Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-06-2011, 15:32   #165
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Przecież jestem w Samaris, od wyjazdu z Xhystos minęło wiele tygodni. Nawet jeśli coś się zdarzyło informacja o tym prawdopodobnie nigdy tu nie dotrze...

Miasto idealne … miasto szczęśliwe. Samaris … miasto nieodgadnione.





Wpatrywał się w kieliszek. Piękna rubinowa barwa rozlewała się, igrając z odblaskami światła, gdy profesor Watkins poruszał leciutko szkłem. Echa toastów grały w jego uszach, odległe jakby wygłaszano je na dnie morza. Wino kręciło się niespiesznie, ruch dłoni wytwarzał niewielki wir. Zagłębiał się w niego, a im głębiej schodził, tym bardziej miejsce panujących dookoła odgłosów zajmował zgrzyt, coraz donośniejszy i bardziej natarczywy...Świst czegoś, co brzmiało jak dźwięk przeciąganego powoli po czymś metalu wypełniał uszy profesora - a on zdał sobie sprawę, że ma zamknięte oczy.


Otworzył je, napotykając spojrzeniem piękną czerwień wina. Hałas skończył się. Maurice podniósł wzrok wyżej. Nad figurami, rozstawionymi na dużej efektownej szachownicy, widział zamyśloną twarz gubernatora Verlaina.
- Pański ruch, profesorze.

Watkins powoli przesunął dłoń ku figurze, przyglądając się pozycji. Ach tak, wszystko szło perfekcyjnie. Pamiętał swój plan dotychczasowej gry, skupiający się na skoncentrowaniu większości sił na lewej flance, gdzie zaskakująco mało figur broniło wrogiego króla. Nie pamiętał tylko, jak właśnie zdał sobie sprawę, ostatniej części rozmowy delegacji z władcą. Przecież dopiero co patrzył do kieliszka... Dlaczego rozmowa urwała się tak nagle? Kiedy inni wyszli?

Przesunął gońca. Gra poszła dalej, toczona w tle niezobowiązujących rozmów o niczym. Niestety, kilkanaście ruchów później Watkins zorientował się, że to co bierze za króla Verlaina, jest w rzeczywistości hetmanem...Było po sprawie, za późno by powstrzymać ciągnące na przeciwległym skrzydle wojska nieprzyjaciela. Uśmiechnął się i przewrócił swojego króla, szanując czas przeciwnika.

Grali rewanż. Watkins próbował się skupić, co jak zwykle nie było łatwe. Gubernator spokojnie zdobywał przewagę, ale w jednym momencie popełnił prosty błąd. Szkolny, nawet dla kogoś kto nie specjalizował się w królewskiej grze. Maurice wykorzystał okazję, doprowadzając do wyrównania sił i wyniszczającej oba obozy wymiany. Siedzieli długo, analizując w milczeniu pozycje a potem podnieśli ku sobie wzrok, napotykając porozumiewawcze spojrzenia. Sytuacja była jasna.

- Remis...? - zapytał Verlain.
- Remis. - odpowiedział po chwili.

Watkins zamyślił się, a jego oczy zasnuwała mgła. Miał uczucie, jakby komnata nieco wirowała, co pogłębiało się, gdy patrzył w olbrzymią płaskorzeźbę nad głową gubernatora. Czy błąd gubernatora był tylko dyplomatycznym zagraniem, zwykłą uprzejmością, czy też po prostu błędem - jaki zdarza się nawet najlepszym? Potrząsając lekko głową Maurice przeniósł wzrok na lustra, które otaczały ich z każdej strony na ścianach. I nagłe odkrycie przeszyło go jak strzała, sprawiając że miał uczucie iż nawet krew na chwilę przestała płynąć mu w żyłach...

Pokaźne, olbrzymie lustro ukazywało obraz z innego kąta. Innych dawno już tu nie było. Widział siebie samego, z boku, swój profil gdy nachylał się nad rozstawioną na stole szachownicą. Po drugiej stronie stołu... Był Verlain...Ale on...Z tego punktu widzenia było widać, że...Ma tylko dwa wymiary...Kolorowa strona, opatrzona w twarz i szczegóły ubioru, zwrócona była w kierunku Watkinsa i figur. Z drugiej strony...Był tylko szary płaski kształt sylwetki wyciętej z czegoś twardego, dykty bądź deski!

