Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-06-2011, 18:55   #1
Piszący z Bykami
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Dragon Age: Pradawna Esencja (Byki)

Dragon Age: Pradawna Esencja



PROLOG:
DANSE MACABRE


~*~

Świat płonął. Smoczym pogorzeliskiem niósł się płomień przez kurhany i chaty, jęczeli chłopi, wojowie, ludzie i elfy i wszystek ras i klas, wszystek profesji, statusów. Ozory ich, tak inne, tak chętnie wzajem na się plwające, jednakim wyły teraz jękiem bólu. Język śmierci jest przeto jeden, wspólny dla wszystkich, popielonych dusz. Kostucha miała dziś ucztę, o tak, prawdziwą ucztę, posilić się mogła do syta. A była wszystkożerna. Śmierć bowiem wszystkich lubuje jednako, wszystkich odwiedza tak samo. W jej obliczu wszyscy są równi. Danse macabre.

~*~

"Tyś na twarz suknem żałobnym nakryty,
Jam zawarł zmysły w okropnej ciemności,
Ty masz związane ręce, ja, wolności
Zbywszy, mam rozum łańcuchem powity.

(…)

Ty się rozsypiesz prochem w małej chwili,
Ja się nie mogę, stawszy się żywiołem
Wiecznym mych ogniów, rozsypać popiołem."

(fragment sonetu „Do trupa” J.A. Morsztyna)


~*~

- Smok! – wykrzyknęła przerażona Laura, budząc się ze snu. Jej dziesięcioletnie ciałko drżało ze strachu, wyśniony koszmar spłynął jej po policzkach w postaci łez. Odwróciła się, wyjrzała przez okno. Nie było płomieni, nie było śmierci, nie było końca świata. – Jeszcze nie… – wyszeptała Laura i wlazła pod koc, by tam schować się przed strachem. Naraz do pokoju wpadła jej matka, nie mniej przerażona niż sama dziewczynka. –Laura! Co ty wykrzykujesz?! Co się stało?! – zawołała podbiegając do córki i odgarniając koc. Dziewczynka spojrzała na swą rodzicielkę i nagłym ruchem objęła ją mocno, wtuliwszy się zaś w matkę z całych sił, wychlipała przez dławiące łzy:
- Widzia-ałam smoka, mamo, śnił mi się smok! Wielki i straszny, mamo, strasznie straszny! On tu przyjdzie, mamusiu, przyjdzie i wszystkich nas pozabija! – wykrzyknęła Laura i rozpłakała się na dobre…

~*~

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=00d8QKKWU3c[/MEDIA]

~*~

Reihl; Thedas, Wolne Marchie, Kirkwall, „u szalonego Joe”

To był ładny dzień, doprawdy; dość wciąż słoneczny by nieprzyjemny chłód nie wkradał się pod przyodziewki, dość jednocześnie wietrzny, by rozżarzone promienie późnego już słońca, nie wydawały się nazbyt upierdliwymi. To słońce zresztą miało się już z wolna ku zachodowi, toteż równie poprawnym byłoby rzec: to był ładny wieczór. Przejrzyste niebo – na którym widniał już zarys księżyca, choć dzień jeszcze nie zgasł do końca – stanowiło zapowiedź nocnego firmamentu, prawdziwie urokliwego dla każdego, kto akurat ceni sobie widok gwiazd. Uliczny ruch zelżał już nieco, a życie cichcem poczynało toczyć się w karczmach, knajpach, w ciemnych uliczkach i wątpliwej sławy domach rozkoszy. Zapach nadchodzącej nocy stanowił przeto obietnicę niemałej klienteli i udanego zarobku.
Ale tobie nie w głowie były swawolne myśli. Ty wracałeś właśnie od pewnego kupca, który najął cię był dzisiejszego ranka do pewnej drobnej robótki, a która to – choć niewielka – dość była opłacalna, oto bowiem, wykonawszy ją w trymiga, wracałeś właśnie z zapłatą, dzięki której sakiewka twoja brzęczała o wiele przyjemnej. A że bardziej głodny byłeś niźli zmęczony, postanowiłeś wstąpić po drodze do karczmy „u szalonego Joe” w poszukiwaniu jakiej strawy. Budynek ten, który to stanął tu przed kilkoma laty, cieszył się niezłą całkiem renomą jak na przybytek o tak pokrętnej nazwie. Co do tej zaś, to wśród bywalców tutejszych najróżniejsze krążyły spekulacje, z których większość sprowadzała się do wersji, jakoby Szalony Joe pędził samodzielnie bimber tak ognisty, że największym nawet moczymordom, gęby w szalone maski wykrzywiał. Inni dodawali zresztą, że Joe spożywa ów specyfik lekko niczym lecznicze ziółka, a w takim razie co-nieco jednak pod kopułą nierówno mieć musi. Szczególnie, że byli też i tacy, co dobrowolne sięgnięcie po bimber Joego uważali za akt najwyższego szaleństwa. Sam zainteresowany zresztą na temat ów się nie wypowiadał, w ogóle raczej małomówny był z niego typ, ale mało to istotne, zważywszy na fakt, że większość czasu spędzał schlany w trupa na zapleczu, za ladą zaś stawał tylko od wielkiego dzwona.

