Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-06-2011, 00:22   #48
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Złota tarcza Słońca leniwie przesuwała się po niebie wlewając odrobinę swej czułości w sterylną biel sali zwierzeń, gdzie uzewnętrzniali się kolejni pacjenci doktora Lirma. Jeden po drugim dzielili się z resztą swoimi bolączkami i ich imitacjami, które miały przyspieszyć koniec nużącej sesji. Niektórzy wierzyli w jej skuteczność i rozpaczliwie domagali się zanurzania w głąb ich jestestwa, inni mieli na terapię pogląd skrajnie odmienny. Jedni i drudzy, zmuszeni okolicznościami, paplali o przetworach ich zwichrowanych umysłów, czekając, czy to na ratunek, czy bardziej przyziemnie, na spacer po podwórzu ośrodka. Wspomnienia odżywały i gasły, notes doktora stopniowo się zaczerniał, a kolejne karty lądowały w kieszeniach jego fartucha. Kuracja trwała i nie chciała się skończyć.

* * *
Joseph

"Pamiętasz to Joseph, nie ma powodu, by chować przede mną prawdę" – lekarz uśmiechał się nieznacznie, bez szarżowania z odgrywaniem empatii – "Nikt Cię tu nie osądza. To zostaje tutaj".
"Sam to wiesz... Mówiłem o tym nie raz..." – mężczyzna potarł zmęczone powieki.
"Nie chodzi o Twoje życie przedtem. Wiem, że nie było lekkie. W takim zakątku świata... W takich warunkach... Pewnie każdy zdecydowałby się na takie wybory..." – głos był ciepły, współczujący. Wręcz prawdziwy, można by zaryzykować tezę, uwolniony od wyuczonych póz.
"W takim razie o co chodzi? Wiesz, co robiłem wcześniej... Kim byłem..."
"Pamiętasz w jakich okolicznościach tu trafiłeś, Joseph? To recepta na wyzdrowienie... Pierwszy słuszny krok, który da podstawę pod leczenie..." – Lirm drążył temat i za nic nie dawał się zbyć.
"Byłem... Rel Astra, wielka metropolia... Pamiętam mury najeżone dziesiątkami sztandarów, mnóstwo flag, proporców... Jakieś zamieszanie... Nie... To było jakieś święto, festiwal. Tłumy ludzi na ulicach, całe rzesze".
"Tak, dobrze kojarzysz. Święto Plonów, wielkie uczty i popijawy. Świetna zabawa, prawda?"

Rozstawione na ulicach stoły uginały się od naładowanego do misek mięsiwa i lepkich od wina glinianych dzbanów. Dzieciarnia wrzeszczała jak na zapowiedź piekielnych zastępów, ale jedynym zagrożeniem była pulsująca w żyłach okowita i groźba nudności z przejedzenia owocami morza. Kalmary i krewetki wyglądały odstręczająco, ale z żelazną porcją silnej jak stal zapojki odwaga rosła. I rósł brzuch, gdy język rozsmakował się w potrawach, które były inne niż szło sądzić.

"Pamiętasz Skowronka?" – doktor wyrwał swego podopiecznego z aromatycznych wspomnień – "Byliście tam razem. Pracowałeś dla niego, od jakiegoś czasu".
"Skowronek?" – Joseph wbił wzrok w bieloną powałę – "Tak. Pamiętam go..."

Skowronek był rannym ptaszkiem. W ogóle zdawało się, że jest na nogach przez cały czas i jeśli ma moment, by zmrużyć na chwilę oko to chyba tylko, gdy jest sam na sam z wychodkiem. Jako ambitny biznesmen miał mnóstwo spraw na głowie i nie dziwota, brał się za poważne przedsięwzięcie. Do tej pory robił dla Rusty'ego, jak wszyscy w mieście, ale nadszedł czas, by przeciąć pępowinę i wypłynąć na szerokie wody. Gromadził wokół siebie speców z wszelakich dziedzin i gdy przychodziło do sięgania po sakiewkę nigdy nie mylił się w ocenie ich przydatności. Płacił więcej niż dobrze, choć wymagał więcej niż dużo. Droga była daleka, a ścieżka jeszcze nieprzetarta, ale zdawało się, że pod przewodnictwem Skowronka można zalecieć bardzo wysoko.

