Yildirim z nieskrywanym zainteresowaniem kroczył przez korytarze „Eagle’a”. Charakterystyczny metaliczny zapach, stuk obcasów o podłogę z tworzywa — przypominało mu to czasy młodości (mój Boże, to już prawie dwadzieścia lat…), kiedy brał udział w kilku krótkodystansowych misjach kosmicznych jako lekarz pokładowy; potem roczny staż specjalizacyjny w szpitalu stacji przeładunkowej na orbicie Saturna. A później, po doktoracie — już tylko cywilne loty na konferencje naukowe, gdzieś w Układzie, kilka razy do roku. Bo jeśliby spojrzeć prawdzie w oczy: był szczurem lądowym, który na starość dał się wpakować w lot cztery lata świetlne stąd.
I wtedy znaleźli się na mostku. Zaiste, zdumiewający widok; przypominał trochę laboratorium neuroinżynieryjne, jakie mieli w Instytucie; ale tam nie czuł się nigdy zagubiony, orientował się w tym, jakie utensylia do czego służą, choć chirurgia implantowa nie była jego subdyscypliną. A tutaj — dla niekompetentnego oka — kompletny chaos.
Spojrzał na Vertivala. Dopiero tutaj można było dostrzec w nim dowódcę; pewność siebie w głosie, jakaś grecka posągowość sylwetki. Odczekał aż wydane zostaną wszystkie dyspozycję i w chwili milczenia podszedł do mężczyzny.
— Komandorze — nachylił się konfidencjonalnie, jakby chciał zasugerować, że jest to rozmowa prywatna, nieprzeznaczona dla uszu postronnych. Tylko tamten i kapłan, jako posłaniec Najwyższego. — Czy zgodziłby się pan przyjąć z moich niepoczesnych rąk błogosławieństwo? To ostatni moment, żeby zanieść do Boga osobistą prośbę o to, byśmy gotowi byli jak najlepiej wypełnić Jego wolę. |