Wstąpiłeś więc do „Szalonego Joe”, jak się rzekło, powędrowałeś następnie w stronę szynkwasu, by tam zamówić strawę i coś do popicia. Otrzymawszy zaś posiłek, zapłaciłeś i udałeś się do jednego ze stolików, by samotnie i w spokoju wszystko skonsumować. Nieopodal, w kominku, buchał czerwono-żółty ogień, małe okienka były pozamykane, w przybytku panował więc tłoczny gorąc. Zewsząd dochodził cię niezrozumiały gwar dziesiątek rozmów, kłótni i hazardowych rozgrywek, pomiędzy którymi poczynał plątać się już gdzieniegdzie pijacki bełkot. Do tego mlaskanie przeżuwanych pokarmów, łapczywe hausty przełykanych w pędzie trunków, stukot naczyń o drewniane ławy i butów na kamiennej podłodze. Nic nie świadczyło o kończącym się dniu, odwrotnie wręcz – życie zdawało się dopiero zaczynać. Ta karczma, to było jak mały, autonomiczny świat wewnątrz świata, w którym stworzenia wszelkiej maści wiodły żywot podług własnych cyklów. Posilały się, załatwiając przy tym swe szemrane interesy lub grając w kości o ostatnie pieniądze, lub też przyglądały się obecnym spode łba, szukając zaczepki. Jak ten barczysty krasnolud, co to samojeden siedział przy drzwiach i gapił się na ciebie z arogancją, wyczekując zapewne aż zacznie ci to przeszkadzać na tyle, by wszcząć upragnioną przezeń burdę. Duszno tu było, nieprzyjemnie gorąco i tłoczno. W ogóle ostatnimi dnami ruch w „Szalonym Joe” nasilił się, a to ze względu na jedno, wielce wartościowe nazwisko: Alexander Sunrise.
Imię to obiegło całe Kirkwall jakiś czas temu, szczególnym zaś zainteresowaniem cieszyło się wśród łowców, zabójców, najemników i innych – szeroko pojętych – szemranych typów, a to ze uwagi na wieść o sporej sumce, jaką można było zainkasować za dostarczenie głowy wyżej wymienionego do „Szalonego Joe”. Reszta pozostawała tajemnicą; kto zabójstwo zlecił, komu rzeczony nieszczęśnik zalazł za skórę i jak, kim jest, nie było nawet pewności, co do jego rasy, ba! – zdarzali się i tacy, co twierdzili, że mowa tu o kobiecie! Dwie tylko rzeczy były pewne: spora zapłata za wykonanie zadania, której suma wahała się w zależności od zasłyszanej plotki, nigdy jednak nie schodząc poniżej wartości horrendalnych (mawiało się nawet, że w grę wchodzą ilości liczone w suwerenach!), oraz, że nieborak pozostawał wciąż żywy i przez nikogo nie spotkany. A niejeden pragnął rzeczonego Alexandra dorwać, choćby po to, by dowiedzieć się, kto zacz. Zaspokojenie ciekawości rzadko jednak bywało powodem jedynym…

