudne podwórze, ale nie widział leżącej dziewczyny. Przywarł do okna i dokładniej rozejrzał się po placyku, szukając jakichś śladów krwi, wybitych okien, spoglądając w górę - za czymkolwiek, co wyjaśniłoby mu sytuację.

Wdech i wydech stary durniu! Nie histeryzuj. Skup się!

Znalazł. Zbiegł nieco za bardzo na lewo, i zwyczajnie zasłaniał ją wykusz w którym zamontowano drzwi. Kąt był zbyt ostry. Niemniej jednak ta droga była zamknięta. Musiał poszukać innej, lub w jakiś sposób sforsować przeszkodę. Cofnął się parę kroków i wyciągnął służbową broń. Trzymając ciężki pistolet oburącz wymierzył w kłódkę spinającą łańcuch i strzelił.

Huk strzału przeciął ciszę szpitala. Kula zrykoszetowała, o mało nie trafiając patologa w nogę. No cóż. Mógł się tego spodziewać. Nigdy nie był, delikatnie mówiąc, dobrym strzelcem. Dopiero dwa kolejne strzały załatwiły sprawę. Drzwi były potwornie ciężkie i nim je przepchnął na tyle, by wydostać się na dziedziniec, zdyszał się mocno.
W końcu jednak poczuł na twarzy lodowate powietrze przesycone odorem krwi i fetorem nieczystości.

Leżała tam, ale czas jaki stracił na mocowanie się z furtką pozwolił jeszcze komuś dostać się na plac. Mężczyzna miał na sobie fartuch chirurga i maskę - wszystko uwalane krwią. Przez fartuch przebijały się metalowe ostrza - wystawały one z ramion, klatki piersiowej, ud mężczyzny. Upiorny chirurg szedł powoli, oczy gorzały mu krwistym blaskiem, a dłonie zakończone miał ostrzami skalpelów.
To jednak nie był koniec problemów. Z okna na pierwszym piętrze wyleciało szkło i na dziedziniec, łamiąc ławkę, wyleciał kolejny amator świeżego mięsa. Na razie jednak tylko leżał wyjąc dziko. Miał na sobie kaftan bezpieczeństwa. Tylko tyle zauważył Cohen, bowiem to chirurg przykuł jego pełnię uwagi.

Nie tracąc ani jednej cennej sekundy rzucił się w stronę leżącej postaci, po drodze zrywając z drzwi przestrzelony łańcuch i ciskając go na wysokości kolan "chirurga". W ślad za łańcuchem posłał być może trochę groteskowe w tej sytuacji, ale wywrzeszczane z pełną powagą:
- ROZEJŚĆ SIĘ!

Chirurg nie zatrzymał się. Kuśtykał w stronę dziewczyny sycząc coś i przebierając w powietrzu szponami. Wariat w końcu podniósł się na nogi opierając plecami o ścianę, przy której wylądował. Twarz miał straszną. Ktoś zdarł z niej skórę odsłaniając czaszkę.
Kiedy Cohen i chirurg byli blisko, policjant usłyszał
- Jesssstem lekarzzzem - wysyczane przez potwora. - Prosssszę się rozzzzejśśść.

Cohen stanął między chirurgiem a ciałem dziewczyny, widząc, że nie ma szans podnieść jej, zanim dopadnie ich nożycoręki, obrócił się w jego stronę.

- To nie jest twoja jurysdykcja! - każde słowo zaakcentował strzałem na wysokości nóg. Mimo, że bał się jak jasna cholera, stał stabilnie na mocno rozstawionych nogach w pozie jasno dającej do zrozumienia “nie przejdziesz”.

Chirurg nie zamierzał zaprzestawać walki. Ktoś wył opętańczo na górze. Coś waliło na drzwi naprzeciwko, chyba ostrze siekiery. Ktoś wyskoczył oknem z czwartego piętra i pacnął twardo o beton i teraz pełzł w ich stronę.
Ale to chirurg miał pierwszy głos. Maska spadła z twarzy, a z ust wysunęło się ostrze przypominające narzędzie do cięcia ciała zawieszane na lince do medycznej aparatury. Niczym wielki, mechaniczny, zakończony ostrzem jęzor.
Szaleniec podniósł się, sapnął, otrząsnął.

Nie było wiele czasu na kombinowanie. Chirurg z piekła rodem był coraz blizej. Cohen wystrzelił jeszcze dwukrotnie, tym razem celując w twarz napastnika, a następnie postąpił do przodu i z całej siły wyprowadził mocne, wysokie kopnięcie na korpus. Liczył na to, że po wstępnym osłabieniu i zaplątaniu nóg, w końcu uda mu się przewrócić kreaturę i na parę cennych chwil wyeliminować z gry.

Znasz pojęcie militarnego analfabetyzmu staruszku? Jeśli nie istnieje, powinni je dla ciebie wymyślić...

Gdyby scena nie była tak przerażająca, dla postronnego obserwatora byłaby wręcz zabawna. To było jak znany z Pulp Fiction cud, który uratował życie Vincenta Vegi i Julesa Winnefileda. Może gdyby bardziej przykładał się na strzelnicy, albo nie celował w twarz trafiłby. Gdyby, gdyby, gdyby... fakt był taki, że żaden z dwóch pocisków nawet nie zahaczył o głowę stwora.

Druga część planu wyszła odrobinę lepiej. Cohen doskoczył i zadał kopnięcie. Chirurg, mimo groźnego wyglądu, nie sprawiał wrażenia wyszkolonego w walce. Kopniak dosięgnął celu i wywrócił maszkarę, ale i Cohen oberwał. Stopa przebiła ostrze ukryte pod fartuchem. Na szczęście gruba podeszwa nieco osłabiła uszkodzenia stopy, ale i tak ciało zostało uszkodzone. Chirurg gramolił się na nogi, sycząc wściekle. A Cohen przerzucił sobie okaleczoną dziewczynę przez bark. Ugiął się pod ciężarem, na szczęście jednak dziewczyna nie ważyła za dużo. Zraniona stopa jednak przeszkadzała.
Wariat ryknął wściekle i ruszył z pochyloną głową, niczym szarżujący byk.

Trzymając szaleńca na oku Patrick ruszył w stronę drzwi, którymi wszedł. Każdy krok był niczym męczarnia. Zraniona noga spływała krwią pozostawiając krople na spękanym betonie. Nie tylko Cohena. Dziewczyna również cała była we krwi.

Wariat, jak się szybko okazało, zaatakował nie policjanta, lecz chirurga. Obaj mężczyźni padli na ziemię walcząc ze sobą wściekle. Czyżby Cohen miał w nim sojusznika, czy też był to zwykły przypadek? Raczej nie miał ochoty zatrzymywać się, by to sprawdzić.
Wariat z siekierą przebił się w końcu przez metalowe drzwi po drugiej stronie dziedzińca.
Był cały we krwi i dziki. Zawył wściekle widząc policjanta i dziewczynę i ruszył za nimi.

Zraniona noga i nieprzytomna dziewczyna spowolniała ruchy więc nim Cohen znalazł się w budynku, szaleniec z siekierą był tuż tuż. A jednocześnie policjant wyraźnie słyszał, że ktoś zbiega po schodach w dół z góry kierując się prosto na nich.

- Do … sali.... numer ….. dwieście dwadzieścia ….. dwa … - wyjęczała dziewczyna.

Pojedynczy strzał w stronę świra z siekierą. Nauczony doświadczeniem z chirurgiem, Cohen celował mniej więcej w środek masy napastnika. Następnie krzywiąc się z bólu popędził wzdłuż korytarza.

Kula tym razem trafiła w cel, ale poza krwawą dziurą nie zrobiła większego wrażenia na szaleńcu z siekierą. Pędził dalej za Cohenem plując krwią i wyjąc obłąkańczo. Policjant wdrapał się na schody, nie marnując czasu. Czuł, że noga boli go coraz bardziej, ale udało mu się dostać na półpiętro nim furiat rozwarł drzwi z dzikim rykiem.
W ostatniej chwili Cohen wbiegł kolejny odcinek i wpadł na korytarz na parterze. Słyszał dudnienie ciężkich buciorów na schodach z góry i tupot człowieka z siekierą z dołu. Wpadł z dziewczyną za pierwszy filar dysząc ciężko.
Dwaj prześladowcy spotkali się na schodach i dało się słyszeć odgłosy okrutnej rąbaniny i jakiś odrażający gulgot.

