Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-06-2011, 18:57   #2
Piszący z Bykami
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Kaesh Olderra; hen, „Bogini mórz”

Szum. Spokojny i miarowy, niezwykle nieznośny szum przyprawiał cię o mdłości. Czułeś się fatalnie; gdyby chcieć samopoczucie twoje umieścić na jakiejś obrazowej skali, to huczące ci po głowie myśli wahały się pomiędzy żalem, żeś się w ogóle urodził, a nieprzemożną chęcią ukrócenia własnego żywota i zakończenia cierpień. Szum, znów ten szum, brzmiał trochę jak morskie fale. Ciemność wirowała ci po łepetynie nieznośnym pędem, ciągnęła gdzieś głęboko w dół, nie mogłeś jednak upaść. Spadałeś tylko w tym wirze, od którego mdliło cię jeszcze bardziej. I bolała cię głowa, jakby ktoś pojmał ją w żelazne kleszcze i próbował zgnieść niczym orzech. Słowem; dorwał cię Morderca. Kac-Morderca. A było wczoraj tyle nie pić. Zaraz, właściwie to ile wypiłeś i czego? I gdzie? Dobre pytanie… speluna, tak, definitywnie pamiętałeś spelunę przy samym porcie, była niemal pusta i cała cuchnęła rybami, do kroćset!... wspomnienie tamtego odoru przyprawiło cię o kolejną falę mdłości, omal nie zwymiotowałeś pod siebie. Powieki wciąż miałeś zaciśnięte, ciemność wciąż wirowała, ale nie wiedziałeś, czy otworzenie oczu cokolwiek pomoże, nie wiedziałeś nawet, czy chcesz to sprawdzać… nic nie wiedziałeś. Ach tak, wiedziałeś, że byłeś wczoraj w jakiejś spelunie, no chociaż tyle. I zaczęło się picie, oj zaczęło, aj-aj-aj. Tamta dziewczyna, jasnowłosa taka, ach tak, to do niej się przysiadłeś. Co się z nią później działo? Pytanie!, a co się działo z tobą?! Jakiś brodaty obwieś zaświtał ci w głowie, tak, tak, jakiś obwieś. A może ich było dziesięciu? Tak, oni to mieli łby do picia, ot co! Ty sobie też zresztą nie żałowałeś. A szkoda…
Speluna więc, w niej dziewka imieniem bodaj Eliza, bo chyba tak miała ona na imię, no i obwieś, co do którego nie ma pewności, czy sam był, czy z dziewięcioma kompanami, czy istniał naprawdę, czy stanowił jedynie wytwór twej pijanej podówczas imaginacji. Tyle udało ci się ustalić. Zasadniczo jednak, biorąc pod uwagę stan twojej pamięci, również istnienie dziewki, jak i samej speluny nawet, stawało pod znakiem zapytania. Na dobrą sprawę więc, nie pamiętałeś nic z poprzedniej nocy. Chwilowo jednak postanowiłeś mieć to gdzieś. Powziąwszy równie słuszne, co nietrwałe postanowienie, że odtąd przestajesz tykać się jakiegokolwiek alkoholu, postanowiłeś zasnąć i obudzić się już zdrowym. Nie wyszło…
Przewróciłeś się z powrotem na plecy, ale zaśnięcie było niemożliwością. Po pierwsze, dlatego, że wciąż kręciło ci się w głowie, po drugie, dlatego, że czymkolwiek było cholerstwo, na którym leżałeś – było strasznie twarde i niewygodne. Notabene, całe twoje ciało było obolałe od tego niegościnnego legowiska, które teraz w dodatku poczęło się kołysać. Po trzecie: upierdliwy szum, po czwarte: rozgrzane promienie porannego słońca uderzyły cię w twarz. Przekląłeś więc w duchu… i otworzyłeś oczy.