Drzwi przybytku otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem, niemal niesłyszalnym pośród tutejszego gwaru. Do karczmy wcisnął się szelmowsko uśmiechnięty jegomość słusznej masy. Podszedł do kontuaru, zamówił kufel piwa, zamienił parę słów z tym i owym, po czym jeden z rozmówców jego rozejrzał się po przybytku, powiódł wzrokiem po obecnych i nagle wskazał jegomościowi ciebie paluchem. Ten zaś poklepał rozmówcę po ramieniu, rzucił mu jaką monetę na ladę w podzięce i przeciskając się przez tłok, ruszył w twoją stronę, piwo swe trzymając w wysoko uniesionej ręce.
- Berg the Pale, miło mi. – przedstawił się znienacka, dosiadając się bez pytania na wolne miejsce naprzeciw ciebie, nim zaś zdążyłeś przełknąć kęs swego jadła, coby odpowiedzieć, on przemówił ponownie – Słyszałem, że uczciwy z ciebie gość, a to bardzo dobrze, bardzo, kogoś takiego właśnie potrzebuję! – mówił szybko i rzeczowo, wskazując przy tym paluchem wolnej ręki na ciebie, ot gestykulacja. Pociągnął solidny łyk piwa, beknął, po czym krótko i niespodziewanie wyjaśnił o co chodzi: - Muszę dorwać pewnego kolesia; Norh D’evielle, nazywa się Norh D’evielle, co ty na to…?


Ara’assan; Thedas, wyspa Par Vollen, wioska Sanshibas

Poranek był ponury i mglisty, powietrze wciąż chłodne po nocy, a wszystek świata wilgotny od dżdżystego deszczu, którym przesiąkał odkąd tylko otworzyłaś oczy. Stąd też, mimo pory już przecież nie wczesnej, ulice wioski pozostawały wciąż ciche, pogrążone w leniwym letargu. Oczywiście, większość qunaryjczyków obudziła się już dawno i pomknęła do swych zajęć, robili to jednak dziś w jakiejś zmowie przytłaczającego milczenia; widać poranna pogoda nie sprzyjała pogawędkom. To była pogoda samotników. Poza tym, ci, którym do obowiązków swych nie było aż tak śpieszno, wciąż lenili się w ukryciu swoich chat, najmłodsi zaś mieszkańcy smacznie jeszcze chrapali. Dlatego może atmosfera taka szara była, taka senna. Ty chwilowo miałeś jednak większe zmartwienie…
Czułaś się fatalnie, gardło piekło cię niemiłosiernie, w dodatku gdzieś wewnątrz czułaś bulgoczące mdłości. Obudziłaś się przed momentem, czułaś jednak senne otępienie, które w dodatku gniotło cię przytłumionym bólem głowy w okolicach skroni. Było ci gorąco, choć stopy zimne miałaś jak lód, leniwie ukryłaś je pod pierzyną. Podłe jakieś choróbsko dorwało cię przez noc i nie dawało teraz żyć; niech to. Byłaś jednak qunari, co w tych okolicznościach było na plus, znoszenie fizycznych niedogodności przychodziło ci bowiem łatwiej niż reszcie znanych ci ras. Niemniej, co innego atak od zewnątrz, przed którym broniła cię twarda skóra i wszelkie inne atrybuty twego gatunku, co innego zaś dolegliwości rozkładające cię cichcem od wewnątrz; nie dało się przed nimi bronić. Jednakże – co również istotne – byłaś też kobietą, a te, jak wiadomo, zdecydowanie lepiej funkcjonują w chorobie niźli reszta świata, co to nie ma szczęścia zwać się płcią piękną. Skora byłaś więc do opuszczenia swego legowiska, wyjścia na powietrze, ba!, nawet dorwałabyś się do swych zajęć bez zwłoki, a kto wie – może i by to pomogło? Nic jednak z tego, nie było mowy o wychodzeniu z łóżka, twój opiekun nie zamierzał ci na to pozwolić.

