Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-06-2011, 08:08   #105
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację






Tharbad, Maj 251 roku




Telasaar i jego dwóch żołnierzy zajęli basztę po prawej stronie bramy nie spotkawszy żadnego oporu, gdyż jak się okazało obiekt był pusty. Kamienna budowla wpisana w masywny mur Tharbadu, od zewnętrznej strony była półokrągła, natomiast jej cześć po stornie miasta opisana była na kwadracie. Valamir miał dużo czasu żeby rozejrzeć się po pomieszczeniu. Pełno tam było beczek, których zawartościłatwo było się domyślić. Smoła, kamienie i szło. Była też jedna z kiszoną kapustą wymieszaną z boczkiem, dwie z ogórkami i wnioskując po zapachu, jedna zdecydowanie ze śledziami. Za nimi stał mały antałek, który okazał się być mocnym trunkiem z żyta. W pomieszczeniu nie było stołu, przynajmniej na tym poziomie. Pod ścianą zauważył zwisającą linę. Zakończoną - kiedy zadarł głowę - dzwonem. Wejść do baszty było trzy. Dwa z obu stron wysokiego muru i jedno z dziedzińca.

Wtedy to wszyscy zamarli z bardzo podobnym grymasem przygryzania warg i mrużenia oczu na umorusanych błotem twarzach. Niedaleko, po decybelach, które echem odbijały się od muru, można by śmiało powiedzieć , że po sąsiedzku, ciszę nocną przerwał raban tłukącego się metalu, blachy, żelastwa o kamienne schody.



Krzdring! – krzdrang! – brzdręg! – drung! – ding! – ksztring – ŁUP!!! – kstring!

Wszyscy zamrożeni w miejscu tylko oczami obracali nasłuchując co stanie się dalej. Jednak prócz ujadania z oddali psa i śmiechów, śpiewów i krzyków z drugiej baszty nic nie mąciło ciszy dziedzińca. Odetchnęli z ulgą. Dobrze wiedzieli, że cokolwiek to było, usiało mieć związek z ich akcją.

Bezszelestnie zbiegł na pół piętro zostawiając wojaków ubezpieczających drzwi po obu stronach wyjść na mur. Znalazł to po co tu przyszedł. W kamiennej sali na koźle z potężnych dębowych bali wmurowanych w mur i sklepienie celi baszty zawieszony był kołowrót. Żelazne oka łańcucha wielkości dłoni dziecka zawijały się na długi owalny pień urządzenia tylko dwoma zwojami. Krata, której pręty były szerokości prostego miecza, była opuszczona. Za częścią urządzenia gdzie łańcuch nawijał się podczas kręcenia za masywną rękojeść korby były potężne koła zębatych przekładni, w których średnicy można by opisać człowieka z rozpostartymi rękoma.

- Psssssst!!!! – dało się słyszeć z góry po niespełna minucie.

Valami wyjrzał i zobaczył jednego ze zbrojnych jak na migi powiedział, to co Perła usłyszał na chwilę. Po murze od strony drugiej baszty, od bramy, dreptał wartownik. Talasaar wyjrzał przez otwór okienny, zerknął ku górze i zobaczył jak Dunlandczyk leniwym krokiem z włócznią pod pachą kroczył skupiony na podpalaniu cybucha. Mur na tym odcinku był świetnie oświetlony dzięki pochodni zatkniętej w uchwyt przy wejściu do baszty jak i dwa takież same wzdłuż chodnika fortyfikacji.

Wartownik zatrzymał się w połowie drogi przy schodach wiodących na dziedziniec i w końcu dając za wygraną odpalił fajkę od pochodni. Jako, że wiatr tańczył wesoło z ogniem Dunlandczyk aby nie okopcić swej kruczoczarnej gęstwiny brody i wąsów w których tonęła jego kwadratowa gęba, z różnych stron podchodził do pochodni. Musiał być pijany lub niemiłosiernie durny skoro zdobył się na najgłupszy z możliwych sposobów na zaognienie cybucha. Nagle, kiedy kolejny raz obracał się na murze, zatrzymał wzrok na dziedzińcu. Bruk placu był częściowo oświetlony, ale w cieniu muru jego blask rozpraszał się w ciemności. Wystawił pochodnię w stronę bramy. Przy schodach na dół po drugiej stronie baszty z której przed chwilą wyszedł była ciemna plama sylwetki ludzkiego ciała. Ktoś leżał. Pozycja jaką zajmował człowiek wskazywała albo na skręcony kark lub niezbyt wygodną pozycję zaprutego do cna opoja, który padł jak stał, lub może nawet zleciał ze schodów. Wąchał się moment, zerkając na basztę gdzie jego kompani dobrze się bawili, lecz szybko podjął decyzję i zaciekawiony oświetlając drogę ruszył stopień za stopniem na dziedziniec.