Dwóch mniej, problem polegał na tym, że walczący odcięli im drogę schodami.

Cohen pokuśtykał korytarzem w głąb zdewastowanego szpitala ciągnąc za sobą dziewczynę. Miał zamiar znaleźć drugą klatkę schodową i wejść nią na drugie piętro. Wszędzie wokół szpital oszalał. Słychać było wrzaski, tupoty nóg, walenia w zamknięte drzwi. Kroki zewsząd osaczały patologa i dziewczynę.

Nie robił już planów. Obłąkana, irracjonalna rzeczywistość szpitala zwyczajnie na to nie pozwalała.

Biegł przed siebie szukając drogi na bieżąco i improwizując.

Najkrótszą drogą prosto do 222.

Cokolwiek tam czekało.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 18-06-2011 o 20:31.
Gryf jest offline  
Stary 23-06-2011, 19:28   #147
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Chorągwie idą, by przekupić lub grozić,
Lub podszeptywać, że ten kto szalony,
Kto, gdy jego już zapomniano króla,
Troszczy się, jaki to król rządzić będzie.
Jeśli on zmarł bardzo dawno,
Dlaczego tak Nas się boicie?


Baldrick nie był typem negocjatora, zważywszy na swój charakter częściej sprowadzał na siebie kłopoty i zamykał przed sobą drzwi niż ułatwiał zadanie. Nie był odpowiednią osobą do przekonywania samobójców do nagłego pokochania życia i odpuszczenia sobie dramatycznego działania. W dodatku nie ukrywał, że ten rodzaj ludzi go zaskakiwał i w żaden sposób nie potrafił wytłumaczyć sobie ich decyzji. Nawet teraz, gdy sam włożył sobie lufę w usta, nie pojmował tego.

- Niech pan nie podchodzi! – krzyknęła ciężarna.

- Zły dzień? - spytał po czym oparł się o barierkę, nie patrzył w jej stronę, skupił się raczej na tym co było pod mostem.

- Nie podchodź – powtórzyła po raz kolejny.

- Nie zamierzam – odparł, lecz już tylko w myślach dodał, że przecież nie ma zamiaru spaść razem z nią, w akcie desperacji mogłaby go za sobą pociągnąć, a tego nie chciał ryzykować - chcę pogadać. Poświęcisz mi chwilę?

- O czym, kurwa, chcesz rozmawiać? –
wrzasnęła na niego, jej dłonie wciąż kurczowo trzymały się mostu - Nie znam cię, człowieku.

- O Japonii -
odparł wrednie - O tobie chce pogadać, tak się składa, że oboje jesteśmy na krawędzi, a ty wyglądasz na kogoś, kto chciałby się czymś podzielić. Tak się składa, że potrafię słuchać.

- Ale ja nie chce gadać, pojmujesz to złamasie? –
krzyknęła znowu.

- Młodzież - skomentował - I co? Chcesz skoczyć tak bez słowa? Nic dla potomności? Nikt się nawet nie dowie co i jak, czemu, etc, etc?

- Nie chce mi się z tobą gadać, facet. Rozumiesz to? To przez takich jak wy, nieodpowiedzialni egoiści, świat jest takim posranym miejscem!

- Powiedz mi, jeśli ja jestem egoistą, kim jesteś ty? – spytał spokojnie - Chcesz decydować o swoim życiu, a przy okazji zagarniasz życie swego dziecka? Na jakiej podstawie egoistą nazywasz i mnie? Zakładam, że jestem jedną z nielicznych osób, który poświęciły ci czas.

- Lepiej dla niego, by się nie urodził. Zostaw mnie. Co cię obchodzę?


- Nie dawno sam -
przerwał na moment - niemal - zaakcentował - palnąłem sobie w łeb, więc w pewien sposób solidaryzuję się. Niczego nie stracisz na rozmowie ze mną, to tylko parę chwil i mały wysiłek.

- Nie rozumiesz. Nic nie mam. Ani domu, ani pracy, a rodzina nie chce mnie znać. Nie mam za co żyć. A dziecko, dziecko jest… - nie dokończyła, mocno dmący wiatr zamknął jej usta.

- Jest...? – naciskał detektyw.

- Nie ma ojca – odparła.

- Rozumiem - powiedział z konsternacją - A pomoc dla młodych matek?

- Lać na nią! –
Znów zareagowała z gniewem - Oni mają w dupie wszystko i wszystkich

- Aż tak źle? Wypinają się? –
zapytał bardziej dla podtrzymania rozmowy niż z zainteresowania tym faktem, w końcu to o czym mówiła ta młoda dziewczyna nie było żadną nowością.

- Tak.

- A rodzinka czemu?

- Bo to skurwiele są panie ciekawski.


- Jak większość rodzin panno skoczna – odciął się Terrence, nie miał sentymentów nie ważne z kim i w jakiej chwili rozmawiał - Tylko czy to jest powód żeby i dziecka pozbawić życia?

- To on jest powodem! Bez niego wszystko by się jakoś ułożyło!


- To wyrzuć go z siebie, oddaj i żyj dalej. Nikt nie każe ci być matką, masz dwie zdrowe nogi i ręce, to dobre na początek i wystarcza żeby wrócić do normalnego życia.

- Wyrzucę go… - Zaśmiała się histerycznie - O tak. Razem ze sobą. – Spojrzała na niego z jeszcze większym gniewem, wychyliła się też nagle do przodu jakby już chciała skoczyć, lecz po chwili przywarła znów do mostu - Normalne życie! A co ty, kurwa, wujku dobra rada, możesz wiedzieć o moim życiu?

- Nie wiele, ale te ponad 50 lat to jednak jakieś doświadczenie jest, nie? Minus jakieś 3-4 początkowe lata wtedy nie wiele wiedziałem. A ty co wiesz o życiu? Wybierasz opcję super łatwą. Więcej stracisz niż zyskasz. Nie chce ci się nawet powalczyć o coś lepszego?

- Walczyć? Co ty pierdolisz? Walczyć z kim, o co?! – warknęła – Nie! Tak będzie lepiej… - powiedziała z mniejszą już siłą, odwróciła twarz, a Baldrick umyślnie nie spojrzał na spływające po niej łzy.

Przez chwilę panowała cisza, Baldrick wpatrywał się wciąż w przestrzeń, czekał milcząc, aż kobieta sama się odezwie. Ciężarna najwyraźniej zbierała myśli, szalejący wiatr zagłuszał jej szloch oraz pociąganie nosem. Większość samobójców traci swoją determinację tuż przed finalną chwilą, tuż przed własnym końcem. Być może celebrują tę chwilę, choć bardziej prawdopodobne jest to, że po prostu się boją. Jak każdy.

Z drugiej strony ta kobieta mogła mieć racje, choć nie zdawała sobie z tego sprawy. Świat, który znała ona ograniczał się jedynie do dzielnicy, w której mieszkała, kilku znajomych, paru członków rodziny, nie mogła wiedzieć, że ważą się losy nie tylko jej, ale i milionów innych ludzi. Walka między Astarotem i jemu podobnymi miała w końcu zacząć zbierać swoje prawdziwie krwawe żniwo. To jednak ona mogła już teraz zdecydować, czy chce opuścić ten świat i na jakich warunkach. O dziwo to mogło być rzeczywiście lepsze dla jej dziecka.

- Decyzja należy do ciebie – przemówił dużo bardziej poważnym tonem – Śmierć nie jest rozwiązaniem, nie jest żadną opcją. Jednak to ty masz władzę nad swym życiem, a zarazem nad życiem swojego dziecka. W tym mieście jest masa ludzi, którzy mogą i chcą ci pomóc, jak i tych którzy będę cię chcieli skrzywdzić. Dlatego nie mogę obiecać ci, że karta nagle się odwróci, ale mogę powiedzieć, że jest szansa. Nie przekonasz się jednak jeśli już teraz zakończysz życie.

- Tobie też ktoś wcisnął ten kit, że nie strzeliłeś sobie w łeb? –
spytała nieco drwiąco.

- Nie – odparł – Ja strzeliłem. Ty musisz dokonać własnego wyboru.