"Na początku po prostu bił się o władzę..."
"Na początku tak..." – Joseph głucho potwierdził słowa terapeuty. Przypominał sobie.

Dzieciaki szalały między stołami, co i rusz obrywając szturchańce od starszego rodzeństwa, które porzucało zabawę w berka na rzecz gry w gorzałkę i kości. Hojność najbogatszego miasta po tej stronie Nyr Dyv nie musiała kulić się przed koniecznością. Gdy skończył się alkohol zaraz wytoczono pełne beczki piwa i spirytusu, więc tempo zabawy spadło ledwie na moment. Śpiewy zlewały się w pijane krzyki i impreza wchodziła w nowe stadium. Festiwal trwał w najlepsze. Kiedy z czterech stron placu w ludzką gęstwę wlały się grupy zbrojnych w chustach naciągniętych na przepite pyski zrobiło się niespokojnie. Mieli nie pić. I nie ćpać.

"Ja też..." – pomyślał Joseph, krzywiąc się jak oblany kwasem.

Skowronek... Czego on chciał do diabła? Miał czekać na jego ludzi, działać razem z nimi, gdy nadejdzie moment, uderzyć tak, by bolało. Musiało boleć. Nie chodziło o juchę, która ufarbowała stoły na szkarłat, nie chodziło o jęki, gdy okute żelazem pałki masakrowały kolejnych nieszczęśników, nawet nie o błagania litości, kiedy z kobiet zrywali szmaty i dopadali łkających z pianą na pyskach. Jak sfora psów, puszczona w pogoń za zwierzyną. Najgorsze były te ślepia.

Joseph wzdrygnął się i aż podskoczył w fotelu, dopiero orientując się, że jest w gabinecie Lirma, w skórzanym fotelu, zamknięty w ośrodku, oddzielony od wspomień grubymi murami i kratami.

"Niemożliwe, abym to wszystko... Byłem, byłem z nimi... Ale, kurwa, wiem, kim jestem!"
"Spokojnie, Joseph... Mamy mnóstwo czasu, całe mnóstwo" – doktor nalał rozmówcy szklankę soku i postawił na stoliku przed nim – "Akceptacja to pierwszy krok do wyleczenia".

* * *

Lekarz notował z uwagą wypowiedzi wszystkich, atakowany pytaniami uspokajał krzepiącymi słowami i obietnicą późniejszej rozmowy w cztery oczy. Niepokój był sygnałem zachodzących zmian. Wykazywał, że pacjenci zaczynają dryfować w pożądanym przez niego kierunku. Był konieczny. Akceptacja przeszłości nigdy nie przychodziła łatwo, gdy wyglądała tak jak u nich.

* * *
Kerin

"No już, skarbie, nie chowaj wzroku. Tu jesteś Ty, nie ona. Nie ma obaw" – doktor rozsiadł się w fotelu naprzeciwko ślicznotki – "Boisz się, ale nic Ci tutaj nie grozi".
Spojrzał na nią uważnie i klepnął zasmuconą dziewczynę po ramieniu.
"Mnie też nic nie grozi. Wiem, że nie zrobisz mi krzywdy. Jesteś na dobrej drodze, Kerin".
"Dzięki... Dziękuję, doktorze" – blondynka uśmiechnęła się nerwowo.

Grzeczności i profesjonalne w zawodzie czytelnika umysłów naprowadzanie ofiary na temat trochę zajęło, ale w końcu dwójka znalazła się z powrotem w mieście, jakiś czas temu, razem z nią. Z tą Drugą, z tą przez którą było to całe zamieszanie. Z tą, której Kerin się bała i której nienawidziła.

