Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-06-2011, 08:40   #148
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Claire Goodman

Motor był idealnym środkiem transportu w takich warunkach. W dobrych rękach zmieniał się w rączego rumaka, który nic nie robił sobie z korków, błota, nielicznych przechodniów.

Na jednaj z głównych ulic odbywała się wielka pikieta połączona z paradą. Tłumy ludzi w kolorowych płaszczach i czapkach śpiewało radośnie i nawoływało do dobrej zabawy.

„KONIEC JEST BLISKI!”, „APOKALIPSA NADCIĄGA”, „PRZYGOTUJCIE SIĘ NA SPOTKANIE Z JEZUSEM”

Głosiły transparenty noszone przez uczestników demonstracji.

Ominęłaś tą atrakcję szerokim łukiem ochlapując kilkoro najbliższych uczestników błotem pośniegowym. W jakiś dziwny sposób sprawiło ci to niemałą satysfakcję.

* * *

Szpital świętego Józefa był masywną, podziurawioną setkami oświetlonych okien bryłą ciemności. Parking przed szpitalem był niemal pusty. Czerwony krzyż na dachu pulsował, niczym gigantyczne serce. Czerwień neonu połyskiwał niknącymi plamami na śniegu. Wyglądała jak krew.

Porzuciłaś ukradziony motocykl i nie zatrzymując się ruszyłaś na oddział porodowy.

Szpital nie należał do tych, które oferowały komfort porównywalny z tym, jaki oferowano w innych szpitalach pacjentom z drogim, prywatny ubezpieczeniem, ale też nie był najgorszy. Na korytarzu, na plastykowych krzesłach w wesołych, żółtych kolorach, siedzieli przyszli ojcowie i najbliższa rodzina, tych kobiet, które mimo szaleństwa świata zdecydowały się wydać na niego dziecko.

Kiedy weszłaś na korytarz wszystkie oczy, także dyżurującej pielęgniarki, zwróciły się na ciebie. Pewnie chodziło o to, że nie miałaś na sobie stroju ochronnego, w którym można było wejść na rodzinne sale porodowe. Nie miałaś jednak czasu na szukanie drobniaków w kieszeniach, by zakupić stosowny strój z któregoś z automatów w korytarzu.

Czujnym, policyjnym okiem, omiotłaś towarzystwo i wtedy ją wypatrzyłaś. Krótko obcięta dziewczyna o dość pospolitej, ani ładnej, ani brzydkiej twarzy o jasnej karnacji upstrzonej piegami w okolicach nosa. Podarte jeansy, znoszona kurtka, jakiś niepokój w ładnych, ciemnozielonych oczach.

- Wonda? – strzeliłaś, podchodząc do niej.

- Detektyw Goodman – dziewczyna była inteligentna. Szybko kojarzyła fakty. Mogłaś ją polubić.

- Jak idzie Jade?

- Już po wszystkim – uśmiechnęła się Wonda. - Ale, pod koniec, pojawiły się komplikacje. Jade musiała dostać narkozę. Jeszcze jej nie widziałam.
Troska i czułość w głosie dziewczyny upewniły cię, co do pierwszego wrażenia. Wonda i Jade były nie tylko przyjaciółkami. Stawiałaś swoją reputację gliniarza, że łączyło ich dużo, dużo więcej.

- Pali pani? – zapytała Wonda niespodziewanie. – Ja mam ochotę zapalić. Jadę na dół. Jade i tak nie obudzi się przez klika najbliższych godzin.

Dopiero teraz zauważyłaś, że masz nieodebrane połączenie i SMSa. Alvaro.



Rafael Jose Alvaro


Gniew. Czułeś go, jak budzi się w tobie, niczym uśpiony wulkan. Nie wiedziałeś nawet, że masz w sobie tyle jego pokładów. Kiedy tylko skierowałeś go przeciwko Claire poczułeś jak coś w tobie zanika.
Gniew był, jak pożar lasu. Pożar wzniecony jedną małą zapałką, który wyrwał się spod kontroli i niszczył teraz całą puszczę.

Stanąłeś w bramie sięgając do mocy, które zdradził ci Zdradzony. Ciemność wypełniająca wnętrze bramy zdawała się ... pulsować, poruszać, kiedy pomyślałeś o Claire. Oparzenie zostawione przez gibborima na twojej nodze płonęło, żywym bólem przypominając ci o zdradzie Goodman.