Oślepiła cię biała jasność słonecznych promieni, które wdarłszy się pod powieki, postanowiły najwyraźniej wypalić ci oczy. Ból głowy nasilił się, ustało jednak uporczywe wirowanie w twojej głowie. Wywracałeś oczami próbując odzyskać wzrok, podłogą znów zakołysało, ty zaś chwiejnie podniosłeś się do siadu. Skacowany, podparłeś się dłońmi, natychmiast wyczuwając, że to, na czym spałeś, było drewnem. Wracał ci wzrok, usłyszałeś stukot czyichś kroków obok, szyderczy, zadowolony czyjś pomruk poniósł się wokoło. Uniosłeś ciężką głowę i przejrzałeś na oczy: nad tobą wisiał gęsty, włochaty kołtun, spomiędzy zarośli którego, wyzierały żółto-zielonkawe zębiska. To była broda. Konkretyzując zaś, była to broda piracka, należąca do wysokiego obwiesia o szerokim i niepokojącym uśmiechu. Przyodziany był w luźne, mocno miejscami wystrzępione łachmany i kamizelkę, na głowie zaś miał kapelusz z szerokim rondem. Pochylał się nad tobą rozbawiony.
- Dzień dobry, panie ładny…


Głos miał ochrypły, ciarkotwórczy, z paszczy zaś zionęło mu odorem wczorajszej popijawy. Wyprostował się dumnie, roześmiał rubasznie i unosząc ręce w wielce teatralnym geście, zawołał do swoich towarzyszy:
- Haa!, panowie moczymordy i obwiesie, spójrzcie no, któż to łaskaw był wrócić do żywych, haa-haa! – następnie wzrokiem powrócił do ciebie i drapiąc się w zamyśleniu po brodzie, wymruczał do siebie fachowym tonem – No nie wiem, nie wiem, co z tego będzie… – załoga jego tymczasem, z wolna zbierała się wokół; niektórzy odrywali się od wykonywanych leniwie zajęć, jak choćby wpatrywanie się w dal horyzontu, inni zwlekali się wolno z pokładowych desek, na których to, najwyraźniej podobnie jak ty, zalegli po pijackiej zabawie. Z tą jednak istotną różnicą, że oni byli u siebie. I najwyraźniej pamiętali więcej.
- No dobra, panowie, słuchać uważnie, bo w grę wchodzą tu również losy waszych parszywych dupsk! – wykrzyknął ponownie kapitan, opluwając co bliżej stojących mżawką śliny wystrzeloną w trakcie mówienia. Kamraci jego nadstawili uszu. – Oto przedstawiam wam pana Kaesha; nowego opiekuna „Bogini mórz”! – to powiedziawszy, wskazał na ciebie sprężystym ruchem długiej ręki, czemu zawtórował gardłowy okrzyk pirackiej bandy. Następnie zaś kapitan odwrócił się do ciebie, zdjął swój kapelusz, i składając nim zamaszysty ukłon, wciąż z tym złośliwym uśmiechem, rzekł: - Zapraszam do steru, kapitanie Olderra! – i roześmiał się rozbawiony. Ty zaś powiodłeś wzrokiem wokół by upewnić się w swych obawach: oto, niewiadomym cudem, znalazłeś się na pokładzie „Bogini mórz” – pirackiego statku, który mknął właśnie przez otwarte może przy pełnych żaglach… i pojęcia nie miałeś, jak żeś się w tę kabałę wpakował…


Alo; Thedas, Tevinter

Była późna noc, księżyc wisiał wysoko nad horyzontem. Pełnia. Uliczki wydawały się być puste, z ciemnych zakamarków dochodziły jednak szepty, a czasem nawet nawoływania. Mnóstwo wśród pogrążonych w nocy uliczek wiło się obszarpańców. Pora była ponura, niebo zachmurzone i bezwietrzne. Wracałeś właśnie do swego ślusarskiego zakładu, krokiem szybkim, choć ze wzrokiem spokojnym. Jedną rękę wcisnąłeś w kieszeń, drugą poprawiłeś opadający ci na twarz kosmyk włosów. Chłód nocy był przyjemny, ale obcy. Twoje kroki wśród ciemnej nocy – donośne, ale równie obce. Ty sam – obcy sobie i światu. Ty sam.
Zatrzymałeś się kilka kroków przed swoim zakładem by przyjrzeć się dokładniej kupie sierści, która się przed nimi uwaliła. Bury i nijaki, z długim pyskiem i łukowato wykrzywionym ogonem. Pies.