Spojrzała na niego zaskoczona, lecz niemal od razu detektyw zaczął się oddalać, jakby postanowił pozostawić ją samą z tą decyzją. Nie da się powiedzieć czy poczuła ulgę, że ten upierdliwy człowiek wreszcie dał jej spokój, czy też dopiero teraz zaczęła odczuwać za nim tęsknotę. Za jedynym, który się zainteresował.

Nie tego uczyli w akademii policyjnej, nie takich reakcji i słów, a jednak Terrence czuł, iż nic innego nie mógł powiedzieć. Pozostawianie decyzji w rękach osoby niestabilnej i przerażonej było najgorszą rzeczą jaką mógł w tej chwili zrobić. Może wynikało to z tego, iż sam miał już teraz wątpliwości czy warto? Tak silnie tłumione i spychane już od dłuższego, lecz być może jednak ziarenko zaczęło już kiełkować, nawet jeśli nie był skłonny pod żadnym pozorem się do tego przyznać. Jego rozum potępiał zachowanie kobiety ciężarnej, podrzucał coś o braku odwagi do życia, o głupocie i słabościach, posuwał się nawet do stwierdzenia, że bez takich osób będzie lepiej, gdyż na życie nie zasłużyli, lecz natychmiast sam siebie ganił, jakby nagle gniew go opuszczał. Była jednak i druga siła, ta która od lat ukrywała się w zakamarkach umysłu Baldricka, spychana na margines i lekceważona z ogromną łatwością, dziś rosła w siłę. Z żalem upominała się o powrót, o ratunek dla kobiety, o litość, odwoływała się do jego uczuć, nakazywała i błagała, troszczyła się o jej los, a jednocześnie jakby zazdrościła tej kobiecie. Łaknęła rozwiązania swego problemu, wybawienia choćby i przez śmierć. Te dwie tak różne natury toczyły ze sobą walkę o samego Baldricka, o to jakim człowiekiem ma być. Emocje jednak nie mogły pozwolić mu wygrać z bytami najwyższymi, to natomiast oferował okrutny Rozum i jego podszepty. Umrzeć śmiercią samobójczą było rzeczą prostą, lecz pozostawić samobójcę samemu sobie było jeszcze prostsze...

Czyjeś wrzaski i syrena karetki poinformowały go jaką decyzję podjęła kobieta. Tego dnia zginęło dwoje dzieci, a Baldrick wiedział, że on również ma krew na rękach.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=C5f9-b-Zfnw[/MEDIA]

***

Poprawił kołnierz swojego płaszcza i głęboko schował dłonie w kieszenie, miał wrażenie, że ktoś przez cały czas go obserwuje. Być może był to jego osobisty Anioł Stróż lub może Anioł Zabójca czekający na odpowiedni moment by zaatakować go i wymazać jego obecność z historii Metropolis. Być może jednak za ciężar wzroku odpowiedzialne było sumienie Baldricka, najmniej prawdopodobna opcja, choć przecież i jej nie można było zlekceważyć. W każdym razie czuł się nieswojo nie tylko z tego powodu. Złapał taksówkę i postanowił znaleźć dla siebie jakiś hotel, w którym mógłby odpocząć. Kolejny dzień pełen wrażeń wymagał pewnej stabilizacji i uspokojenia.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 24-06-2011, 08:40   #148
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Claire Goodman

Motor był idealnym środkiem transportu w takich warunkach. W dobrych rękach zmieniał się w rączego rumaka, który nic nie robił sobie z korków, błota, nielicznych przechodniów.

Na jednaj z głównych ulic odbywała się wielka pikieta połączona z paradą. Tłumy ludzi w kolorowych płaszczach i czapkach śpiewało radośnie i nawoływało do dobrej zabawy.

„KONIEC JEST BLISKI!”, „APOKALIPSA NADCIĄGA”, „PRZYGOTUJCIE SIĘ NA SPOTKANIE Z JEZUSEM”

Głosiły transparenty noszone przez uczestników demonstracji.

Ominęłaś tą atrakcję szerokim łukiem ochlapując kilkoro najbliższych uczestników błotem pośniegowym. W jakiś dziwny sposób sprawiło ci to niemałą satysfakcję.

* * *

Szpital świętego Józefa był masywną, podziurawioną setkami oświetlonych okien bryłą ciemności. Parking przed szpitalem był niemal pusty. Czerwony krzyż na dachu pulsował, niczym gigantyczne serce. Czerwień neonu połyskiwał niknącymi plamami na śniegu. Wyglądała jak krew.

Porzuciłaś ukradziony motocykl i nie zatrzymując się ruszyłaś na oddział porodowy.

Szpital nie należał do tych, które oferowały komfort porównywalny z tym, jaki oferowano w innych szpitalach pacjentom z drogim, prywatny ubezpieczeniem, ale też nie był najgorszy. Na korytarzu, na plastykowych krzesłach w wesołych, żółtych kolorach, siedzieli przyszli ojcowie i najbliższa rodzina, tych kobiet, które mimo szaleństwa świata zdecydowały się wydać na niego dziecko.

Kiedy weszłaś na korytarz wszystkie oczy, także dyżurującej pielęgniarki, zwróciły się na ciebie. Pewnie chodziło o to, że nie miałaś na sobie stroju ochronnego, w którym można było wejść na rodzinne sale porodowe. Nie miałaś jednak czasu na szukanie drobniaków w kieszeniach, by zakupić stosowny strój z któregoś z automatów w korytarzu.

Czujnym, policyjnym okiem, omiotłaś towarzystwo i wtedy ją wypatrzyłaś. Krótko obcięta dziewczyna o dość pospolitej, ani ładnej, ani brzydkiej twarzy o jasnej karnacji upstrzonej piegami w okolicach nosa. Podarte jeansy, znoszona kurtka, jakiś niepokój w ładnych, ciemnozielonych oczach.

- Wonda? – strzeliłaś, podchodząc do niej.

- Detektyw Goodman – dziewczyna była inteligentna. Szybko kojarzyła fakty. Mogłaś ją polubić.

- Jak idzie Jade?

- Już po wszystkim – uśmiechnęła się Wonda. - Ale, pod koniec, pojawiły się komplikacje. Jade musiała dostać narkozę. Jeszcze jej nie widziałam.
Troska i czułość w głosie dziewczyny upewniły cię, co do pierwszego wrażenia. Wonda i Jade były nie tylko przyjaciółkami. Stawiałaś swoją reputację gliniarza, że łączyło ich dużo, dużo więcej.

- Pali pani? – zapytała Wonda niespodziewanie. – Ja mam ochotę zapalić. Jadę na dół. Jade i tak nie obudzi się przez klika najbliższych godzin.

Dopiero teraz zauważyłaś, że masz nieodebrane połączenie i SMSa. Alvaro.



Rafael Jose Alvaro


Gniew. Czułeś go, jak budzi się w tobie, niczym uśpiony wulkan. Nie wiedziałeś nawet, że masz w sobie tyle jego pokładów. Kiedy tylko skierowałeś go przeciwko Claire poczułeś jak coś w tobie zanika.
Gniew był, jak pożar lasu. Pożar wzniecony jedną małą zapałką, który wyrwał się spod kontroli i niszczył teraz całą puszczę.

Stanąłeś w bramie sięgając do mocy, które zdradził ci Zdradzony. Ciemność wypełniająca wnętrze bramy zdawała się ... pulsować, poruszać, kiedy pomyślałeś o Claire. Oparzenie zostawione przez gibborima na twojej nodze płonęło, żywym bólem przypominając ci o zdradzie Goodman.

Ciemność znikła. A ty znalazłeś się w bramie, która na pewno nie była „po tej stronie”. Dzięki krwi Goodman, wyczuwałeś ją i to, gdzie się znajduje. Ślad jednak ... nie był stabilny ... przemieszczał się. Nie potrafiłeś sięgnąć po nią, kiedy tak się działo. Musiałeś czekać.

Czekałeś więc.

Ulicą, na którą wychodziła brama, szła jakaś postać. Słyszałeś stukot mechanicznych elementów i dziwne dyszenie, kojarzące się ze znanym czarnym charakterem z pop-kultury.

W wejściu pojawiła się dziwaczna, groteskowa postać. Opasły korpus wspierany przez metalowe, przypominające odnóża pająka nogi. Górna połowa stwora była tłusta, ciastowata, blada. Stwór zatrzymał się. Spojrzał w bramę. Oczy zasłaniały mu okrągłe gogle, spod których lśniła krwawa czerwień.