Ciemność znikła. A ty znalazłeś się w bramie, która na pewno nie była „po tej stronie”. Dzięki krwi Goodman, wyczuwałeś ją i to, gdzie się znajduje. Ślad jednak ... nie był stabilny ... przemieszczał się. Nie potrafiłeś sięgnąć po nią, kiedy tak się działo. Musiałeś czekać.

Czekałeś więc.

Ulicą, na którą wychodziła brama, szła jakaś postać. Słyszałeś stukot mechanicznych elementów i dziwne dyszenie, kojarzące się ze znanym czarnym charakterem z pop-kultury.

W wejściu pojawiła się dziwaczna, groteskowa postać. Opasły korpus wspierany przez metalowe, przypominające odnóża pająka nogi. Górna połowa stwora była tłusta, ciastowata, blada. Stwór zatrzymał się. Spojrzał w bramę. Oczy zasłaniały mu okrągłe gogle, spod których lśniła krwawa czerwień.

- Bądź pozdrowione, dziecię nocy – zaklekotał grubas i ruszył dalej, na swoich pajęczych odnóżach.

* * *

W końcu mogłeś to zrobić. Krew była niczym magnez, a ty dla niej, jak kawałek metalu.

Sięgnąłeś do niej i poczułeś, jak ... przestrzeń pomiędzy wami ... przestaje istnieć.

To było uczucie trudne do opisania, ale jednocześnie dające niezłego kopa emocjonalnego. Jak strzał mocnej kawy po męczącej nocy. Jak wspaniały seks. Jak ... najsłodsza krew.

Tylko wyłanianie się w Iluzji było ... przerażająco bolesne. Miałeś wrażenie, jakby ktoś podpalił ci ciało, jakby walił w nie setką golfowych kijów, jakby wbijał w czaszkę dziesiątki ostrych gwoździ.

Przez dłuższą chwilę mogłeś tylko zwijać się w kłębek, plując krwią i wymiocinami. Mięśnie nie funkcjonowały. Mogłeś jedynie leżeć, na zimnym śniegu, za jakimś samochodem na skraju parkingu przed czymś, co wyglądało jak szpital.

Przetoczyłeś się na plecy, przez chwilę patrząc na zachmurzone niebo. Dopiero po upływie kilku minut wstałeś chwiejnie na nogi. Przez ten czas Goodman znikła ci z pola tej dziwacznej „percepcji”.

Oddychając płytko poczułeś się na tyle silny, by ruszyć o własnych siłach. Oszołomienie mijało.

I nagle, twoje znów obudzone wampirze zmysły, zawyły ostrzegawczo.

Szpital, który widziałeś ... był chroniony. Wokół niego krążyły jakieś istoty. Wyczuwałeś je swoimi nadnaturalnymi zmysłami.

Wyczuwałeś coś jeszcze. Jakąś potężną ... z braku lepszego słowa nazwałeś to ... moc.

Zimny wiatr otrzeźwił cię na dobre.

Zbliżając się do tego miejsca narażałeś się na poważne niebezpieczeństwo.



Patrick Cohen


Piekło.

Byłeś w cholernym piekle. W koszmarze, z którego nie mogłeś się tak po prostu obudzić.
Cały cholerny szpital ożył potworami, a każdy z tych potworów chciał dorwać ciebie i tą poranioną dziewczynę, którą targałeś z takim trudem.

Wykorzystując moment, w których dwaj rezydenci szpitala zajęli się sobą, ruszyłeś ciężko dysząc, do kolejnej klatki schodowej. Z każdym krokiem dziewczyna zdawała się ważyć coraz więcej. Każdy kolejny krok powodował, ze zraniona o kolec noga płonęła żywym ogniem, a płuca błagały o chwilę oddechu.

Nie miałeś jednak tej chwili. Każda, dosłownie każda sekunda, mogła teraz zdecydować o życiu lub śmierci.

Dotarłeś do klatki i zacząłeś wspinaczkę na górę. Pokój 222 musiał być na drugim piętrze. Cholernie wysoko.

Kiedy byłeś na wysokości pierwszego piętra, z dołu usłyszałeś coś, co zmobilizowało cię do jeszcze większego wysiłku.