- Te! Młody! Skocz no po gorzałkę! – dało się słyszeć ochrypły głos na murze z drugiej strony bramy.











[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Hf8AQS2T55c[/MEDIA]





I doprawdy choć były to ostatnie słowa, które wypowiedział w życiu ten Dunladczyk, który otwierając drzwi miał pecha spotkać na murze czarne postacie elfa, krasnoluda i czterech krzepkich weteranów królewskich, to nie były ostatnimi, które usłyszał. Nim zginął przeszyty nożem Vincenta, jego uświadamiający sobie tragizm sytuacji umysł, zdołał zarejestrować szept trzymającej go w żelaznym uścisku z dłonią na ustach postaci:

- Drzwi!

Jednak drewniane wrota do baszty uchylały się do środka i chcąc je zamknąć tak czy inaczej trzeba było wkroczyć. Pomieszczenie, którego wnętrze było lustrzanym odbiciem baszty, którą zajął Valamir z dwoma zbrojnymi, tym razem wypełnione było ludźmi. Choć nie mieli stołu, to z beczek żołnierze zrobili prowizoryczne blaty do picia i tam też leżało też sporo jadła. Zbrojni siedzieli dookoła na ziemi, schodach lub skrzyniach zajęci jedzeniem i wzajemnym przekrzykiwaniem.

U stóp schodów wiodących na półpiętro siedział Dunlandczyk odwrócony plecami do drzwi, w których progu pojawili się nocni goście. Na środku kamiennej sali trzech zajmowało się opróżnianiem antałka, potrząsając nim jakby magicznie więcej cieczy z niego miało przez to wypłynąć. Choć beczułka była już pusta, na zmianę, jeden wyrywał drugiemu pojemnik dowodząc przy tym, że jemu to jeszcze co skapnie.

I tylko siedzący pod ścianą naprzeciw trzej zbrojni zdawali się być odwróceni twarzami w stronę Andarasa i Kh’aadza, którzy ukradkiem zerkali zza framugi otwartych drzwi, lecz i oni wszyscy zajęci byli arcyważnymi czynnościami. Jeden mozolnie czyścił wypolerowany miecz, a dwóch pozostałych nie szczędziło energii przy żywym gestykulowaniu, które gdyby nie potok gromkich słów, jaki wylatywał im z zarośniętych bród, można by pomyśleć, że obydwaj kreślą rękoma bachomazy lub rozpaczliwie topią się pod wodą.

Kilka pospiesznych szeptów i po chwili w wejściu stał Khaadz z dwoma weteranami. Dopiero bełt zdruzgocącyczaszkę siedzącego niżej człowieka, który pochylił się do przodu trafiony w potylicę osuwając trupa na tyłku tych kilka stopni na dół, wychodząc pod brodą, przerwał wrzawę zbrojnych. Ich spojrzenia poleciały ku drzwiom skąd kolejne dwie strzały przygwoździły do muru sprzeczających się dotąd po obu stronach gorliwego zwolennika lśniących mieczy. Jeden zastygł z pociskiem w sercu nieruchomy jak kukła. Drugi, charczał i trzymał drzewiec sterczący mu z piersi. To przerwało pierwsze chwile zaskoczenia i Dunlandczyk z mieczem w garści zerwał się spod ściany. Wystrzelił obijając się plecami od muru i udami od posadzki jak z procy, lądując na ugiętych nogach zbierając się do szarży, gdy w drzwiach pojawił się umorusana błotem wysoka sylwetka elfa, którą poznać było można chyba tylko po spiczastych uszach sterczących spod kruczoczarnych włosów. Andaras z naciągniętą cięciwą wszedł między rozstępujących się łuczników, którzy sięgali właśnie po kolejne strzały, i niemal bez celowania wypuścił lotkę. Pocisk obracając się trafił brodacza w czoło ciągnąc jego kędzierzawą głową do ziemi, gdzie wylądowała w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą siedział, dokładnie między dwoma towarzyszami, którzy teraz spoczywali nieruchomo ze spuszczonymi łbami. Jego nogi wzbiły się w powietrze ukazując dziurawe podeszwy i wraz ze słomą, jaka wzbiła się w powietrze opadły na posadzkę jako ostatnie, zaraz po plecach, które ciężko gruchnęły o kamienie.