Ukochany twój bowiem – imieniem Trask – ledwie tylko spostrzegł, w jakim jesteś stanie, od razu postanowił, że nigdzie nie powinnaś się ruszać. Co więcej, zaoferował, że pogna natychmiast po jakąś fachową pomoc, co to by mogła ci w walce z chorobą dopomóc. Kochany był, zaiste, gdyby nawet dorwał cię byle katar, on z pewnością ruszyłby na poszukiwania najznamienitszych znachorów z najbardziej oddalonych kątów świata, byle tylko ci dopomóc. Jako że jednak sprawa poważniejszą była niż katar, a szukać uzdrowiciela wcale nie trzeba było tak daleko, łaskawie pozwoliłaś mu czynić swą powinnoś. Na nic zdały się zapewnienia, że sama możesz się w tę drogę udać, Trask pędził już prędko w stronę dzielnicy duchownych, ty pozostałaś na miejscu. Westchnęłaś i ułożyłaś się wygodnie, co nie było łatwe wobec złego samopoczucia. Rozmyślałaś.
Trask powrócił po kilku chwila, ciągnąc z sobą młodą duchowną, co to zajmowała się ziołami, lecznictwem i wszelkimi sprawunkami z tym związanymi. Nie pamiętałaś teraz jej imienia, znałaś ją jednak z widzenia, tu z resztą wszyscy się znali bo wioska przecież do dużych nie należała. Znachorka miała przerażenie wymalowane w oczach, widać ukochany twój przesadził nieco, opisując jej po drodze twoje dolegliwości. Qunaryjka przyklęknęła natychmiast przy twym legowisku, rozłożyła misy, naczynka i medykamenty, rozstawiła kotarę, coby mogła dokonać oględzin bez obawy, że luby twój zbyt nadgorliwie będzie się temu przyglądał. Następnie przystąpiła do badań; obejrzała więc całe twe ciało dokładnie, mrucząc przy tym pod nosem ni to modły, ni to zaklęcia jakieś, pozaglądała we wszystek otworów ciała, co z pewnością nie należało do badań przyjemnych, długo miętosiła i gniotła twą skórę w miejscach najprzeróżniejszych, aż w końcu poczęła mamrotać pod nosem:
- No tak, tak… no tak…
Zapytana o efekty swych oględzin, stwierdziła odkrywczo, że jesteś chora, ale nie jest to nic wielce poważnego, po czym przystąpiła do mieszania ziółek, listków i innych składników, nakazując ci spożywać regularnie ów wywar przez cały dzień dziś i jeszcze jutro. - To z pewnością pomoże – orzekła, zbierając swój dobytek – Nie jest to smaczne, co to, to nie, wiadomo. Ale trzeba ci było nie chorować, teraz musisz się kurować i to raz-dwa, moja droga, musisz dbać o siebie, w twoim stanie zdrowie jest najważniejsze… – urwała, widząc wasze zagubione miny, które to zagubiły się gdy padło słowo-klucz: „stan”. Zaraz, zaraz, a w jakim ty niby byłaś stanie? Qunaryjka popatrzyła po was zdziwiona
- To ty nie wiesz, maleńka? – odezwała się – Ty przecież w ciąży jesteś…!
Oniemiała popatrzyłaś na Traska. On też minę miał nietęgą.


Nicolas Silverbade; Thedas, Ferelden, Denerim

Turniej rozpoczął się w samo południe i trwał aż do późnego wieczoru. Niełatwo było walczyć w przypiekającym skwarze, mężnie jednak wszyscy stawali do pojedynku, poza może jednym z wojów, który od tego słońca zemdlał aż i runął na ziemię przed samą walką. Nikt się tym jednak specjalnie nie przejął, a już szczególnie nie ty. Wielu narzekało głośno na ten nieznośny upał, nie traciłeś jednak czasu na wysłuchiwanie podobnych utyskiwań. Skoncentrowany, cichy i skupiony, stawałeś do pojedynków i wygrywałeś je, jeden po drugim. Czułeś, że jest to przyjemne.
Denerimski turniej nie był może przedsięwzięciem na wielką skalę, rokrocznie ściągał jednak – i to już od dobrych dziesięciu lat – niemałe wcale tłumy, zarówno walczących, jak i widzów. Ci drudzy okalali teraz szczelnie arenę, na której odbywałeś właśnie jedną z finałowych już walk, podnosząc dzikie okrzyki z każdym ciosem i blokiem, wiwatując szczególnie gromko przy każdej rozlanej kropli krwi. Och tak, Denerim lubiło takie rozrywki. Wśród obserwujących był też niejaki Lethias Valestil – Szary Strażnik elfiej rasy, który śledził twe turniejowe zmagania szczególnie uważnie. A były ku temu dwa powody. Po pierwsze, radziłeś sobie bardzo dobrze, z lekkością roznosiłeś kolejnych przeciwników, większości nie dając nawet cienia szansy na wygraną, zwycięstwo twoje było niemal pewne, zgromadzeni wokół areny miłośnicy hazardu wszystkie swe pieniądze stawiali na ciebie. Taki pewnik to dla nich zarobek niewielki ale przynajmniej nieunikniony. Jednak Valestil nie przybył tu dla hazardu, ani nawet dla turnieju. Po drugie bowiem: przybył tu dla ciebie. Polecono mu udać się do Denerim, odnaleźć Nicolasa Silverbade, złożyć mu ofertę. Oto więc był, spokojny i zadowolony, bacznie cię obserwujący…