Obłąkańczy wrzask i tupot ciężkich butów. Ktoś był na twoim tropie. I zapewne nie był przyjaźnie nastawiony.

Będąc w połowie drogi na drugie piętro wiedziałeś, że nie dasz rady mu uciec. Pozostawało ostateczne rozwiązanie. Konfrontacja.

Zatrzymałeś się na półpiętrze mierząc z pistoletu w stronę, z której nadciągał szaleniec. To był ten maniak z siekierą. A kiedy znalazł się na stopniach poniżej nie czekałeś na nic i otworzyłeś ogień. Z odległości, z jakiej strzelałeś, nawet ktoś taki, jak ty nie miał szans spudłować. Jednak pojedynczy strzał nie powstrzymałby obłąkańca. Twój pistolet służbowy był jednak samopowtarzalnym narzędziem zniszczenia. Kilka pocisków uderzyło w ciało przeciwnika. Krew, w małych gejzerach, bryznęła z ran. Szaleniec zdołał jednak cisnąć swoją siekierą, a jej ostrze otarło ci się o ramię z bronią.
Rękę, podobnie jak wcześniej nogę, przeszył rozrywający ból, pistolet wyleciał ci z dłoni, odbił się od schodów i upadł poniżej zastrzelonego napastnika. Pozostałeś bez broni, a twoją kurtkę znaczyła coraz szybciej rosnąca plama krwi. Ostrze siekiery najwyraźniej wyrządziło więcej szkody, niż sądziłeś.

Zacisnąłeś zęby i podjąłeś swoją ucieczkę, tym bardziej, że inne odgłosy pogoni zbliżały się w zastraszającym tempie.

Pokój 222 był na środku korytarza na drugim piętrze. Kiedy byłeś w pół drogi do niego, zza zakrętu wyłonił się osobliwy stwór. Siedzący na wózku inwalidzkim potwór, wyglądający jak człowiek wyjęty z pożaru. Cały zwęglony i poczerniały, nadal otoczony kłębami dymu. Jego wózek inwalidzki i ona sam przypominały jednak maszynkę do mielenia mięsa. Z głowy spaleńca wystawały zakrzywione ostrza, usta wypełniały obracające się świdry, a na koła jego „rydwanu” ktoś zamontował ostrza kos, obracające się wraz z każdym ruchem koła.
„Spaleniec” ruszył do przodu, a ty ze zgrozą zauważyłeś, że wokół jego wózka .... pojawia się sadza, bąble palącej się farby i małe płomienie.
Wyglądało na to, że w jakiś dziwny sposób, „spaleniec” wzniecał wokół siebie ogień.

Ruszyłeś zaciskając zęby przed siebie, przez krótką chwilę myśląc, czy nie porzucić dziewczyny. Bez niej miałbyś więcej szans.

Nie zrobiłeś tego jednak.

Udało ci się otworzyć drzwi do pokoju 222 i wskoczyć w ostatnich chwili. Kiedy wózek przejeżdżał obok, poczułeś falę gorąca i wpadłeś do pokoju 222. W chwilę potem straciłeś przytomność.

* * *

Ocknąłeś się po chwili.

Plecy paliły, żywym ogniem, rękaw kurtki i nogawkę spodni pokrywała zakrzepła krew.
Obok ciebie leżała dziewczyna. Dziury na jej plecach już nie krwawiły.

Wstałeś z trudem.

Pokój 222 był zwykłym, jednoosobowym szpitalnym pokojem szpitalnym. Izolatką.
Jego wystrój zupełnie odbiegał od tego, co działo się na zewnątrz.
Barwy ścian były jasne. Błękitne, jak niebo w pogodny, słoneczny dzień.
W pokoju znajdowało się tylko jedno łóżko.

Leżało na nim dziecko. Dziewczynka. Na oko sześcio, może siedmioletnia. Miała delikatne rysy twarzy, ale całkowicie łysą głowę zdradzająca leczenie chemią.

Dziewczyna, którą uratowałeś na dziedzińcu jęknęła i podniosła się na nogi. Z jej pleców, w jednej oszałamiającej chwili, wyrosły wielkie, białe skrzydła. Zniknęły piersi, zniknęły narządy płciowe i pępek. Oczy dziewczyny zapadły się do środka. Zniknęły tęczówki, pojawiły się wąskie, czarne czeluści. Biel skrzydeł oślepiała tak, że musiałeś zmrużyć oczy.