Leżał, ale nie spał, podniósł łeb gdy się doń zbliżyłeś i począł obserwować cię z zaciekawieniem. Rozejrzałeś się, nigdzie jednak nie było nikogo, kto mógłby być tegoż właścicielem. Podszedłeś bliżej, pies zerwał się na równe nogi i zamachał wesoło ogonem, chciał do ciebie podbiec, wtedy też spostrzegłeś, że jest on uwiązany do twych drzwi. Szarpał się więc nieborak z owiniętym wokół jego szyi sznurkiem, podczas gdy ty dostrzegłeś jeden jeszcze ważny szczegół: w twoje drzwi wbity był niewielki nóż, którego ostrze przytrzymywało małą, pożółkłą, leniwie zwisającą kartkę. Westchnąłeś pod nosem, wiedziałeś czyja to sprawka. Lekkomyślna i stylowa, nazbyt pompatyczna. Tak, tak, pompatyczność była w ich stylu.
Podszedłeś do drzwi i zerwałeś zeń kartkę wraz z nożem, pies począł z lubością wić się pod twoimi nogami, oczekując powitalnych pieszczot. Wiadomość zawierała kilka tylko słów:

”Jutro w spelunie. W samo południe. Przypilnuj psa.”

Żadnego więcej słowa wyjaśnienia, żadnych konkretów, choćby dotyczących tego tajemniczego kundla. Westchnąłeś, bo cóż innego mogłeś zrobić. Księżyc tymczasem wyszedł zza chmur…

*

Poranek był jasny i gorący, promienie słońca wpadały przez okna twego skromnego mieszkanka. Zza nich docierał wielobarwny gwar przekup i handlarzy, dobijanych naprędce targów i utyskiwań na ceny, stukot kowalskiego młotka i skrzekliwe franzolenie plotkarskich ozorów, co to kłapały donośnie tuż pod oknem twojego lokum. Zmiarkowałeś po odgłosach, że to już późny poranek i czas był najwyższy na otworzenie drzwi zakładu. Pożywiwszy się więc i doprowadziwszy do stanu przyzwoitej wyględności, zszedłeś na dół i przygotowałeś się do pracy. Po chwili twój drobny zakład ślusarski stał dla klienteli otworem. Przysiadłeś przed wejściem i spojrzałeś na targ, później wzrokiem powiodłeś po niebie. Do południa pozostało jeszcze sporo czasu, słońce ledwie zdążyło się nagrzać ponad linią horyzontu. Uśmiechnąłeś się, głową skinąłeś do kilku kupców, którzy przeszli właśnie obok i w zamyśleniu powiodłeś za nimi wzrokiem. Skąd mogłeś wiedzieć, jak tragicznie zakończy się ta chwila nieuwagi?
Oto zapadła ci nagle przed oczyma ciemność, ktoś przeto ułożył znienacka dłonie na twoich powiekach, ot taki cwaniacki żart kogoś, kto zaszedł cię od tyłu. Nie był na szczęście zabójcą pragnącym wbić ci sztylet pod żebra. Na szczęście?
Dłonie, które oplotły twą głowę były delikatne i miękkie, pomiędzy drobnymi ich palcami wciąż świtały ci skrawki świata. To były dłonie kobiece. Poczułeś słodkie, różane ciepło niewieściego ciała, niemal słyszałeś radosne bicie serca w jurnej jej piersi, która zawisła nad twym ramieniem, gdy dziewczę pochyliło się by wyszeptać ci zalotnym głosem do ucha:
- Panie ślusarzu, musi mi pan pomóc. – zachichotała wesoło – Zaciął się zamek do mego pasa cnoty, czy dałoby się zaradzić temu jakoś na zapleczu?

Bo wiesz, mogłeś być nieco dziwny, wyglądem zaś zniewieściały. Nadal jednak twa uroda spełniała wszystek wymogów niezbędnych do budzenia podniet wśród dziewiczych serc.


Ibraheem Shakeel; na wschód od Thedas, Aksum, oaza Tranea

Dłoń uniosłeś ponad oczy, by uchronić je przed oślepiającym światłem pustynnego słońca. Widniało ono już wysoko na porannym niebie, rozgrzane, rosiło twe ciało lśniącym potem. Blisko już było południa, toteż skwar osiągał powoli poziom najbardziej nieznośnego, ty jednak miałeś się dobrze. Byłeś przyzwyczajony. Poza tym znad wody dosięgała cię ledwie odczuwalna, chłodna bryza; jedyna obecnie namiastka wiatru w całej oazie.
Stałeś właśnie przed swym pokaźnym, białym domem i obserwowałeś uwijających się w ukropie ludzi Khalima, którzy, na polecenie tegoż, przybyli do twej oazy dziś z samego ranka i od razu zabrali się do pracy. Ładowali więc chyżo skrzynie pełne tkanin, daktyli i pomniejszych dóbr, jak mleko czy zboże, na powozy, które następnie ruszały (uginając się pod ciężarem pakunków) w stronę portu. Tam, niemały zresztą kawał drogi stąd, odbierał je sam Khalim z klanu mórz i upychał w ładowni swego statku, by następnie – zgodnie z Twoją, jak i Ziyada wolą – ruszyć z nimi do Thedas i tam przehandlować. Rad byłeś, widząc sprawnie radzącą sobie z tą robotą załogę barczystych mięśniaków, pomiędzy którymi przechadzała się jedna jedyna kobieta. Młoda i urodziwa, przyodziana na modłę piracką, donośnym głosem wykrzykiwała do tachających skrzynie osiłków:
- Ruchy, ruchy panowie! Nie obijać się, raz-dwa, nie mamy całego dnia. Ruszać się!