"Pamiętasz więzienie, prawda?"
Kiwnęła lekko głową. Paskudne wspomnienie, wryło się w szare komórki jak korniki w drewno. Tego nie zapomniała, choć jeśli coś chciałaby wykorzenić z umysłu to właśnie te ponure pamiątki.
"I tylko to, co dalsze umyka Ci z głowy... Mylisz rzeczywistość ze snami... Koszmarami, które towarzyszą Ci od wielu lat, Kerin..."
"Wiem, że to... Po prostu to było strasznie realne... Te macki, trzęsienie ziemi, Profesor... A inne rzeczy... Inne giną w pamięci" – mruknęła zła na siebie, spuszczając głowę na pierś.
"Ale tego dyplomatę bakluńskiego pochodzenia pamiętasz, prawda? Może idźmy tym tropem..."

Pamiętała Hassana, jak mogłaby zapomnieć tego gnoja? Pstrokaty jak papuga i lśniący się od złota jak królewski kufer Baklun był łatwy do zobrazowania. A jeśli do tego dodać wszystkie jego sztuczki i szalbierstwa, kłopoty, których jej przyprawił, złote góry, których naobiecywał i razy, które przyszły zamiast obiecanych bogactw... O tak, on istniał. Był dobrym punktem oparcia do poszukiwania wspomnień we wnętrzu własnej, objętej zawieruchą czaszki.

"Ładny gest z jego strony, nieprawdaż? To on dopilnował, byś nie trafiła na szafot..."
"Co takiego?" – Kerin wybałuszyła oczy ze zdumienia, kompletnie zbita z pantałyku.
"Mówiliśmy już o tym, moja droga. Kiedy zobaczył, jaka jesteś młoda - i jak mówił, 'niewinna' – postanowił wstawić się za Tobą. Wyratował Cię od stryczka dzięki swym kontaktom" – Lirm tłumaczył cierpliwie, ale dziewczyna dochodziła do prawdy bardzo powoli. Drobnymi kęsami.
"Ale ja pamiętam, że to przez niego tam trafiliśmy!" – nie mogła się pogodzić z przemową.
"Nie do końca chyba tak było, co? Fakt, skok był na niego..."

Skok. Dzieje dawne, jak powstanie Ziemi. Co ona tam robiła? Kolejny interes tej Drugiej, ogołocenie kogoś ze złota i dóbr, choć tym razem, dla odmiany, bez podrzynania gardeł. Oberwać miał ten Baklun, koleżka jakiegoś szlachetki urządzającego bogaty bankiet. Tam był Myvern, o tak. Na pewno był on i paru innych. Był jakiś elf, może Elletar? Byli i inni. Na pewno był Baklun.

"Zaplanowaliście z Myvernem, że okradniecie jego ekscelencję, Hassana ibn Sabbaha, ambasadora Żelaznych Wrót. Był bankiet, olśniewająco ubrani zamierzaliście podwędzić przesyłkę, którą miał ze sobą, prawda?"
"Tak, ale... To nie był Hassan... Hassan był z nami..." – zaprotestowała niepewnie.
"To kogo chcieliście okraść?"

Kogo? Sama nie wiedziała już kogo. Na pewno mieli coś odebrać jakiemuś śniademu dżentelmenowi w turbanie, to pamiętała. Ale jak on się, do jasnej cholery, nazywał? Nic, głucha cisza i zimna pustka. W głowie był tylko Hassan. Razem z Myvernem i Elletarem miała obrobić Hassana? I z innymi? Pamiętała aptekę, gdzie zakradła się razem z tą opaloną dziewczyną... Alrauna by pasowała, to chyba była ona? Może nad nią Hassan też się zlitował, kiedy ich złapali?

"Nie pamiętam, nie wiem. Chyba ma pan rację, doktorze" – Kerin poddała się całkowicie.
"Przypomnisz sobie, wszystko sobie z czasem przypomnisz, moja droga. I nie doktoruj, mówmy sobie po imieniu. Jesteśmy tu przyjaciółmi, czy nie?" – Kleofas wyszczerzył mlecznobiałe zęby w serdecznym uśmiechu. Wszyscy byli tu przyjaciółmi, którzy chcieli sobie tylko pomagać. O tak.