- Bądź pozdrowione, dziecię nocy – zaklekotał grubas i ruszył dalej, na swoich pajęczych odnóżach.

* * *

W końcu mogłeś to zrobić. Krew była niczym magnez, a ty dla niej, jak kawałek metalu.

Sięgnąłeś do niej i poczułeś, jak ... przestrzeń pomiędzy wami ... przestaje istnieć.

To było uczucie trudne do opisania, ale jednocześnie dające niezłego kopa emocjonalnego. Jak strzał mocnej kawy po męczącej nocy. Jak wspaniały seks. Jak ... najsłodsza krew.

Tylko wyłanianie się w Iluzji było ... przerażająco bolesne. Miałeś wrażenie, jakby ktoś podpalił ci ciało, jakby walił w nie setką golfowych kijów, jakby wbijał w czaszkę dziesiątki ostrych gwoździ.

Przez dłuższą chwilę mogłeś tylko zwijać się w kłębek, plując krwią i wymiocinami. Mięśnie nie funkcjonowały. Mogłeś jedynie leżeć, na zimnym śniegu, za jakimś samochodem na skraju parkingu przed czymś, co wyglądało jak szpital.

Przetoczyłeś się na plecy, przez chwilę patrząc na zachmurzone niebo. Dopiero po upływie kilku minut wstałeś chwiejnie na nogi. Przez ten czas Goodman znikła ci z pola tej dziwacznej „percepcji”.

Oddychając płytko poczułeś się na tyle silny, by ruszyć o własnych siłach. Oszołomienie mijało.

I nagle, twoje znów obudzone wampirze zmysły, zawyły ostrzegawczo.

Szpital, który widziałeś ... był chroniony. Wokół niego krążyły jakieś istoty. Wyczuwałeś je swoimi nadnaturalnymi zmysłami.

Wyczuwałeś coś jeszcze. Jakąś potężną ... z braku lepszego słowa nazwałeś to ... moc.

Zimny wiatr otrzeźwił cię na dobre.

Zbliżając się do tego miejsca narażałeś się na poważne niebezpieczeństwo.



Patrick Cohen


Piekło.

Byłeś w cholernym piekle. W koszmarze, z którego nie mogłeś się tak po prostu obudzić.
Cały cholerny szpital ożył potworami, a każdy z tych potworów chciał dorwać ciebie i tą poranioną dziewczynę, którą targałeś z takim trudem.

Wykorzystując moment, w których dwaj rezydenci szpitala zajęli się sobą, ruszyłeś ciężko dysząc, do kolejnej klatki schodowej. Z każdym krokiem dziewczyna zdawała się ważyć coraz więcej. Każdy kolejny krok powodował, ze zraniona o kolec noga płonęła żywym ogniem, a płuca błagały o chwilę oddechu.

Nie miałeś jednak tej chwili. Każda, dosłownie każda sekunda, mogła teraz zdecydować o życiu lub śmierci.

Dotarłeś do klatki i zacząłeś wspinaczkę na górę. Pokój 222 musiał być na drugim piętrze. Cholernie wysoko.

Kiedy byłeś na wysokości pierwszego piętra, z dołu usłyszałeś coś, co zmobilizowało cię do jeszcze większego wysiłku.

Obłąkańczy wrzask i tupot ciężkich butów. Ktoś był na twoim tropie. I zapewne nie był przyjaźnie nastawiony.

Będąc w połowie drogi na drugie piętro wiedziałeś, że nie dasz rady mu uciec. Pozostawało ostateczne rozwiązanie. Konfrontacja.

Zatrzymałeś się na półpiętrze mierząc z pistoletu w stronę, z której nadciągał szaleniec. To był ten maniak z siekierą. A kiedy znalazł się na stopniach poniżej nie czekałeś na nic i otworzyłeś ogień. Z odległości, z jakiej strzelałeś, nawet ktoś taki, jak ty nie miał szans spudłować. Jednak pojedynczy strzał nie powstrzymałby obłąkańca. Twój pistolet służbowy był jednak samopowtarzalnym narzędziem zniszczenia. Kilka pocisków uderzyło w ciało przeciwnika. Krew, w małych gejzerach, bryznęła z ran. Szaleniec zdołał jednak cisnąć swoją siekierą, a jej ostrze otarło ci się o ramię z bronią.
Rękę, podobnie jak wcześniej nogę, przeszył rozrywający ból, pistolet wyleciał ci z dłoni, odbił się od schodów i upadł poniżej zastrzelonego napastnika. Pozostałeś bez broni, a twoją kurtkę znaczyła coraz szybciej rosnąca plama krwi. Ostrze siekiery najwyraźniej wyrządziło więcej szkody, niż sądziłeś.

Zacisnąłeś zęby i podjąłeś swoją ucieczkę, tym bardziej, że inne odgłosy pogoni zbliżały się w zastraszającym tempie.

Pokój 222 był na środku korytarza na drugim piętrze. Kiedy byłeś w pół drogi do niego, zza zakrętu wyłonił się osobliwy stwór. Siedzący na wózku inwalidzkim potwór, wyglądający jak człowiek wyjęty z pożaru. Cały zwęglony i poczerniały, nadal otoczony kłębami dymu. Jego wózek inwalidzki i ona sam przypominały jednak maszynkę do mielenia mięsa. Z głowy spaleńca wystawały zakrzywione ostrza, usta wypełniały obracające się świdry, a na koła jego „rydwanu” ktoś zamontował ostrza kos, obracające się wraz z każdym ruchem koła.
„Spaleniec” ruszył do przodu, a ty ze zgrozą zauważyłeś, że wokół jego wózka .... pojawia się sadza, bąble palącej się farby i małe płomienie.
Wyglądało na to, że w jakiś dziwny sposób, „spaleniec” wzniecał wokół siebie ogień.

Ruszyłeś zaciskając zęby przed siebie, przez krótką chwilę myśląc, czy nie porzucić dziewczyny. Bez niej miałbyś więcej szans.

Nie zrobiłeś tego jednak.

Udało ci się otworzyć drzwi do pokoju 222 i wskoczyć w ostatnich chwili. Kiedy wózek przejeżdżał obok, poczułeś falę gorąca i wpadłeś do pokoju 222. W chwilę potem straciłeś przytomność.

* * *

Ocknąłeś się po chwili.

Plecy paliły, żywym ogniem, rękaw kurtki i nogawkę spodni pokrywała zakrzepła krew.
Obok ciebie leżała dziewczyna. Dziury na jej plecach już nie krwawiły.

Wstałeś z trudem.

Pokój 222 był zwykłym, jednoosobowym szpitalnym pokojem szpitalnym. Izolatką.
Jego wystrój zupełnie odbiegał od tego, co działo się na zewnątrz.
Barwy ścian były jasne. Błękitne, jak niebo w pogodny, słoneczny dzień.
W pokoju znajdowało się tylko jedno łóżko.

Leżało na nim dziecko. Dziewczynka. Na oko sześcio, może siedmioletnia. Miała delikatne rysy twarzy, ale całkowicie łysą głowę zdradzająca leczenie chemią.

Dziewczyna, którą uratowałeś na dziedzińcu jęknęła i podniosła się na nogi. Z jej pleców, w jednej oszałamiającej chwili, wyrosły wielkie, białe skrzydła. Zniknęły piersi, zniknęły narządy płciowe i pępek. Oczy dziewczyny zapadły się do środka. Zniknęły tęczówki, pojawiły się wąskie, czarne czeluści. Biel skrzydeł oślepiała tak, że musiałeś zmrużyć oczy.

Ręce .... anioła ... zapłonęły jaskrawym blaskiem.

- Czas na ciebie, Julio – powiedziała istota wyciągając dłonie w stronę dziewczynki.

Wiedziałeś, że kiedy anioł dotknie dziecka, to umrze. I wiedziałeś, że to ty zaprosiłeś śmierć do tego pokoju. Wiedziałeś też, że śmierć dziecka ... przypieczętuje wasz los.


Terrence Baldrick


Skoczyła.

Bo trafiła na człowieka, który potrafił zrozumieć tylko siebie. Czy też raczej człowieka, którego nikt inny nie potrafił pojąć. Jadąc taksówką czułeś się podle. To był kac moralny, mimo, iż twoja racjonalna część umysłu krzyczała – „TO NIE MOJA WINA”, czułeś się winny.