To była Elena z klanu mórz, piękna i energiczna wnuczka Khalima, co to ją poznałeś, wraz z resztą załogi, przed kilkoma dniami, gdy stary wilk morski przybył do twej oazy. Nie byłeś pewien, ile ma lat, nie mogła być jednak dużo od ciebie starsza. Gdy tylko cię spostrzegła, uśmiechnęła się szeroko i zamachała ręką na powitanie. Podeszła następnie bliżej i zachrypniętym nieco (zapewne od tego ciągłego wydzierania się), choć wciąż uroczym głosem oznajmiła:
- Wszystko idzie dobrze, niebawem się stąd zbierzemy i fiuu… – tu dłonią zatoczyła półokrąg po linii horyzontu – …W drogę. Wszystko zgodnie z planem, żadnego opóźnienia, panie Shakeel! – i uśmiechnęła się do ciebie.

Weszliście do białego budynku, było w nim o wiele chłodniej i przyjemniej niż na zewnątrz. Elena ruszyła za tobą, bo oto postanowiłeś przekazać jej ostatnie swe uwagi i instrukcje, co w zasadzie zupełnie zbędnym było, bo już wczoraj wszystkie szczegóły ustaliłeś z Khalimem po dwakroć. Może to z tego powodu młódka nie zdawała się w słuchanie ciebie specjalnie angażować, z ciekawością za to lustrując korytarze twego domostwa, którymi się przechadzaliście. - Spokojna głowa, panie Shakeel, wszystko będzie dobrze. – odezwała się w końcu, ponownie szczerząc do ciebie zęby. Generalnie wyraz twarzy miała na ogół nieco wredny, z zaciętym spojrzeniem, uśmiechała się jednak zawsze szeroko, szczerze i wesoło. Nagle usłyszałeś za sobą znajome chrząknięcie. Odwróciłeś się i ujrzałeś jednego z swych służących, Elena spojrzała nań z zaciekawieniem. Na imię miał Lockay, choć wszyscy wołali go Irys, geneza tego przydomku nie była ci znana. Facet był wysoki i strzelisty, chudy jak patyk, w siwiźnie jego krótkich włosów jawiła się zaś sporawa już łysina. Oczy miał wąskie, nos szpakowaty, a pod nim cienki wąsik. Był poczciwym człowiekiem.
- Panie Shakeel, zjawił się właśnie konny posłaniec, by zapowiedzieć przybycia szanownego pana Alana z rodu Gweeng, magister zjawi się tutaj za parę chwil, wraz z córką. – oznajmił, złożywszy razem ręce w dobrodusznym geście. Zastygłeś w miejscu zdziwiony, bo i nieźle cię ta informacja zaskoczyła. Fakt, Gweeng ostrzegał, że przybędzie wkrótce, by zapoznać cię ze swoją pierworodną, a twoją przyszłą nałożnicą, spodziewałeś się jednak, że o tej wizycie uprzedzi cię chociaż dzień wcześniej. Cóż, widocznie ten tajemniczy typ lubił takie mocne, zaskakujące wejścia, nie pierwszy wszak raz mu się to zdarzało. A może stwierdził, że jako twój wybawiciel, czuć się może w twej oazie jak u siebie? Któż go tam wie. Irys chrząknął ponownie, widocznie chciał jeszcze coś dodać.