* * *


Po zbiorowej terapii wszyscy rozchodzili się do swych pokojów, by pobrać przedobiadową porcję pigułek i syropów. Odprowadzani przez osiłków w białych kurtach żwawo pędzili do swych cel, każdy z własnymi planami na później. Jedni nie mogli doczekać się przebieżki po spacerniaku, a inni próby wydostania się na zewnątrz. Kolejnej, tym razem na pewno już skutecznej, tym razem!

* * *


"Nie żałujesz tego wszystkiego? Co, Falco? Nie szkoda Ci ani trochę?" – pytanie było ewidentne, ale ciężko było spodziewać się odpowiedzi po skrępowanym zwiniętą w sznury pościelą i zakneblowanym własną bielizną niziołku. Chyba, że ripostą miało być ledwo słyszalne jęknięcie.
"Robiłeś duże postępy. Doktor Lirm był naprawdę zadowolony" – monolog trwał, ale nie zapowiadało się na dłuższy wywód. Brązowe, skórzane rękawice przylgnęły do gardzieli karzełka i zaczęły tulić się do niego z prawdziwym pragnieniem czułości. Griff wierzgał na tyle na ile mógł, mruczał na tyle, na ile był w stanie. Niewiele mógł. Nie, kiedy leżał na ziemi w więzach, przygwożdżony do podłogi kolanem i okradziony z oddechu. Zwieracze przegrały walkę, tak jak i mały rozrabiaka. Zsiniały, śmierdzący karzełek we krwi nie wyglądał estetycznie. Nic dziwnego, że trup szybko zniknął ze środka pokoiku, wturlany pod skryte rozciągniętą pościelą łóżeczko.

* * *


Szli korytarzem w asyście personelu, gdy szurając chodakami po kamiennych płytkach wbiegł między nich Lirm z dwójką drabów w kitlach. Cali czerwoni, zlani potem i ze śladami sadzy na twarzach mogli skrywać fakty tylko przed wyjątkowo niewprawnymi obserwatorami. Maska spokoju jakoś nie sprawdzała się w tej sytuacji. Nie dla zgrai, która śniła o podbojach i mordach.

"Kochani, chyba spacer na dziś sobie darujemy. Była tam jakaś mała... awaria i... I musimy się przenieść w inny sektor ośrodka" – doktor otarł pot z czoła, przywołując na twarz wypracowany przez lata uśmiech profesjonała – "Nie martwcie się i chodźcie za mną".
"Pożar! COŚ SIĘ PALI!" – wrzasnął Melkit i na raz pełen wigoru, niby nacierająca w obronie młodych locha, zerwał się do biegu. Wyślizgnął się poza uścisk mocarnych łapsk drabów z ochrony i pognał na spotkanie nieznanego. Wnioskując z reakcji doktora wprost ku 'źródłu awarii'.

Arnold, Jean, zaprowadźcie proszę naszych pensjonariuszy w bezpieczne miejsce" – Lirm odwrócił się ku alejce z której wypływać poczęły kłęby czarnego dymu – "My z resztą personelu musimy zatrzymać Melkita i zebrać resztę pacjentów, którzy zostali w pobliżu... wypadku".

* * *


"O, modlisz się..." – ton głosu był jakby przepraszający, choć wprawny gracz odkryłby w nim przypudrowaną nutę szyderstwa – "Nie chciałbym przeszkadzać, więc nie będę dużo mówił".
Klęczący Felix nie odwracał się, zatopiony w transie, ściskając w dłoniach srebrny symbol swojego bóstwa. Był zagubiony i sam nie pamiętał dobrze, kim był i jakiej istocie zobowiązał się służyć, ale w medytacji odnajdował nić zrozumienia przeszłości i spod zamglonej zasłony niepamięci zaczynały wypływać pojedyncze wspomnienia. Zaczynał czuć sens. I czuł obecność swego patrona.

