Żołnierze zza oceanu oddalili się w mroku. Nie zrozumiał o czym rozmawiali, ale po chwili jeden wykrztusił z siebie coś o czekaniu w kościele. Potem odeszli. Duchowny nie tracąc czasu wskoczył do oznaczonego budynku gdzie w ustalonym miejscu znalazł schowek. Klapa była obciążona jakimś głazem, którego młody kleryk za nic nie mógł ruszyć. Zdyszany, zroszony kroplami potu wygramolił się z powrotem za zrujnowaną ścianę, by znaleźć się na ulicy. W zatłoczonym przed chwilą zakątku nie do końca wymarłego miasteczka zrobiło się przerażająco pusto. Jedynie cichy szept modlitwy i zaciśnięte do białości knykcie na czarnej okładce biblii zaznaczały czyjąś obecność. Wielce dyskomfortową dla samego księdza.
Przez mgliste uliczki nocnego osiedla przemieszczał się skokami- od narożnika do narożnika. Wypatrywał, nasłuchiwał. Nic- kolejny bieg w poprzek ulicy. Miasto, które znał odeszło wraz z nastaniem tego szaleństwa. Wszyscy mieszkańcy również- pozostały jedynie drapieżne cienie ludzi, którymi byli za życia. Życiodajna, prowincjonalna wiosna z dnia na dzień ustąpiła przed chłodem martwicy, a miasto mogło się teraz mienić raczej cmentarzyskiem. Sielanka przeszła w jesień ludzkości w całej drastyczności i srogości. Apokalipsa sama pchała się na myśl- wers za wersem.
Martwi! Chorzy.., ale tak dziwnie zimni, martwi. Kulił się w jednej z alejek gdy zgraja oszalałych obszarpańców przeczesywała budynek w głębi ulicy. Hałasowali w stercie gruzów dłuższą chwilę po czym oddalili się w innym kierunku. Czekał jeszcze długo po tym. Wystawił głowę za róg i nasłuchiwał przez kolejne kilka chwil, po czym ruszył dalej. Recytując kolejne modlitwy w trakcie tak niebezpiecznego spaceru po mieście nie sposób było uniknąć pytania: jak długo? Szczęście kiedyś się skończy, a opatrzność biblijna niemal zawsze okazywała się w końcu ironicznym cierpieniem. Czy tak będzie i tym razem, dla niego? Wszystkie pytania mogły rozwiać się za każdym następnym rogiem, pozostawione bez odpowiedzi w martwych oczach pożeranego żywcem przez własnych parafian Gambina.
Tak się nie stało. Kleryk dotarł do wzgórza kościelnego cudem omijając wszystkich po drodze. Jak się okazało- wszyscy byli na mecie. U szczytu schodów do bramy kościoła zniżonymi głosami rozmawiali niemcy w towarzystwie kolaboranta czy zakładnika. Tak czy inaczej jemu nie mógł w tej chwili pomóc. Przeczołgał się wzdłuż ściany plebani i jednym z okien wślizgnął do środka. Znał te budynki dość dobrze, więc chowanie się w nich powinno być łatwiejsze. Lepsze perspektywy musiały nadejść, a z wysoka lepiej widać. Wieża kościelna musiała jednak poczekać na odejście nazistów.
__________________ "His name is Dr. Roxso..., he's a rock'n'roll clown, he does cocaine..., I'm afraid that's all we know..."
Ostatnio edytowane przez majk : 23-06-2011 o 23:36.
|