- Panienka Gweeng zażyczyła sobie by nikt, nawet panicz, nie wychodził jej na powitanie, gdyż jest zmęczona i chce obmyć się z brudów podróży przed pierwszym spotkaniem. – poinformował cię, po czym wycofał się do wyjścia. Tam zaś omal nie zginął, zabity przez otwierane z hukiem drzwi, przez które wpadł nagle twój ojciec – Murad –cały czerwony z wściekłości.
- Po moim trupie! Po moim cholernym trupie! – wykrzykiwał od wejścia, pędząc w twoją stronę, zaraz za nim do pomieszczenia wpadł Hassan. - Oszczerstwa! – wrzeszczał, nie mniej wściekły niż twój staruszek – Wszystko oszczerstwa!
- Zamilcz wreszcie, psi synu! – odpowiedział mu Murad, po czym zwrócił się do ciebie, wymachując pięścią –Widziałem ich, widziałem jak ją obłapiał! Moją córkę, moją rodzoną córkę, czarodziej przeklęty, a idźcie wy do czarta, tfu!
- Proszę liczyć się ze słowami, panie Murad! – odkrzyknął znów Hassan, a w tym samym momencie rozległ się kolejny TRZASK! Przez drzwi wpadła roztrzęsiona Alia – siostra twa, zwana klejnotem pustyni – zaraz za nią zaś, wasza matka. – Ojcze, uspokój się, proszę!
- Muradzie, przestań się wydzierać!.
Wykrzyknęły kobiety niemal jednocześnie. Nagle zrobił się tłok.
- Nie przestanę! – wrzasnął jeszcze głośniej twój ojciec – I nie uspokoję się, dopóki ten drań się stąd nie wyniesie! – tu spojrzenie przeniósł na Hassana. – No już, won!
- Ojcze, przestań! Ja go kocham!
- Tfu!, nawet tak nie mów! Nieprawda! Porządną partię znajdź, a nie…! Tfu!, jakiegoś magika! – tu staruszek wyczyniać począł dziwaczne gesty, mający imitować chyba rzucanie jakiegoś zaklęcia.
- Muradzie, proszę, uspokój się! – włączyła się znów matka, łapiąc męża za ramię.
- Nie! Nie uspokoję się! – odkrzyknął i rzucił się w stronę Hassana, by złapać go za koszulę. Ten w odpowiedzi, odruchowo acz niebezpiecznie sięgnął po broń. Nie wyjął jej jednak, a między mężczyzn wcisnęła się Alia. – Uspokójcie się wszyscy natychmiast! – pisnęła ze łzami w oczach, ojciec wasz wciąż jednak nie przestawał: - Widzisz! Widzisz go! Zabić mnie chce, zabić! A ją porwać! Przeklęty!... tfu!
- Oszczerstwa, oszczerstwa! – odpowiedział znów Hassan, po czym zwrócił się do ciebie jako do ostatniej deski ratunku – Ibraheem, bracie mój, kocham twoją siostrę! Kocham z całego serca!
- Pies podły!...
- Muradzie!
- Szuja! Nędzna szumowina!
- Tato, proszę!
- Pies, mówię! Kocha, kocha, co to za kochanie, że porwać chce, od rodziny wywieść!, tfu!