Profesor nerwowo rozejrzał się na boki, by potwierdzić ten obraz w innych odbiciach. Tak, wszystkie lustra ukazywały, że Verlain jest po prostu makietą...!

Watkins zamrugał oczyma i spojrzał przed siebie. Zobaczył lekki uśmiech gubernatora, który właśnie wysuwał się zza stołu, by podać profesorowi rękę, jak przystało na dżentelmena po zakończeniu ciekawej partii szachów...







Azylant Blum wyszedł z pałacyku gubernatora w stanie lekkiego podekscytowania. Po części było to efektem zaskakująco łatwo otrzymanej zgody na azyl, ale w większości chodziło o to, co Persival zobaczył na ścianie. Obraz ten zupełnie nie chciał go opuścic. Gdy szedł wąską uliczką pozwalając słońcu grzac przyjemnie swoją uniesioną twarz, przymykał oczy, a wtedy widział rozgałęziające się na wszystkie strony linie na wewnętrznej stronie swoich powiek – jak obraz słońca, gdy wpatrujesz się w nie odrobinę zbyt długo. Obraz wirował koncentrycznie, zwijał się spiralnie wciągając wspominającego w głąb. Myśli tańczyły po tej spirali, a Bluma nie opuszczało nowe wrażenie – to, co widział na wielkim ornamencie nie tylko odpowiadało temu, co czekało na niego w pokoju. Nowością było przypomnienie sobie, że gdzieś widział rycinę, która z pewnością odnosiła się i do płaskorzeźby, i do jego skarbu. Wszystkie trzy przedstawiały z pewnością jedno, doszło to do Bluma dopiero teraz. Rycina, mgliście kojarzył, była chyba nawet jakoś podpisana. Problemem tylko było to, że azylant nie pamiętał w jakiej to akurat książce rycinę ową odnalazł, ani czy miało to miejsce podczas ostatniej podróży czy dwadzieścia lat temu.

Pozwalał nogom, by niosły go same. Pamiętał, że stoi znów przed antykwariatem Bowmana, choc przecież gdy przed południem Clark prowadził ich do siedziby gubernatora wcale tędy nie przechodzili. Blum nie wszedł do środka, zawrócił i pobłądził zaraz w uliczce prowadzącej w zacienione nieco miejsca. Nie znał drogi, którą szedł, choć fragmenty architektury wydawały się być znajome. Kiedy już rozpoznał ulicę, był pewien że zaraz, po następnym skręcie pojawi się przed nim rozpoznawalny już dobrze „rynek”. Jednak po raz kolejny okazało się, że w Samaris ta sama droga nie prowadzi dwa razy w to samo miejsce. Nie spieszył się, wiedział że prędzej czy później trafi do swojego pokoju. Czas spędzony na włóczędze wąskimi uliczkami poświęcił na rozważania…

Był więc obywatelem Samaris? Tak. Tak to odczuwał. Zaskoczeniem było jednakże poczucie, że teraz, kiedy nim został - czuł się jakby był nim już na długo wcześniej.

Droga odnalazła się niespodziewanie i nagle. Przy skwerze, gdzie, mógłby przysiąc kiedyś obserwował jednolitą gładką ścianę z reliefem przedstawiającym morskiego ssaka, pojawiła się ciasna uliczka ze schodami opadającymi łagodnie w dół. Zupełnie, jakby zjawiła się tam gdy Blum odwrócił wzrok. Gdy nią przeszedł, znalazł się na jednej z ulic która była szersza a na jej jednym końcu dostrzegał zarys placu i tej dziwacznej rzeźby. Robiło się ciemno, słońce zachodziło i na pustawe ulice wychodziły cienie. Ludzie opuszczali z rzadka jakieś drzwi, zamykając je na klucz i ruszając sennie, zapewne do swoich domów z miejsc pracy. Tak jak on poprzednio, znikali nagle w wąskich uliczkach jakby zapadali się pod ziemię. Blum dotarł do hotelu. Szedł prosto do swojego pokoju. Po drodze widział zasiadających na kartami i szachownicami elegancko ubranych mężczyzn. Ich uprzejme zagajenia i odzywki brzmiały znajomo, gdy wspinał się po schodach.