„To tylko iluzja!” – krzyczało coś w twoim wnętrzu. – „Jej śmierć nie była prawdziwa!”.

Taksówkarz jechał w milczeniu. Spoglądał w twoją stronę. Wyczuwałeś jego odbity we wstecznym lusterku wzrok na sobie.

- Ciężki dzień, co kolego?

Trafił ci się taksówkarz – spowiednik, który traktował swoją pracę jak bar.

- Ciężki jak grawitacja, kolego – odpowiedziałeś i dodałeś po chwili – Lepiej patrz na drogę.

Nie było to potrzebne, bo staliście w korku, zasypywani prószącym śniegiem, ale kierowca był bystry. Zrozumiał. Dalszą drogę, chociaż w ślimaczym tempie, pokonaliście w milczeniu.


* * *

Hotel, który wybrałeś, był raczej z tych pośrednich. Brudna tapeta, średniej czystości toalety ale czysta pościel i mało pytań.

Piętro wyżej grupa młodzieży urządziła sobie balangę. Słyszałeś śmiechy, wrzaski, jęki seksualnych uniesień. W pewnym momencie usłyszałeś, jak jakiś mężczyzna zbiegał po schodach wrzeszcząc.

- Wszyscy umrzemy! Pieeeeekła nie ma! Ruchajcie cię ludzie!

Potem słychać było jakiś rumor i pijacki śmiech jakiejś dziewczyny.

By zabić czymś czas wrzuciłeś ćwierćdolarówkę do wrzutnika przy TV i zacząłeś przerzucać programy. Jedynym, który nie pokazywał San Francisco i komentarzy na ten temat był kanał z filmami porno.

- Pieeeeekła nie ma! Ruchajcie się ludzie!!!!! – pijany imprezowicz wracał do siebie. – Mam te gumki! Mam te pierdzielone gumki!

Dobiegło cię jeszcze. A potem radosne piski dziewczyn i cichnąca muzyka, gdy za „zaopatrzeniowcem” zamknęły się drzwi.

Niespełna dwie minuty później ktoś zapukał do twoich drzwi. Dźwięk był dziwny. Jakby to metal uderzał o drewno. Nie wiedziałeś, kto zacz, ale wyobraźnia podsunęła ci kolbę pistoletu, która posłużyła, jako kołatka.

Szybko, fachowym okiem, oceniłeś drzwi do hotelu. Były na jeden, góra dwa kopniaki. Żadnego wizjera, żadnego łańcuszka.
Droga ucieczki prowadziła przez okno, ale od schodów ewakuacyjnych oddziałało cię kilka dobrych metrów, a parapet pokryty był lodem.

Pukanie powtórzyło się. Bardziej natarczywie.

- Wiemy, że tam jesteś Baldrick – powiedział Hesus de Sade miękkim, obiecującym grzeszne rozkosze głosem. – Jechaliśmy za tobą od mostu. Nie tylko ty wpadłeś na pomysł, by zrobić na nim rekonesans dzień wcześniej. Jak widzisz, genialne umysły działają podobnie. A teraz, kochanieńki, otworzysz, czy mój tinh ranh ma wejść do środka brutalnie.

Zachichotał, ale tobie nie było do śmiechu. Wiedziałeś już, że De Sade nie przybył tutaj by pogawędzić. I – tego byłeś prawie pewien – nie był tutaj sam.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 24-06-2011 o 08:47.
Armiel jest offline  
Stary 27-06-2011, 22:48   #149
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Goodman zerknęła na wyświetlacz komórki. Alvaro. Skoro pisał, to musiał wyjść cało. To dobrze.
- Zapalimy i zadam ci kilka pytań, ok? - zapytała rzeczowo i ruszyła za kobietą jednocześnie wstukując w telefon krótką wiadomość zwrotną.

“Zostawiłam cię i masz prawo się wkurzać. Dostałam info gdzie jest matka plus dziecko, musiałam szybko podjąć decyzję i to zrobiłam. Nie wystawiłam cię, cokolwiek spotkałeś w środku to nie moja zasługa. Jestem w szpitalu Św. Józefa. Dam znać jeśli czegoś się dowiem.“

Kiedy dotarły do palarni Claire poczęstowała Wondę papierosem, sama także odpaliła jednego..
- Wspomniałaś, że pod koniec porodu pojawiły się komplikacje. Co dokładnie się stało?
- Jakieś problemy. Dziecko nie chciało wyjść samo czy coś. Nie znam się na tym za bardzo. Nigdy nie rodziłam. - Wonda zapalila nerwowo i zaciągnęła się łapczywie.
- Wyproszono panią kiedy podjęto decyzję o cesarce?
- Tak i wzięto na oddział zabiegowy.
- Pozwolono pani zobaczyć później dziecko?
- Nie - zaciągnęła się mocno. - Nie pozwolili. Ale wiem, że to chlopczyk.
- Wonda, wiem, że to niedyskretne pytanie, ale to bardzo ważne - Goodman spojrzała kobiecie w oczy i położyła jej dłoń na ramieniu chcąc oddać namiastkę zaufania. - Kto jest ojcem dziecka? I w jakich okoliczność Jade zaszła w ciążę?
Wonda zacisnęła zęby i spojrzała na ciebie z niechęcią.
- Myślałam, że to w tej sprawie dzwonisz - wycedziła wypuszczając kłąb dymu.
No tak Goodman... Zachowaj się jak prawdziwa kobieta. Kłam. Zaciągnęła się mocno dając sobie ułamki sekund aby zlepić zadowalającą wersję.
- Dzwoniłam ponieważ obawiam się, że Jade jest w niebezpieczeństwie. Podczas prowadzonej przeze mnie sprawy natrafiłam na trop, który poprowadził mnie do niej. Pewien... - szukała odpowiedniego słowa i z zakłopotaniem dodała - psychopata się nią interesuje. Chcę wiedzieć czy jest szansa, że to on może być ojcem. Wonda... liczy się czas. Jeśli chcesz pomóc swojej dziewczynie to po prostu ułatw mi moją robotę. Uwierz, że chodzi mi jedynie o bezpieczeństwa jej i dziecka.
- Jade została brutalnie zgwałcona. Uprowadzona i zgwałcona przynajmniej przez kilku sprawców. Nigdy ich nie wykryto. Nie usunęła tego dziecka, mimo ze ją o to prosiłam. Wiele razy. Sądzę... wiem, ze to dziwnie zabrzmi. Sądzę, ze to dziecko jest złem wcielonym. Więc kto wie, moze to i jego ojciec - dodała po dłuższej chwili.
Goodman ze zrozumieniem pokiwała głową.
- Przejrzę dokładnie akta sprawy Jade, ale możesz mi teraz na szybko przybliżyć okoliczności tego gwałtu? Gdzie to się zdażyło, czy zapamiętała coś a propos sprawców? Czy nie wspominała o jakiś elementach... nadnaturalnych? Mój podejrzany lubuje się w diabelskim imagu.
- Nafaszerowano ją wtedy narkotykami. Niewiele pamięta z tego .. tego … koszmaru. I miałyśmy zasadę, że o tym nie rozmawiamy. Wiesz, pokłóciłyśmy się o to … dziecko. Zadzwoniła z pracy, że odeszły jej wody. Dzisiaj widzę ją pierwszy raz od trzech miesięcy.
Claire poczuła falę mdłości i zawrotów głowy. Normalnie kolana się pod nią ugięły dłonie poczęły drżeć, w oczach pociemniało. Resztką woli starała się zachować zwyczajową kamienną twarz, choć pewnie nie do końca jej to wyszło.
- Dziękuję Wonda - odparła słabo a tamta bez wątpienia mogła zauważyć, że pani detektyw do sprawy Jade podchodzi dość osobiście. - Zrobię wszystko żeby znaleźć sukinsyna, który jej to zrobił. A teraz odszukam lekarza, wypytam o jej stan i skontaktuję się z moimi przełożonymi. Trzeba jej zapewnić ochronę.