Hassan nie mógł tych obelg zdzierżyć, omal nie rzucił się na Murada, powstrzymała go jednak uwieszona u jego ramienia Alia. Młodzieniec postanowił ponownie zwrócić się do ciebie, tym razem spokojniej i powoli.
- Nikogo nie chcę porwać! Kocham Alię! – powtórzył, po czym strząsnął z siebie jej dłonie, by móc bliżej podejść do ciebie. Drogę zastąpił mu jednak ojciec. – Chcemy wyjechać, razem. Khalim zabierze nas z sobą do Thedas… – oznajmił i na chwilę zapadła cisza; pozdzierane gardła obecnych nie miały już więcej słów. Moment ten wykorzystać postanowił Lockay, który chrząknął, pojawiając się znów w drzwiach. Oczy wszystkich obecnych – twoje, twych rodziców, siostry i przybranego brata, a nawet oczy wciąż obecnej Eleny – zwróciły się w stronę Irysa. Ten, zmieszany tak dużą nagle widownią, zawstydził się, spuścił wzrok i oznajmił krótko, co miał do oznajmienia:
- Przybyli, panie Shakeel


Alexander Jan Sunrise III; Thedas, Wolne Marchie, Kirkwall, (pierwej: Zakon…)

- Są rzeczy, których nawet bóg nie jest w stanie wybaczyć. A teraz wybacz, muszę się śpieszyć – powiedziałeś, z zaciętością w głosie.
- Dobrze, synu… Powodzenia i proszę, uważaj na siebie. – odpowiedział twój ojciec, po czym opuściłeś jego gabinet, ruszając w stronę swej komnaty. Zaciskałeś pięści maszerując przez korytarze Zakonu. Byłeś zamyślony. To wszystko nagle spadło na ciebie, niczym grom z jasnego nieba; sen Krzyża Prawdy – wizja, w której ujrzał ciebie poszukującego spadającej gwiazdy. Tajemniczego artefaktu o nieokreślonym kształcie, przeznaczeniu i mocy. O nieokreślonym istnieniu. Potężny i tajemniczy – twoja misja. I choć nie mogłeś tego wiedzieć, to byłeś najprawdopodobniej jedną z pierwszych i – póki co – jedynych istot, które wiedziały o jego istnieniu. Ale było jeszcze coś… coś dużo ważniejszego, co zaprzątało twoje myśli bardziej niż tajemniczy artefakt. Stara rodzinna tragedia – oto, o czym rozmyślałeś.

*

Twój ojciec opadł ciężko na fotel po opuszczeniu przez ciebie jego gabinetu, twarz zatopił w własnych dłoniach. Martwił się. Teraz nie próbował już powstrzymywać łez, jego ciało przeszył dreszcz rozpaczy. - Całkowicie wierzę w przepowiednie Krzyża prawdy – tak przed chwilą powiedziałeś, zanim opuściłeś pokój. I słusznie, twój ojciec również w nie wierzył. Sprawdzały się – i w tym sęk, źródło rozpaczy. Bo można być człowiekiem najbardziej szlachetnym, szczerym i prawdomównym… ale pewne słowa nie przechodzą po prostu przez gardło, nie dają się wypowiedzieć. Jak te, które uwięzły w gardle twego ojca. Bo w śnie Krzyża Prawdy znalazło się jeszcze coś, wizja, o której rodzic twój nie potrafił ci powiedzieć, nie miał odwagi. Nie w obawie przed tobą, ale przed sobą samym, póki bowiem milczał, mógł sobie wmawiać, że w to nie wierzy, że wizja tym razem była mylna. Że nie sprawdzi się przepowiednia twojej śmierci…

*

Obejrzawszy raz jeszcze całość ekwipunku podarowanego ci przez ojca, spakowałeś wszystek dobytku i wyruszyłeś. Za pomocą swojej magii, Zakon przeniósł cię jednym susem w pobliże Wolnych Marchii, dalej jednak podróżować musiałeś sam. Odprawiony więc z tutejszej siedziby, ruszyłeś w pieszą wędrówkę ze wszystkimi niezbędnymi instrukcjami. A były one nieskomplikowane: dotrzeć do miasta zwanego Kirkwall, odszukać knajpę Szalonego Joe i w niej stawić się zaraz po dotarciu. Droga do krótkich nie należała, podróż dłużyła się więc w nieskończoność. Miałeś jednak czym zająć myśli, toteż bez zbędnych przygód dotarłeś w końcu do miasta. Dzień miał się już ku zachodowi, powietrze wciąż było ciepłe, choć po ulicach Kirkwall spacerował już wieczorny wietrzyk. Zwolniłeś kroku, byłeś już – bądź co bądź – zmęczony podróżą. Wizyta w karczmie była więc właściwym pomysłem, bo i odpocząć można, i posilić się. Pozostawało więc ustalić, gdzie ów „Szalony Joe” się znajduje, co niechybnie byłbyś zapewne uczynił, gdyby nie trójka rzezimieszków, którzy naraz zastąpili ci drogę. Zmierzyli cię całego podejrzliwym spojrzeniem, po czym popatrzyli po sobie. Jeden z nich, niski i postawny, z brodą, w której pałętały się wciąż resztki jedzenia, zachwiał się niebezpiecznie. Był już, widać, zdrowo podchmielony. Niemniej udało mu się ustać na nogach. Skinął następnie głową na ciebie, zwracając się do swoich kompanów:
- Co, myślicie, że to… hyp!... że to ten?
Pozostała dwójka znów przyjrzała się tobie, po czym jeden z nich, środkowy – o najbystrzejszym spośród całej trójki spojrzeniu – zbliżył się o krok i uniósłszy swe ostrze, wskazał nim niczym palcem wskazującym na ciebie, pytając z nieufnie zmarszczonym czołem:
Hej, ktoś ty, okularniku…?

~*~

Wszyscy
I mogliście nie zdawać sobie z tego sprawy, pochłonięci wydarzeniami, jakie oto rzucił wam pod nogi los – ale powietrze miało dziś zapach rozpoczynającej się przygody…




~*~
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 22-06-2011 o 23:52.
Piszący z Bykami jest offline