Przyjemne zimno rozlało się po szyi Inarusa, gdy srebrny wisiorek zawinął się wokół jabłka Adama. Ożywczy impuls był jednak tylko preludium do epilogu opowieści o Felixie, kapłanie Korda Mocarza. Srebro wpiło się w skórę, zagłębiło pod tkankę, rozerwało błonę, upuściło krew. Chłopak wizgnął, zwarł błądzące po omacku dłonie na brązowych, skórzanych rękawicach, które targały za łańcuszek świętego znaku. Był drobnej budowy, ale miał kupę siły. Nie na darmo wybrał na przewodnika i pana boga wojowników. Nie chciał dać za wygraną, nie tak łatwo. Dopóki rąbnięty pięścią w tył głowy nie zwalił się na betonową podłogę. Uścisk na szyi zelżał, ale było za mało czasu na uniki. Brakowało powietrza, potrzeba było sekundy więcej, by wklepać do niedotlenionego mózgu formułkę o skoku wprzód, przetoczeniu się na bok czy rąbnięciu łokciem w tył. Tej sekundy nie było. Schwycony za włosy młokos rąbnął twarzą w beton, nos pękł jak rozbity słoik. Kolejna runda, następne huknięcie. Zęby podrażniły podniebienie, zakotłowały się w zwartym od krwi przełyku. Następny cios i kolejny, bum, walnięcie, uderzenie. Rozmemłana, czerwona galareta wypływała ze zmasakrowanych resztek facjaty młodzika. Mało. Bum i huk. I jeszcze raz. Rozbita żuchwa ustąpiła bezwarunkowo, rozsypując zatopione w porozrywanych dziąsłach kawałki siekaczy. I jeszcze raz, i jeszcze raz. Z Inarusa niewiele zostało, ale zabójca nie odpuszczał. Jeszcze i jeszcze. W końcu! Felix wyglądał jakby jego czaszka znalazła się na tarce do warzyw albo w szczękach monstrualnego dziadka do orzechów.

"Kuracja zakończona" – morderca zrzucił rękawice i wierzchnie okrycie, dokładnie wycierając twarz i dłonie w czystą pościel na sienniku świętej pamięci Inarusa. Mógł kontynuować swe dzieło. I zamierzał. Prędzej czy później.

* * *


Dwunastka pensjonariuszy pod przewodnictwem kolosów, Jeana i Arnolda, maszerowała posłusznie ku obiecywanemu bezpieczeństwu. Czarne kłęby coraz gęstszego dymu i wyraźnie rosnąca temperatura zmieniła pospieszny pochód w nerwowy trucht. Mała awaria chyba nie była taka mała, bo na drugim końcu znanych pacjentom fragmentów kompleksu panowała podobna panika i powietrze było ciężkie od czadu. Co gorsza, droga wywiodła zbiegów w stronę prywatnych kwater personelu, a tu drzwi były pozamykane na amen.

"Do laboratorium! Za mną!" – warknął Arnold i wysforował się na przód pochodu, obierając kierunek na lewo i znikając za rogiem. Za plecami było już czarno jak w kotle, a drzwi po obu stronach alejki nie ustępowały, gdy naciskano na klamki.

"No dalej, za Arnoldem!" – ponaglił bandę stojący na końcu parady Jean, wskazując na rozwidleniu lewą alejkę, gdzie zniknął pierwszy z opiekunów. Ani po lewej, ani po prawej nikt jeszcze nie był, ale ta strefa ośrodka w ogóle była im obca. I pogmatwana jak labirynt.

* * *


"Jak widać, chaos może mieć wiele pożytecznych skutków, doktorze..."
"Halo? Kto to? Melkit, Melkit, pokaż się proszę!"

Dym gęstniał, a oddech nabierał nerwowego tempa. Nerwy były jednak zszargane nie tylko przez zabawę w ganianego po korytarzach. Było całe multum powodów, a nowe rozkwitały bujnie, jak wiosenna flora po kwietniowych deszczach.

Aterasu i Hermit proszeni o niepostowanie. Wierzę, że posłuchają.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 21-06-2011 o 00:40.
Panicz jest offline