Zdławiła w popielniczce niedopałek i zniknęła za rogiem. Tam oparła się na moment o ścianę i czekała aż uspokoi się jej oddech. Po głowie kotłowały się echa niedawnych słów.
...została brutalnie zgwałcona...
...kilku sprawców...
...nafaszerowano narkotykami...
Claire przetarła dłońmi zdrętwiałą twarz.
Brzmiało tak boleśnie znajomo. Stare zabliźnione rany zaczęły pękać na jej oczach i od nowa broczyć krwią. Plecak, w którym tkwił na dnie sześciozerowy czek zaczął ciążyć jak ołówowiany blok.
Idiotka.
Idiotka...
Idiotka!
Powinna była pozwolić wyskrobać z siebie to dziecko.
Powinna pozwolić...
Ja pozwoliłam.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=DmdVT1wjaFQ[/media]
Osunęła się wzdłuż ściany niezdolna jasno myśleć. Objęła się ciasno ramionami, głowę spuściła między kolana.
Przecież już to przerabiałaś... Już masz to za sobą. Myśl jasno Goodman, nie zachowuj się jak ciota!

Mimo to fala wspomnienia uderzyła taranem. Ból, wstręt, niepewność. Godziny pod prysznicem, kiedy zdzierała skórę do krwi drucianą szczotką. Nieprzespane noce, piekące od łez oczy... A później milczenie. Cisza zalegająca całymi tygodniami. Mina ojca... Czuła się wtedy jak pies. Z podkulonym ogonem szukała u niego litości a dostała jedynie cierpkie słowa i wzrok pełen pogardy. I kpiąca mina Billy’ego, który był pewny, że za okrągły milion może kupić jej zapomnienie. Gówno mógł kupić. Nadal pamiętała. Mogła ich wszystkich wymienić z nazwiska wybudzona z głębokiego snu...
Tyle czasu upłynęło a jednak nic się nie zmieniło. Zostawili na niej szramę, głębokie pęknięcie, które na zawsze ją zepsuło. Najpierw nie mogła znieść bliskości żadnego mężczyzny. Ale kiedy ojciec potraktował ją jak dziwkę... Postanowiła, że nie może go zawieść. A później zaczęło jej to sprawiać przyjemność. Ostry seks z odrobiną przemocy w oparach wódki i zioła tak by na drugi dzień nie być pewnym co i z kim robiła... Tak jak tamtej nocy.
Naiwny Alvaro... Upodobał sobie ją ślepo i bez pojęcia. Nic o niej nie wiedząc. Nieświadomy, że trafił przypadkiem na beznadziejnie wybrakowany egzemplarz.

Odezwał się telefon oznajmiając przyjście wiadomości. Licho nie śpi. Alvaro:
"...wystarczyło dac znac pieprzonym telefonem, a ty zostawiłaś mnie na żer... Wiem gdzie jesteś, bo stercze przed tym cholernym zabezpieczonym szpitalem. Wszystko mnie boli Claire. Łacznie z dusza której już nie mam. Mogliśmy dać rade a teraz.... Coś jest nie tak z tą kobietą. Nie wiem co ale... uważaj, powodzenia i .... żegnaj"

No proszę. A jednak nie tak trudno jest zrezygnować. Czasem trzeba po prostu dostać kopa aby przejrzeć na oczy.
Wcisnęła kilka klawiszy i odesłała jedno słowo.
“Powodzenia.”

To tyle. Koniec pierdolonych sentymentów.

Ruszyła z marszu na oddział noworodków do miejsca dla odwiedzających, gdzie za szklaną szybką leżały ułożone noworodki w plastikowych skrzyneczkach. Próbowała wypatrzeć nazwiska “Marie”. Szkoda, że nie było tutaj Cohena z jego spaczonym świdrującym okiem. On by zauważył. Goodman miała nadzieję, że ta szczątkowa wrażliwość, która urodziła się w niej po wizycie w Metropolis teraz się odezwie. Da znać. Ukarze prawdę o tym dziecku. Kim było? Jaka była jego rola? Dlaczego było ważne dla Astarotha?

Dzieci, jak dzieci. Małe, wyglądające jak Winston Churchill, różnej barwy. To konkretne leżało jako szóste. Spało. Wpisane imię Nathaniel. Spało zawinięte w becik. Obok jakiś tatuś robił fotki przez szybę jak japoński turysta. Poczuła spojrzenie na sobie. W wejściu stała starsza już doktor, na pewno po pięćdziesiątce i przyglądała się jej dziwnym, nieco niepokojącym wzrokiem.

Uśmiechnęła się delikatnie do lekarki i wycofała na korytarz. Musiała mieć pewność, że to jest TO dziecko. Jeśli Jade była pod obserwacją, ktoś mógł mieć lekarzy w kieszeni, a podczas cesarki na zamkniętej sali mogli już podmienić dzieciaka a to rodziło komplikacje. Goodman chodziły po głowie same głupie pomysły a wszystkie zmierzały do tego aby wynieść stąd to dziecko. Ukraść, nim upomni się o nie Astaroth.
Wycofała się korytarz, dźwignęła słuchawkę automatu telefonicznego i wrzuciła do niego kilka drobniaków. Cohen był standardowo “poza zasięgiem”. Fatalnie. On ze swoim nadprzyrodzonym okiem nadałby się jak ulał. Wystukała numer Jakooba. Nie chciała dzwonić ze swojej komórki zważywszy na to jak się umawiali.

- Haloooo - przeciągły, nieco łobuzerski głos. - Z kim mam przyjemność?
- Zabiłeś go? - nie była pewna dlaczego o to zapytała. Może po tym co usłyszała przed chwilą za dużo wspomnień ożyło i za wszelką cenę chciała ukoić gniew, który buzował w niej jak w rozbudzonym wulkanie. Jeśli czegoś zaraz nie zrobi to emocje wyleją się z niej jak lawa. Jej głos brzmiał ostro. Może za ostro.- Faceta, którego prosiłam. Zabiłeś go czy nie?
- Claire, kochanie. O takich sprawach nie rozmawia się telefonicznie, pani policjant.
Żartobliwy to jego głosu przeczył dziwnemu przeczuciu, które miała Goodman.
- Po co dzwonisz?
- Bo się stęskniłam - drwina w jej głosie nie zostawiała pozorów, że powód jest zgoła inny. - Możesz zrobić tą swoją sztuczkę rodem ze startrecka? Przydałbyś mi się na miejscu nim popełnię kolejne przestępstwo i tym razem pójdę siedzieć na naprawdę dłuuugo.
- Poczekaj.
Po chwili zadzwoniła komórka.
Odebrała.
- Claire. Niegrzeczna dziewczynka - powiedział Jacoob. - W co ty grasz? Chciałaś mnie wciągnąć w pułapkę?! To Szpital Świętego Józefa, prawda?
Goodman się zaśmiała, jakby z własnej głupoty.
- Już drugi wampir w przeciągu godziny bierze mnie za Judasza. I żebym chociaż parę srebrników za to dostała... Nie, nie chcę cię w nic wciągać. Tak samo jak nie chciałam Alvara ale zwalił to wszystko wygodnie na mnie. I owszem, to szpital świętego Józefa. A co, szykują tu jakąś piekielną akcję? Bo to by znaczyło, że mam jeszcze mniej czasu niż sądziłam.
- Nie. To teren … pewnych sił, Sił, które wyrwałyby mi nogi z dupy, tak jak małe dziecko wyrywa je pajączkom czy muchom. Na twoim miejscu, po tym co przeszłaś, spierdzielałbym stamtąd najdalej jak się da. Uważaj na personel. Uważaj na niego. Znaczna część to nie są ludzie.
- Chętnie bym dała nogę, wiesz? Najlepiej na Alaskę. Albo na księżyc. Sęk w tym, że tutaj jest coś co najwyraźniej jest bardzo ważne dla pana na “A”. Nim to podpierdzielę wolałabym mieć pewność, że chodzi o... właściwy przedmiot. Myślałam, że pomożesz mi to zweryfikować. Ale widzę, że się do mnie nie pofatygujesz... Cóż, będę improwizować.
- Improwizuj. Jakie kwiaty lubisz?
- A co? szykujesz się już na mój pogrzeb? - zaśmiała się mimowolnie do słuchawki. Zupełnie nie wiedziała dlaczego ma słabość do tego piekielnika.Po chwili dodała jeszcze. - Zrobiłeś to o co cię prosiłam czy nie?*
- Jeszcze nie. Cierpliwości, dziecinko. Mam inne sprawy na głowie.
Westchnęła ciężko. Chyba chciała coś jeszcze powiedzieć ale w końcu zakończyła szybko.
- Białe róże. Chciałabym na swoim pogrzebie białe róże.
Rozłączyła połączenie.