- Kolację podam o tej samej porze co wczoraj...? - usłyszał jeszcze za plecami głos Clarka.

Dywan. Klucz. Drzwi... Krzesło. Stało inaczej. Ta książka, ktoś ją przeglądał, Persival nigdy by jej tak nie odłożył...Tknięty strasznym przeczuciem skoczył od razu!

Uffff....Nie. W porządku. Jest na swoim miejscu. Zawinięta jednak inaczej. Ktoś obejrzał ją sobie również...Na szczęście nie zniszczył, nie ukradł. Serce waliło jeszcze jak ptak trzepoczący skrzydłami w klatce. Blum opadł ciężko na łóżko i przez jakiś czas nie był jeszcze w stanie robić nic poza uspokajaniem oddechu i rozpędzonych, gorączkowych myśli.




Nie wiem, ile czasu minęło, od kiedy moje szokujące odkrycie z literą wprawiło mnie w stan osłupienia. Pisałem, w międzyczasie coś zjadłem. Zszedłem w tym celu na dół. Po naszym powrocie od gubernatora w hallu na stolikach pojawiły się gdzieniegdzie szachownice. Odnotowałem ten fakt w myślach, ale póki co musiałem zebrać siły na grę. Jedząc, przyglądałem się eleganckim, dystyngowanym klientom. Słuchałem, znów mając poczucie jakby powtarzał się wczorajszy dzień...


- Twoja kolej....
- Pani zagrywa...
- To była świetna partia. Wychodzi pan...Do zobaczenia zatem jutro, o tej samej porze...


Wróciłem do pokoju i niedługo potem do moich drzwi zastukał Vincent...Powiedział, że wrócił z przechadzki na mieście, bo wcześniej pukał lecz nie zastał mnie w pokoju. Dziwne, przecież sądząc z jego opowieści, miało to miejsce mniej więcej w czasie w której siedziałem z piórem przy sekretarzyku...Czy to możliwe, bym nie słuchał pukania przyjaciela? Przecież, jak pamiętam, zwykle robi to bardzo energicznie...

Wciąż lekko ospały, słuchałem co mówił Voight. Robert był chyba wyprowadzony z równowagi nieoczekiwanym ruchem Bluma. Opowiadał o swojej złości, że nie kontrolował sytuacji - a teraz jakiekolwiek dziwne ruchy Bluma będzie musiał zostawiać bez zbadania.

"Cholerny azylant". W Robercie zdawało się być sporo pokładów agresji względem Persivala po tym zdarzeniu, a to mnie niepokoiło. Starałem się uspokoić nieco przyjaciela, ale choć mówił już o tym na zimno, czułem że sprawa nie jest do końca załagodzona. Trzeba będzie o tym pamiętać...

Potem Robert opowiedział mi o swoim niefortunnym… zamilknięciu podczas rozmowy u gubernatora. Słuchałem oniemiały, gdy okazywało się że nie było ono wynikiem stresu czy czegoś dającego się racjonalnie wyjaśnić, ale było jakimś dziwnym stanem umysłu który opanował Roberta. Serce przyspieszyło, bo opis tego stanu tak bardzo przypominał to, czego sam doświadczyłem. Ale póki co, nie odważyłem się Robertowi o tym powiedzieć. Pozostawiłem sobie udzielenie tej informacji do przemyślenia. Może podczas następnego spotkania...

Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas. Nie wiadomo kiedy nadszedł wieczór i Robert opuścił mnie. Powiedział, że czuł się nieco zmęczony. Ja również nie miałem ochoty nigdzie wychodzić. Po kolacji wcześnie położyłem się spać.

Na drugi dzień rano obudziłem się wypoczęty i świeży, choć jeszcze bardziej ogarniało mnie pewnego rodzaju...spowolnienie. Wczorajsze problemy zdawały się blednąć. Zszedłem na śniadanie. Dzień trzeci zaczynał się podobnie sennie jak drugi czy pierwszy.

- Dzień dobry. Jak się spało? Czy mogę już serwować śniadanie?