Trzej zbrojni przy beczkach dobyli tego co mieli pod ręką. Włócznię, noża i buzdygan. Tylko jeden z nich który zamiast po broń, miał na tyle oleju w głowie, a może niedobór alkoholu, że przytomnie rzucił się w kierunku wiszącego pod ścianą sznura. Już chwytał na grubą linę z zasuplonymi węzłami gdy kolejna strzała Andarasa odrzuciła go z impetem trafiając w szyję. Szarżujący na dół schodek po schodku krasnolud oszczędził sobie ostatnich kilka stopni rzucając się z nadziakiem na stojących Dunlandczyków. Obalił brakiem jednego na beczkę, a drugi osunął się na ziemię pod ciosem szpikulca, który ugrzązł mu w głowie. Bryznął mózg z przebitej skorupy czaszki czerwonoszarą mazią ochlapując Kh’aadza. Nim krasnolud wyszarpnął żelastwo z wroga i zamachnął się na drugiego, tamten już leżał przebity mieczami weteranów. Wszystko trwało nie więcej jak dziesięć sekund. Starcie było krótkie i niezwykle skuteczne.

Towarzysze umorusanych błotem napastników, z drugiej strony bramy, usłyszeli jedynie uciętą wrzawę popijawy i niceo więcej cieni jakie zagrały w wąskich oknach i otworach strzelniczych baszty.











[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=9S61q2Ooxpo[/MEDIA]





Pod bramą, w wysokich trawach łąki, po której mgła przewalała się gnana leniwie wiatrem od rzeki, Dearbhail z wyznaczonym do zadania najbliżej przyczajonym zbrojnym oraz Endymion, w skupieniu skradali się w kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą dostrzegli podejrzane postacie. Mogli przysiąc, że gdy księżyc wypłynął na niebo ujrzeli w chaszczach dwie skrywające się przed nocnym blaskiem głowy. Rohirimka z żołnierzem ostrożnie podchodzili, kiedy poruszające się trawy w kierunku przeciwnym sugerowały odwrót ich obiektu zainteresowań. Jako, że Endymion, który zniknął w nocy jak cień, musiał być gdzie tam z przodu przed wycofującymi się postaciami, które teraz niechybnie kierowały się wprost na niego, dziewczyna wstała z klęczek i pochylona w pas podjęła bieg przez trawy z obnażonym mieczem. Podążający za nią żołnierz uczynił to samo.










Endymion, który ku swojemu zdziwieniu najpierw usłyszał a później zobaczył jak trawy przd nim poruszając się coraz szybciej, przyległ do ziemi z nożem w ręku wyczekując nadchodzących obcych. Miał nadzieję rozeznać się z bliska i ocenić z kim ma do czynienia, lecz widoczność była fatalna a mgła, która dotąd działała na jego korzyść teraz kryła w sobie wszystko. Podejrzewał, że podchody Rohirimki wypłoszyły zwierzynę, choć w rzeczywistości, to wiatr od rzeki zdradził jego pozycję. Kiedy wiedział, że na nic się zda ocena sytuacji i być może bojąc się, że został odkryty, gdy ruch w wysokiej trawie był nie malej jak sześć stóp przed nim, zerwał się na równe nogi i nożem gotując się do ewentualnego odparcia ataku, powiedział dobitnym lecz ściszonym głosem:

- Stać!! Kim jesteście i co tu robicie chowając się po chaszczach? Gadać ale już!!!

Choć Endymion nie był ułomkiem postać, która wstała z ziemi była o dobrą głowę od niego wyższa, górując ponad siedem stóp nad ziemią. Zza niej dało się słyszeć obleśny i paskudny rechot nie wróżący niczego dobrego.

Dearbhail była już klika kroków przed celem, gdy scena rozpoczętego dialogu Endymiona zakończyła się szczękiem oręża i jego na wpół bezwładnym lotem w wysokie trawy, gdyż potężna postać, którą omiatała mgła zamachnęła się zza ucha wprost na strażnika. Wtedy dziewczyna dostrzegła, że stojąca za tą postacią druga, mniejsza i nie tak okazale zbudowana jej jej towarzysz, choć i tak wyższa od Dearbhail rechotała obleśnie a do jej nozdrza doleciał zapach, którego nigdy wcześniej nie znała. Przypominał smród długo niemytego ciała wymieszany z szambem i gnijącym mięsem. Żołądek odruchowo cofnął się jej do gardła, lecz wojowniczka zdusiła w sobie naturalny odruch wymiotny i niemal bez zastanowienia cięła przez klatkę piersiową odwracającej się właśnie obleśnej postaci, która dzierżyła w garści miecz z zakrzywionym ostrzem. Dziewczyna nie zorientowała się, że jest sama, bo jej towarzysz na widok powalenia Strażnika Królewskiego czym prędzej wybrał się zająć z dala upatrzone pozycje. W niemrawym blasku księżyca Dearbhail zobaczyła twarz parującej jej cios postaci. Jeśli na świecie są orki, to muszą wyglądać niechybnie, dokładnie jak ta zakazana, łysa i na wpół zwierzęca gęba.