Wróciła pod szybkę oddzielającą noworodki. W progu stała ta sama pani doktor zagradzając przejście.
Goodman zastanawiała się czy kobieta jest człowiekiem. Jakoob uprzedzał, że wielu pracowników nimi nie jest. Zupełnie jak szczury w siedzibie Unkath, którzy w szpitalu wyglądali pozornie ludzko. Podobnie jak... w szpitalu policyjnym gdzie raniła tą pielęgniarkę! Te kreatury chyba lubiły szpitale, bliską obecność śmierci. Myślała, że miała omamy, że to co oni robili Kingston... Krew, flaki, makabryczne tyczkowate potwory... A może dostrzegła jedynie przebłysk prawdy? Nie postrzeliła bogu ducha winnej kobiety a jedynie pasożyta przebywającym w ich świecie w zgrabnym “garniturze”. A teraz jeśli miało się tu roić od podobnych kreatur... Cholera. To nie napawało optymizmem.

Goodman patrzyła jeszcze chwilę w tabliczki z nazwiskami noworodków. Nawett jeśli podmienili dziecko to było mało prawdopodobne, że wynieśli je ze szpitala. Bądź co bądź miało ledwie kilka godzin życia. Szukała czy któreś z dzieci nie jest oznaczona jako “John Doe”, Johnyy Taroth albo chociaż cholerny Lou Cypher... Nic. Żadnej podpowiedzi.

Poczęła rozglądać się za pokojem pielęgniarek. Był na końcu korytarza, szczęśliwie otwarty i wyludniony. Goodman wślizgnęła się do środka i włożyła na siebie jeden z fartuchów wiszących w metalowych szafkach. Dolnych guzików nie dopięła aby w razie konieczności mieć łatwy dostęp do kabury. Włosy upięła ciasno na karku, na głowę włożyła czepek. Na zewnątrz wyszła z pokornie opuszczoną głową, unikała wzroku przechodniów. Zerkała do kilku pokojów na oddziale położniczym. Znalazła wreszcie jeden, gdzie brakowało świeżo upieczonej mamusi. Spod łóżka wyciągnęła podróżną, zamykaną na zamek torbę. Z szafki nocnej zgarnęła kilka kolorowych czasopism.
W schowku na środki czystości zamknęła się od wewnątrz. Plastikowe wiadro upchnęła suchymi szmatami, na wierzch rzuciła gazety. Ostatnią podpaliła i cisnęła na stos po czym wyszła na zewnątrz. Miała kilka sekund nim zareagują czujniki przeciwpożarowe, włączą się syreny i zraszacze. Plan nie był idealny, ale jak już powiedziała Jakoobowi, musiała improwizować. Prędzej sczeźnie nim pozwoli Astarothowi dostać to dziecko.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 27-06-2011 o 22:52.
liliel jest offline  
Stary 30-06-2011, 00:46   #150
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
jak zawsze podziękowania dla Armiela

Kilka godzin wcześniej…

Szach i mat.
Rafael ściskał dwoma palcami blanki wieży nie chcąc jej puścić. Wieży, która była jakże do niego podobna.
W końcu wykonal ruch. Zbił gońca. Pionek, który tak badzo przypominał mu Claire.
Kobietę jaka zawróciła mu w głowie. Kobietę, której poświęcał większość swoich myśli. Kobietę, którą nie miał szans zdobyć, którą obdarzył miłoscią, z taką mocą która i jego zaskoczyła.
Biała wieża stanęła na nowym polu. niedaleko Astarotha. Partia była zakończona. Czy ona będzie niosła za sobą jakieś konsekwencje. Czy właśnie zabił Claire, czy może ją ocalił? Kim był Rafael
On już sam tego nie wiedział….

* * *

Obecnie…


Hi 16, 20
Gdy gardzą mną przyjaciele,
zwracam się z płaczem do Boga.


Gniew niemal namacalnie pulsował mi pod skórą. Jego źródłem była rana zadana dłonią Gibborina. Zaledwie jego uściskiem. Rana, która pulsowała nowym bólem. Teraz prawie całe ciało Alvara było jedną wielką rozdrapaną raną.
Za kogoś.
W imieniu czegoś co było dla niego nie do konca jasne.
Przez miłość.
Jednostronną.
Głupią i ślepą
Jakże mocną
O dziwo

Alvaro stał w ciemnościach bramy, w okowach Metropolis. Stał i czekał wsłuchując się w wędrujący szum krwi Claire. Do jego uszu dotarł nowy dźwięk. Ktoś przemierzał ulice Miasta Miast przechodząc niedaleko miejsca gdzie stał wampir. Kolejna groteskowa postać. Jakże pasująca do tego miejsca. Kiedy człowiek-pająk jak sobie go nazwał Rafael zatrzymał się, ten spiął się czekając na zagrożenie. O dziwo zamiast ataku, otrzymał pozdrowienie.
Odpowiedział ruchem reki i lekkim skinieniem głowy.
Rafael przestawał być człowiekiem. Coraz bardziej Miasto Miast ze swoimi okrutnymi prawami upominało się o swoje dziecię.
Krwiopijce bez duszy.
Skopanego niczym bezpański pies.
Porzuconego gdzieś na uboczu.

Hi 18, 4-6
Ten człowiek gniewem rozdarty.
Czyż przez cię wyludni się ziemia
lub skała miejsce swe zmieni?
Tak światło grzesznika zagaśnie,
iskra już jego nie błyśnie,
światło w namiocie się skończy
i lampa się nad nim dopali.

Te myśli. Te wszystkie myśli. Rafael był na granicy obłędu. Bronił się. Modlił w ciszy. Powstrzymywał łzy, które nie raz chciały oczyścić i wypłukać gniew jaki nim targał od opuszczenia kamienicy Marion Jade. Kamienicy, która coś skrywały, coś czego on w obawie o swój żywot nie odkrył.
Trzeba było się poddać. Dac zabić. Wtedy wszystko by się skończyło. Odeszło. Nie byłoby bólu, nie byłoby koła życia. Byłaby cisza i nicość.
Niebyt.
To chyba lepsze niż ta marna wegetacja. Służba silniejszym. Podporządkowanie. Walka o byt. Byt, który jest tylko farsą i głupim artem w obliczu tego co dał nam Bóg.
W obliczu…. Duszy.
Właśnie tam w bramie, czekajać ąż Claire przestanie się przemieszczać, po raz pierwszy od momentu kiedy stał się wampirem, Alvaro czuł pustkę po duszy.
Brakowało mu iskry danej przez Demiurga. Brakowało mu ciepłych słów. Dotyku przychylnego mu ciała. Gorącego oddechu na twarzy. Życzliwego uśmiechu. Brakowało mu światełka w ciemnościach w jakich się znajdował od dłuższego czasu.
„Czemu Claire nie byłaś w stanie dać choć tylko tyle? Czemu mnie opuściłaś bez słowa? Czemu pozostawiłaś mnie na żer?
Goodman się zatrzymała.
Jej krew przyciagała.
Alvaro ruszył. Może uzyska w końcu odpowiedzi.

… niby spodziewał się bólu, przecież każde wyjście z rzeczywistości w Iluzje związane było z cierpieniem. Niby się spodziewał, ale nigdy nie był w pełni gotów.

Alvaro siedział oparty o zaparkowany samochód dochodząc do sibie. Smród jego wymiocin draznił jego nozdrza. Żołądek nadal zwijał się w skurczu. Czuł się jak wrak, czuł się nikim. Obolały, zmęczony, pelen tańczących pod czaszką emocji. Było zimno, z każdą chwilą coraz zimniej. Siedział bo na razie nie miał siły wstać. I tak dużym sukcesem było to, że z pozycji embrionalnej w jaką zwinął się po przekroczeniu Iluzji udało mu się usiąść.
Wolno obrócił głowę w kierunku szpitala.