Stolik już czekał. Jadłem, a obserwując poranną krzątaninę i przygotowane już gdzieniegdzie szachownice poczułem, że mój umysł jest wystarczająco wypoczęty, by spróbować. Z pełnym brzuchem zaproponowałem partię recepcjoniście, co przyjął z zadowoleniem. Niestety, mimo że nie popełniłem istotnych błędów, wygrał.
Następną partię rozegrałem z jegomościem o wypomadowanych i zaczesanych starannie włosach, ubranym mimo wczesnej pory we frak. Przyszedł o tej samej porze co wczoraj i sam zaproponował mi partię widząc jak gram na kontuarze z Clarkiem.

Był tez już po śniadaniu i dopijał właśnie kawę. Partia była długa i dość wyczerpująca. W końcówce sporo ryzykowałem, ale udało mi się zatryumfować. Elegant podał mi uprzejmie rękę, gratulując wygranej.
- Jest pan znakomitym graczem. - poczęstował mnie komplementem. - Może jutro o tej porze też da się pan namówić na rewanż?
- Jeśli tylko będę mógł. - obiecałem. - A w tej grze miałem po prostu dużo szczęścia. W moim rodzinnym Xhystos są pewnie setki grających lepiej ode mnie.
- Xhystos? - uniósł nieznacznie brwi, szykując się do wyjścia. - Nigdy nie słyszałem o takim mieście...




Wychodzę i leniwie, pod okiem przyjemnie grzejącego słońca, ruszam jak zamierzałem do tamtej kawiarni. Stawiając stopę za stopą obserwuję sobie kamienice. Czas ciągnie się jak masa cukierkowa z Imperium Czekoladek. Uliczki są do siebie podobne, ozdoby są wyszukane i kunsztowne, a część z nich wygląda już dla mnie znajomo. Może to jednak kwestia stylu architektonicznego...Idę... Ludzie znikają przede mną jak duchy. Po długim czasie dopiero dostrzegam uchylone drzwi na poziomie parteru jednej z kamienic. Wydaje mi się, że słyszę z nich jakiś znajomy męski głos. Podchodzę pod same drzwi. W odpowiedzi na czyjeś słowa, jakiś znany głos mówi:
- ...może jeszcze jedną kawę?

Podchodzę w kierunku szklanej przydymionej witryny. Znajome mi półki, a na nich różne eksponaty. Drewniana maska … podobna do tej, która przywiozłem z Trahmeru …Hmmm, a może to właśnie ta maska? Tam malutka figurka. Jedną całą półkę zajmują stare książki, grzbietami ustawione ku szybie. Szkło jest zbyt przydymione a mój wzrok zbyt słaby by odczytać tytuły..

Wchodzę. Mój padający cień rozcina plamę światła na podłodze. Zapach kawy, nęcący do środka niby kwiatowy nektar zwołujący pszczoły ku sercu kwiatu.

Staję niepewnie w otwartych drzwiach, obrzucając spojrzeniem krótkowidza ciemne wnętrze. Jest coś niepokojąco znajomego w tej scenie. Ten sam układ pomieszczenia, te same kształty osób ukrytych w cieniach. Jeden mężczyzna, siedzący tam przy tej małej ladzie dla klientów w dokładnie takiej samej pozycji jak zapamiętałem, pochylony nad zamówioną kawą... Drugi mężczyzna, wyprostowany za okalającym sklep z trzech stron kontuarem. Ta sama pewność, że żaden z nas nie znalazł się w tym miejscu przypadkiem. Ten za kontuarem daje krok do przodu, wyłaniając się z ciemności...

- Doktorze Bowman pan tutaj …? - pytam niepewnym głosem.

Przenoszę wzrok na stojacą na stoliku filiżankę, ale kątem oka obserwuję go. Poznaję dobrze tę twarz, twarz człowieka do którego zmierzałem tamtego popołudnia, ale do którego nie dotarłem. Ma nawet fartuch, w którym zwykłem go widywać podczas wcześniejszych wizyt.
- Dobrze, że już Pan jest, profesorze. Podam kawy.- pada w odpowiedzi, z ciemności. - Akurat świeżo naparzyłem. Niech Pan sobie łaskawie usiądzie.