*

Ostatni przeciwnik sprawiał ci nieco więcej problemu, drań był powolny, ale silny, w dodatku miał dobrą technikę. Niemało cię poranił przy tym pojedynku. Ostatecznie jednak, poharatany, przygwożdżony do ziemi, z twoim niewzruszonym ostrzem przy gardle – postanowił odpuścić. Tak oto przypieczętowałeś swój sukces, stając się zasłużonym zwycięzcą turnieju. Byłeś głodny i wycieńczony, aż drżały ci zmęczone mięśnie, w dodatku cały lepiłeś się od krwi, tak własnej jak i cudzej. Niemniej, byłeś zadowolony, szczególnie, że poza satysfakcją, wygrałeś jeszcze sporą sakiewkę miedziaków, mieszczącą w sobie niespełna tysiąc tychże monet.
Przeciskałeś się przez tłum gapiów, którzy wesoło klepali cię po ramionach, wykrzykiwali pod twym adresem jakieś impertynencie zaczepki, lub też informowali z zaangażowaniem, co o tobie myślą, a nie zawsze były to myśli przychylne. Cóż, niektórzy postawili przeciw tobie spore pieniądze. Ty nie raczyłeś nawet obdarzyć ich swym spojrzeniem, na zaczepki pozostawałeś kompletnie niewzruszony. Nagle na drodze wyrósł ci wysoki elf z herbem Zakonu Szarych Strażników na piersi. Lethias Valestil uśmiechnął się do ciebie serdecznie i przemówił ciepłym głosem.
- Witaj, Nicolasie… - zaprawdę, głos jego był tak kojący, że nawet największym mięśniakom na myśl zwykł przywodzić dobrodusznego papę, opowiadającego swym pociechom bajania na dobranoc. A elf był młody, smukły, cerę miał nieskazitelną, a włosy długie i jasne. – Wspaniały turniej. Świetnie walczysz. – zauważył z uśmiechem, po czym dodał: – Mam dla ciebie propozycję… – i uśmiechnął się jeszcze szerzej, jeszcze cieplej.
Czy muszę wspominać, że zaoferował ci przystąpienie do Zakonu?

Denerim

Nie musiałeś odpowiadać od razu, dano ci czas – parę dni na podjęcie decyzji. Lethias i tak miał tu do pozałatwiania jakieś swoje sprawunki, toteż polecił ci dobrze przemyśleć sprawę i w razie potrzeby szukać go wieczorami w tutejszej oberży. Ty jednak decyzję podjąłeś szybko i bez wahania, już następnego dnia ruszyłeś przez ulice Denerim, by odnaleźć elfa w knajpie „Pod smoczym jajem”, gdzie przesiadywał był właśnie z swymi dwoma towarzyszami. Pomachał do ciebie, gdy tylko przekroczyłeś próg przybytku. Jego kompani, rasy ludzkiej, zmierzyli cię bacznym spojrzeniem po czym jeden z nich zwrócił się do elfa: - To ten szpieg?Lethias skarcił towarzysza kosym spojrzeniem, po czym zwrócił się do ciebie tym swoim ciepłym głosem.
- Witaj, Nicolasie. Zdecydowałeś się więc? – Tak, zdecydowałeś się, chciałeś być szarym strażnikiem. Ta informacja bardzo ich ucieszyła. Zaprosili cię do stolika, przysiadłeś się i zostałeś obdarowany potężnym kuflem piwa. - To jest Marv, a to Lorand – elf wskazał kolejno na swych towarzyszy. Lorand był wysoki i barczysty, oczy jego były błękitne, a spojrzenie szlachetne, twarz okolona bordową brodą. Marv zaś był człowiekiem niższym i bardziej krępym, jego twarz była facjatą raczej hulaki niźli rycerza.
- Czy wiesz, dlaczego tu jesteś, Nicolasie? – odezwał się nagle LethiasWiesz, czemu chcemy uczynić cię jednym z nas, szarych strażników? – zapytał, a ty popatrzyłeś na niego. – Bo jesteś zdolny i bardzo nam potrzebny, NicolasieValestil popatrzył ci w oczy. – Tak, tak. Mamy wobec ciebie ważne plany, Nicolasie
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 23-06-2011 o 00:19.
Piszący z Bykami jest offline