Nie bolała go już tylko twarz, ale całe ciało. Czuł się jak pacjent szpitala, który uciekł z niego a po paru krokach uznał, że to był błąd i teraz tęsknie wpatrywał się w kierunku jego murów, licząc na pomoc. On jednak nie miał na co liczyć. Mógł liczyć tylko na siebie. Nawet Claire go powiozła. No właśnie, Claire. Potrzebował odpowiedzi. Musi wstać. Znaleźć ją. Mają do pogadania, niezależnie od tego czy apokalipsa zaraz walnie i nadejdzie koniec tej pieprzonej Iluzji.
Czuł ból.
Całym ciałem.
Nie czuł już obecności Goodman. Smak jej krwi zniknął z jego nadnaturalnych nozdrzy. Czuł się pusty. Cholernie pusty.
I spragniony…
Jak dziki zwierz.
Jak wampir.
Pierwsza próba podniesienie się na nogi zakończyła się upadkiem na kolana i potwornym bólem. Rafael syknął przez zęby.
W końcu wstał podtrzymując się maski samochodu. Jego wampirzy alarm wył, ostrzegał. Czuł się jakby ktoś popsuł wyłącznik od niego i ten miał już trwać po nieskończoność.
Dla kogo Claire pracowała. Netzacha? To mógł być on ale i każda inna siła, nawet nieznana Alvarowi. Rozejrzał się jeszcze nabierając sił i ruszył w kierunku szpitala.
Komorka w jego kieszeni zawibrowała.
Zatrzymał się przygarbiony. Odczytał wiadomość. Słowa napisane przez Goodman mu nie wystarczyły.
Nie odpowiedział. Jeszcze. Schował telefon.

Hi 18, 7-12
Męski krok jego niepewny,
zamiar gotuje upadek,
bo nogi zawiodą go w sieć,
porusza się, lecz między sidłami.
Pętlica chwyciła się pięty,
pułapka zamknęła się nad nim.
Zasadzka na ziemi ukryta,
potrzask nań czeka na drodze.
Zewsząd upiory go dręczą,
kroczą ciągle w ślad za nim.
Czeka na niego Żarłoczna,
Śmierć czyha u boku.

Rafael swoje kroki skierował nie do wejścia głównego, którego elektryczne rozsuwane drzwi stały zaraz przy wjeździe dla karetek, ani nie w kierunku wyjścia ewakuacyjnego które było pozbawione jakiejkolwiek klamki z tej strony drzwi, a w kierunku opcji trzeciej. Wejścia od zaplecza kuchennego przy którym stały cztery wielkie kubły na śmieci. Alvaro zawiesił przez szyję podrobioną legitymację policyjną tak by było ją widać co jak liczył ułatwi mu wejście bez pytania do budynku.
Żadne anioły czy pół-anioły nie zanieczyszczały swoją obecnością pochmurnego nieba nad szpitalem. Jednak niebezpieczeństwo było nadal namacalne, jakby sam budynek emanował dziwną …. mocą.
Na dachu szpitala zaczął lądować helikopter medyczny czyniąc znaczny hałas. Głód krwi popchnął wampira do szybszego działania. Ten skok poprzez Metropolis wiele go kosztował, a najwięcej pochłonał właśnie życiodajnego dla niego płynu.
Alvaro otworzył drzwi i wszedł do środka.

Wszedł prosto na niewielki, wyłożony ceramicznymi płytkami korytarz, Wszędzie pachniało jedzenie. Z korytarza prowadziły dwie pary drzwi. Jedne, po lewej z napisem - BIURO i drugie - naprzeciw wejścia z napisem KUCHNIA. Na tych większych zauważył napis - tylko dla personelu. Większe drzwi zamykały solidne zamki uniemożliwiające bez karty magnetycznej wejść na teren szpitala. Bez udziału elektroniki otwierały się tylko z zewnątrz. Mniejsze zamykane były na zwykłe klucze, ale przez szczelinę między nimi a podłogą widział smugę światła.
Czuł też ludzi. Za większymi drzwiami trwała praca, którą wykonywała spora grupa ludzi. Za mniejszymi czuł woń perfum i słyszał energiczny, kobiecy głos opieprzający jakiegoś Jima. Mimo dość później pory wieczornej szpitalna kuchnia pracowała pełną parą. W końcu zbliżała się dziewiąta wieczór. To jeszcze nie było jakoś strasznie późno

O tym, że Alvaro sie wkurzył świadczyły jedynie zaciśnietę w pięści dłonie. Nie miał tutaj czego szukać. Nie spodziewał się elektrycznego zamka w drzwiach kuchennych a na podjęcie jakichkolwiek akcji socjalnych nie mial szans przez unieruchomioną i nie wyleczoną szczękę. Wyszedł szybko z korytarza nie chcac natknąć się na kogoś by powodowac pytania na które nie był w stanie odpowiedzieć. Po wyjściu na zewnątrz rozejrzał się i następnie skierował swoje kroki w kierunku wejścia na oddział ratunkowy. Nie odważył się spróbować wejść przez wyjście ewakuacyjne ze względu na częściowymonitoring w który szpital na pewno był zaopatrzony.
Policyjna blacha bujała mu się na piersi.

Kiedy tylko przeszedł przez otwierane automatycznie wejśćie poczuł się tak, jakby ktoś przejechał mu potłuczonym szkłem przez twarz, przez skórę na dłoniach. Widok typowej dla nowoczesnego szpitala poczekalni przesłoniła karminowa mgła. Wokół niego zafalowały dziko jaskrawe, złociste symbole. Zawirowały wokół szaleńczo, przeszyły mu ciało, przeszyły umysł powalając na ziemię. To było … jakieś zaklęcie ….. tak sądził. Miało trzymać sługi Togariniego, czy może nawet sługi Aniołów Ciemności z daleka. To właśnie to zagrożenie odczuwał. Skóra, paliła się na nim, jakby - jak owe mityczne wampiry - wyszedł właśnie na słońce. Ból był potworny. Miał jeszcze szansę, by się cofnąć. Jedną, jedyną szansę. Chociaż wiedział, że jego pojawienie się zaalarmowało sługi tego, kto rzucił zaklęcie. Alvaro chciał spotkać kogoś, kto chronił ludzi, kto cenił sobie ich życie, kto pomagał im w walce z bólem Iluzji. I chyba właśnie trafił na kogoś takiego. Lecz ten ktoś uznał go za wroga i potraktował jak wroga. Oblekając z siły, zadajac ból i odpychając od miejsca, w którym się znalazł.

Zrozumiał przesłanie.
Persona non grata.
Były ksiądz zachwiał się i prawie upadł na plecy. Na szczęście przytrzymał się ściany i wytoczył się z wejścia spowrotem na ulice. Szedł na oślep zatrzymując się dopiero przy jakims samochodzie. Dyszał nad nim ciężko, pochylony. Wiedzial ze powinien stąd ruszyć jak najszybciej ale teraz po prostu nie mógł. Musiał złapać oddech. Choć jeden.
Zabieraj się stąd człeku” - zmobilizował się w myślach i ruszył chwiejnie dalej. Żeby odejść od szpitalnego budynku.
Zbity i kopany pies. Pozostawiony sam sobie.
Żałosny worek pełen mięsa i kości.
Obolała ludzka rana.
Za zakrętem oparł się o mury budynku. Wyciągnal komórkę i drżącymi palcami wstukał odpowiedź do Claire.
Pożegnanie.
Miał dosyć miotania go niczym piłeczką baseballową.
Usuwał się w cień.
Stracił wszystko.
Stracił chyba najwięcej.
W tej chwili nie miał już sił by walczyć.
Stał się obojetny.
Wypruty z uczuć.
Już jakichkolwiek.
Pragnal krwi.

Chwiejnym krokiem Alvaro ruszył przed siebie zostawiajac za sobą szpital w którym ważyły się i jego losy….

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=eN1f4AFgiAc[/MEDIA]

Powodzenia...
Tobie też Claire...

Hi 18, 13-19
Pożre mu członki ciała,
pożre mu członki - zaraza.
Wygnanego z namiotu, bez nadziei,
do Króla Strachów powiodą.
Zamieszka w namiocie - nie swoim;
sypie się po nim siarkę.
Korzenie pod nim niszczeją,
a nad nim pożółkły już liście.
Ginie wspomnienie w ojczyźnie,
zanika imię na rynku.
Ze światła rzucą go w ciemność,
wypędzą z zaludnionej ziemi;
ni syn w narodzie, ni dziedzic,
nikt już po nim nie zostanie.
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 30-06-2011 o 01:25. Powód: drobna korekta
Sam_u_raju jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:09.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172