Ręce .... anioła ... zapłonęły jaskrawym blaskiem.

- Czas na ciebie, Julio – powiedziała istota wyciągając dłonie w stronę dziewczynki.

Wiedziałeś, że kiedy anioł dotknie dziecka, to umrze. I wiedziałeś, że to ty zaprosiłeś śmierć do tego pokoju. Wiedziałeś też, że śmierć dziecka ... przypieczętuje wasz los.


Terrence Baldrick


Skoczyła.

Bo trafiła na człowieka, który potrafił zrozumieć tylko siebie. Czy też raczej człowieka, którego nikt inny nie potrafił pojąć. Jadąc taksówką czułeś się podle. To był kac moralny, mimo, iż twoja racjonalna część umysłu krzyczała – „TO NIE MOJA WINA”, czułeś się winny.

„To tylko iluzja!” – krzyczało coś w twoim wnętrzu. – „Jej śmierć nie była prawdziwa!”.

Taksówkarz jechał w milczeniu. Spoglądał w twoją stronę. Wyczuwałeś jego odbity we wstecznym lusterku wzrok na sobie.

- Ciężki dzień, co kolego?

Trafił ci się taksówkarz – spowiednik, który traktował swoją pracę jak bar.

- Ciężki jak grawitacja, kolego – odpowiedziałeś i dodałeś po chwili – Lepiej patrz na drogę.

Nie było to potrzebne, bo staliście w korku, zasypywani prószącym śniegiem, ale kierowca był bystry. Zrozumiał. Dalszą drogę, chociaż w ślimaczym tempie, pokonaliście w milczeniu.


* * *

Hotel, który wybrałeś, był raczej z tych pośrednich. Brudna tapeta, średniej czystości toalety ale czysta pościel i mało pytań.

Piętro wyżej grupa młodzieży urządziła sobie balangę. Słyszałeś śmiechy, wrzaski, jęki seksualnych uniesień. W pewnym momencie usłyszałeś, jak jakiś mężczyzna zbiegał po schodach wrzeszcząc.

- Wszyscy umrzemy! Pieeeeekła nie ma! Ruchajcie cię ludzie!

Potem słychać było jakiś rumor i pijacki śmiech jakiejś dziewczyny.

By zabić czymś czas wrzuciłeś ćwierćdolarówkę do wrzutnika przy TV i zacząłeś przerzucać programy. Jedynym, który nie pokazywał San Francisco i komentarzy na ten temat był kanał z filmami porno.

- Pieeeeekła nie ma! Ruchajcie się ludzie!!!!! – pijany imprezowicz wracał do siebie. – Mam te gumki! Mam te pierdzielone gumki!

Dobiegło cię jeszcze. A potem radosne piski dziewczyn i cichnąca muzyka, gdy za „zaopatrzeniowcem” zamknęły się drzwi.

Niespełna dwie minuty później ktoś zapukał do twoich drzwi. Dźwięk był dziwny. Jakby to metal uderzał o drewno. Nie wiedziałeś, kto zacz, ale wyobraźnia podsunęła ci kolbę pistoletu, która posłużyła, jako kołatka.

Szybko, fachowym okiem, oceniłeś drzwi do hotelu. Były na jeden, góra dwa kopniaki. Żadnego wizjera, żadnego łańcuszka.
Droga ucieczki prowadziła przez okno, ale od schodów ewakuacyjnych oddziałało cię kilka dobrych metrów, a parapet pokryty był lodem.

Pukanie powtórzyło się. Bardziej natarczywie.

- Wiemy, że tam jesteś Baldrick – powiedział Hesus de Sade miękkim, obiecującym grzeszne rozkosze głosem. – Jechaliśmy za tobą od mostu. Nie tylko ty wpadłeś na pomysł, by zrobić na nim rekonesans dzień wcześniej. Jak widzisz, genialne umysły działają podobnie. A teraz, kochanieńki, otworzysz, czy mój tinh ranh ma wejść do środka brutalnie.

Zachichotał, ale tobie nie było do śmiechu. Wiedziałeś już, że De Sade nie przybył tutaj by pogawędzić. I – tego byłeś prawie pewien – nie był tutaj sam.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 24-06-2011 o 08:47.
Armiel jest offline