Refleks światła od świecznika rzeźbi nieco twarz tamtego, rozpartego nad parującą filiżanką. Głowa rusza się, a ja zaczynam dostrzegać wreszcie zarysy oczu, nosa i warg.
- Jeśli Pan jest doktorem Bowmanem...- słowa same opuszczają moje usta - to...Pan...Pan musi być...

- Goldmann...- najpierw błyskają zęby, a potem twarz wyłania się jak spod powierzchni wody - Nathaniel Goldmann.




Po rozmowie z Vincentem Voight poczuł się zmęczony. Przyjaciel wysłuchał go, ale... Robert był przeświadczony, że Vincent o czymś mu nie opowiedział. Historia z apatią która dopadła go podczas audiencji zdawała się robić na Rastchellu szczególne wrażenie. Robert nie naciskał, postanowił kontynuować temat później. Zaliczył długi wieczór w łaźni, a potem zdecydował że położy się spać wcześniej.

Obudził się też wcześnie. Chwilę walczył z lenistwem, ale gdy już się ubrał poczuł się pełen werwy do dalszego działania. Zszedł do recepcji, gdzie przekonał się, że niedaleko rzeczy które leżały tu zwykle dziś pojawiła się szachownica. Partia na kontuarze? Czemu nie. Clark chętnie przyjął wyzwanie. Okazało się, że Robert nie zapomniał jeszcze wszystkiego z dawnych czasów. Clark stawiał skuteczny opór tylko przez dziesięć ruchów. Po piętnastu było po sprawie. Podziękowali sobie za grę i recepcjonista ogłosił, że śniadanie czeka.

Voight zjadł, a potem wyszedł z hotelu. Było wcześnie, nawet bardzo wcześnie. Na szerokich ścianach i gzymsach błąkały się jeszcze resztki barw wschodu. Robert przechadzał się powoli po najbliższych okolicach placu. Łączył spostrzeżenia, wysnuwał wnioski...Choćby z porannego śniadania. Znów był obserwowany. Co więcej, zauważył świetnie, że w każdy kolejny dzień poszczególne postacie pojawiające się na śniadaniu przychodzą zawsze o tej samej porze i zajmują te same stoliki...Zanotował sobie na wieczór, by sprawdzić, czy również opuszczają hotel o podobnych co uprzednio godzinach - wszystko na to wskazywało. W wąskich uliczkach zaczynał poznawać te same twarze osób, oczywiście ukradkiem zwracały one na niego uwagę. Chodził, przyglądał się pozamykanym szczelnie okiennicom, stanowiącym stały element krajobrazu miasta...Chwilę walczył nawet z pomysłem, by otworzyć jedno z nich, znajdujące się na poziomie ulicy, ale jakiś przechodzień wypłoszył go i Voight zrezygnował.

Miasto zdawało się odkrywac swoje prawdziwe oblicze tylko obserwatorowi, który umiał uważnie patrzeć. Choć było to absurdem, Voight miał poczucie że uliczki i przesmyki pojawiają się zawsze tam, gdy on ma odwrócony wzrok. Jego wspaniały zmysł przestrzenny, zwykle rysujący na bieżąco mapę terenu w głowie, w tym mieście był bezużyteczny...Mimo to jakaś część jego umysłu wychwytywała jakąś dziwną logikę w tym wszystkim, zagadkę, której rozwiązanie, był pewien, istniało...

Wtedy właśnie ją zobaczył!

Sylwetka, sposób w jaki stawiała stopy! Odcień ubioru! To musiała być Ona - sunęła daleko przed nim po trotuarze, w wzbijającym się coraz wyżej słońcu...To niemożliwe! A jednak - sam nie wiedział kiedy - puścił się pędem, nie zważając na nic. Sylwetka zaczynała rosnąć w oczach, a skręt w jakąś wąską uliczkę był niedaleko od Niej! Jeśli w niej zniknie, to na pewno...

- Jenna! - krzyknął rozpaczliwie.

Ona znikała już prawie za rogiem. Zdyszany dopadł ją w ostatniej chwili, widząc tylko plecy, do połowy nagie w wyciętej sukni. Chwycił ją mocno za ramię, szarpnął by się odwróciła. Już, już prawie zaczęła mu ukazywać się twarz ukochanej Żony...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 20-06-2011 o 16:34.
arm1tage jest offline