Endymion zerwał się z błota jak oparzony i dobywszy miecza wycedził przez zęby:

- Niejedna podpita dziewka potrafi mocniej zdzielić. Spróbuj jeszcze raz!

Tamten nie dał się więcej prosić. Krótki miecz, który w rękach olbrzyma był niewiele tylko krótszy od półtoraka strażnika, wyprowadził cios. Tym razem już nie na siłę a precyzję. Endymion uskoczył w ostatniej chwili lecz kiedy chciał wyprowadzić swój atak licząc, że jego dłuższe ostrze dosięgnie wroga, przeliczył się, bo nogi ugrzęzły mu po kostki w bagnistym błocie i miecz z furkotem przeciął mgłę przed bokiem olbrzyma. Podmokły teren teraz chyba też nie przypadł do gustu i temu drugiemu, bo widocznie chcąc skończył fechtunki, po prostu zaszarżował na strażnika bez ceregieli. Endymion uwalniając nogi kolejny raz rzucił się w trawy naj najdalej od olbrzyma, poza zasięg jego rozjuszonej postaci i robiąc zwrot, wybił się i pchnął go ostrzem w okolicach prawej nerki. Postać ani pisnęła, tylko zacharczała jak prosiak i mimo mgły, Endymion przysiągłby, że z ust i nozdrzy olbrzyma buchnęła para. W zasadzie już teraz strażnik nie miał wątpliwości, że nie walczy z człowiekiem a orkiem. Jednak te ścierwo w niczym nie przypominało tych z lasu. To jak przyrównywać konia do kucyka lub psa do wilka. Strażnik szarpnął za rękojeść by uwolnić miecz gdy ork odwinął się z lewej ręki wykonując półobrót i tym samym bardziej nabijając się na miecz Endymiona. Uderzenie w skroń było tak potężne, że strażnik zobaczył mimo gęstej mgły wyraźnie zobaczył wszystkie gwiazdy na niebie. Potoczył się kolejny raz w trawę, a miecz uwolniony z ręki sterczał z boku bestii. Odczołgując się nieco, sięgnął po nóż i nucił nim w orka, który wyciągnął z rany ostrze człowieka. Trafił go w pachwinę, co sprawił, że tamten pochylił się. Endymion wciąż czując w głowie rezonans zamachnął się drugim nożem, kiedy ork był już tuż na nimi i posłał go prosto w szyję olbrzyma. Dopiero wtedy tamten upadł twarzą w trawy, wprost na strażnika. Ważył chyba z trzysta funtów, a przynajmniej takie wrażenie odniósł strażnik, gdy wygramolił się spod cielska bestii. Z pleców orka sterczały trzy strzały.










Dearbhail przyjęła atak napastnika zgodnie ze wszystkim czego ją nauczono w wojsku na treningach. Tylko czemu ten brudas za każdym razem ściągał ją do ziemi. Za trzecim razem, kiedy niemal straciła swój miecz po parowaniu dziwacznie zakrzywionego ostrza, postanowiła zrobić unik i kiedy stwór zaatakował markując zwarcie usunęła się w ostatniej chwili tamten nie spotykając oporu poleciał w trawę. Wtedy zobaczyła, że pojedynek Endymiona przeniósł się znacznie dalej od niej, lecz nie miała czasu na śledzenie poczynań strażnika, bo wiedziała, że w każdej chwili może się rzucić na nią jej przeciwnik, którego straciła z pola widzenia. Gęsta mgła kłębiła się nad wysoką trawą, gdy dziewczyna obracała się w lewo i prawo. I za siebie. I właśnie stamtąd nadszedł atak. Dobrze, że nauka nie poszła w las i godziny spędzone na ćwiczeniach w końcu zaowocowały. Zagłębiła ostrze w tors napastnika, a miecz ześlizgując się po napierśniku sięgającym żeber zatopił się w miękkie podbrzusze. Ork zaskowytał jak zażynane prosię i będą w zwarciu z Dearbhail chciał ugryźć ją w szyję, zatrzymując się na metalu hełmu i naramiennika. Wojowniczka z okutego łokcia zdzieliła konającą szkaradę przez łeb i tamten zwalił się z łoskotem u jej stóp. Chciał jeszcze wstać, a raczej dzwingąć się na kolano, lecz nadbiegający w towarzystwie kilku innych żołnierz, który jeszcze przed chwilą jej towarzyszył, teraz przygwoździł mieczem goblina do miękkiej ziemi przebijając go na wylot. Kiedy we mgle zamajaczyła sylwetka potężnego Uruk-hai królewscy łucznicy bez namysłu posłali w jego kierunku strzały.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline